NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Kańtoch, Anna - "Zabawki diabła"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Domenic Jordan
Data wydania: Maj 2006
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 472
Cena: 29,99 zł
Tom cyklu: 2



Kańtoch, Anna - "Zabawki diabła" #1

Straznik Nocy

Dziewczyna biegła. Pod stopami miała zlodowaciałą trawę, przed sobą łagodnie opadające zbocze. Oblane księżycowym światłem krawędzie szarych głazów odcinały się od mroku. Za plecami, wciąż zdecydowanie zbyt blisko, zostawiła pogrążone w nocnej ciszy mury zamku. Podkasała spódnicę i zmusiła się do jeszcze szybszego biegu. Zimny wiatr dął jej w twarz, w uszach świszczało, a nogi same niosły w dół zbocza tak prędko, że bała się, iż lada moment zabraknie jej tchu. Nie zwolniła.
Urodziła się w Mandracourt, znała tu każdą piędź ziemi, a światło księżyca pomagało jej zgrabnie omijać większe głazy i przeskakiwać mniejsze. Była młoda, silna, biegła szybko, unosząc w dłoniach brzegi spódnicy.
Miała szansę wymknąć się ścigającym. Do miasteczka pozostało jej jeszcze tylko kilkadziesiąt kroków. Tam mogła zmylić pogoń, klucząc w wąskich zaułkach, mogła też prosić o pomoc. Słyszała już ujadanie psów — przerywane i oszczędne, wystarczające, by wzbudzić strach w osaczanej ofierze, ale jednocześnie nienadwerężające sił biegnącego zwierzęcia. Odwróciła się tylko raz. Po prostu musiała to zrobić, musiała wiedzieć, kto ją ściga, choć doskonale wiedziała, co zobaczy. Kilkanaście zwinnych, czarniejszych od księżycowego mroku sylwetek śmigało w dół zbocza. W ciemności psy poruszały się o wiele pewniej niż ona. I o wiele szybciej. Za nimi dojrzała kolejne, znacznie większe plamy czerni, w których domyśliła się jeźdźców. Nie spieszyli się w obawie, że na stromym zboczu wierzchowce połamią nogi. To psy miały dopaść ofiarę, nie oni.
Dziewczyna gnała w stronę pierwszych zabudowań miasta. Jeszcze tylko czterdzieści kroków, trzydzieści...
Z tyłu słyszała głuche uderzenia psich łap odbijających się w długich susach od kamieni. A potem ciężkie cielsko skoczyło jej na plecy. Runęła na ziemię, rozkrzyżowując ręce. W brzuchu i piersi poczuła nagły ból, na moment straciła oddech. Potężna łapa wsparła się o jej szyję, a pazury zraniły skórę. Dziewczyna ostrożnie nabrała powietrza i w nozdrza uderzył ją ciepły smród gnijącego mięsa. Powoli odwróciła głowę, przez cały czas starając się oddychać płytko. Leżąc z policzkiem przyciśniętym do ziemi, widziała cztery psy, które stały tuż obok. Powarkiwały cicho gotowe zaatakować w każdej chwili. Ich oczy lśniły w mroku. Reszty sfory nie potrafiła dojrzeć, choć wiedziała, że jest niedaleko.
Zamknęła oczy, próbując opanować dławiącą falę strachu. Nie udało się. Drgnęła i pazury wparły się mocniej w jej kark, twarz znów owionął cuchnący oddech, a w uszach zabrzmiał warkot.
Zamarła w bezruchu, zamknęła oczy. Czekała.
Odgłos końskich kopyt uderzających o kamienie był coraz bliższy. Ktoś gwizdnięciem odwołał psy. Wycofały się posłusznie. Wyczuwała ich żądzę mordu, ledwo trzymaną w ryzach przez lata tresury.
Ktoś zsiadł z konia, podszedł do niej. Zmrożona trawa trzeszczała pod podeszwami jego butów.
— Wstań — powiedział.
Wstała. Więcej — hardo podniosła głowę, chcąc spojrzeć w twarz tego, który przyszedł zadecydować o jej życiu. Lecz w świetle księżyca dojrzała tylko czerń układającą się miękko wokół barczystej sylwetki. Mężczyzna zbliżył się jeszcze bardziej. Otulający go cień zafalował, błyskawicznie dopasowując się do nowej pozycji. Pozostali jeźdźcy również zsiedli z koni i otoczyli ich kołem, trzymając w dłoniach wodze niespokojnych wierzchowców. Stali zbyt daleko, by mogła widzieć ich twarze. Możliwe zresztą, że i oni ubrani byli w ciemność, magię Strażników Nocy z Mandracourt.
Dziewczyna cofnęła się i potknęła o kamień. Z trudem zdołała utrzymać równowagę.
— Po co przyszłaś do zamku? — zapytał stojący przed nią mężczyzna. W jego głosie brzmiał szczery żal i to właśnie przeraziło ją najbardziej. — Taka śliczna panna jak ty... Po co ci to było?
Zawahała się, po czym w desperackim akcie odwagi wyszeptała odpowiedź.

* * *

Zmęczony koń stąpał ciężko. Pod jego kopytami zmarznięte liście pękały z cichym trzaskiem. Choć była już połowa grudnia, nie spadł jeszcze ani jeden płatek śniegu, co tutaj, u podnóża Gór Tanabryjskich, zdarzało się bardzo rzadko. W nocy mróz ścinał brązową trawę i opadłe liście, ale śniegu wciąż nie było. Tego roku w Mandracourt karuzela pór roku zatrzymała się dokładnie pomiędzy jesienią i zimą. Chwila, która zazwyczaj trwa nie dłużej niż kilka dni, rozciągnęła się do tygodni. Ów jeszcze nie zimowy, a już nie jesienny krajobraz, martwy i nieruchomy, wyglądał jak zatopiony w krysztale. Wiatr nie poruszał nagimi gałęziami drzew, nie padał deszcz ani śnieg, a niebo miało wciąż ten sam sinoniebieski odcień. Tylko słońce wciąż wędrujące ze wschodu na zachód pozwalało wierzyć, że czas nie stanął w miejscu.
Znużony jeździec kiwał się w siodle. Koń szedł coraz wolniej, pochylając głowę z każdą chwilą niżej i niżej. Gdy drogę przegrodziła płytka rzeka, zatrzymał się, parsknął, po czym na dobre zwiesił łeb, uznając, że bez zachęty swego pana nie będzie moczył kopyt w lodowatym nurcie.
Na środku rzeki po kolana w wodzie stała młoda kobieta. Patrzyła w stronę brzegu.
Domenic Jordan podniósł głowę i spojrzał na nią z ciekawością. Biała suknia miękko opinała drobne piersi i smukłe biodra, niżej mokry materiał kusząco lepił się do nóg. Rozpuszczone włosy o barwie dojrzałych kasztanów spływały jej na plecy. Twarz z dużymi oczami, wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi i delikatnym podbródkiem kształtem przypominała serduszko. Była to miła buzia panny stworzonej do tego, by śmiać się i flirtować. Ale dziewczyna spoglądała na Jordana bez śladu uśmiechu. Woda, która wokół jej nóg tworzyła maleńkie pieniste wiry, naraz rozbłysła różem, jakby przejrzało się w niej zachodzące słońce. Lecz słońce stało wysoko na niebie, a w wodzie, dokładnie tam, gdzie nurt załamywał się pieniście o dwa zgrabne kolana, pojawiło się pasmo bladej czerwieni. Potem drugie, którego nasycony kolor zabarwił bąbelki piany, i jeszcze jedno, ciemniejsze. Później następne, rozlewające się wokół nóg dziewczyny bogatą barwą świeżej krwi.
— Nie skrzywdź Montserrat — powiedziała. — Proszę cię, nie zrób krzywdy Montserrat.
Szarpnął głową, budząc się gwałtownie. Koń zatrzymał się nad brzegiem rzeki. W wodzie stała kobieca postać. Jordan przetarł oczy. Strach na moment zjeżył mu włoski karku, ale kiedy odjął dłonie od twarzy, zobaczył, że w zagradzającej mu drogę rzece płynie zwyczajna woda, nie krew, a pośrodku nurtu tkwi nie dziewczyna w białej sukni, lecz zwyczajna wieśniaczka okutana chustami i dźwigająca na plecach tobołek. I oczywiście stała nie po kolana w wodzie, ale na płaskim, ostatnim w szeregu głazie. Była bezradna, bo jesienne deszcze musiały porwać resztę kamieni, a do brzegu zostało jej jeszcze kilkanaście kroków.
Zsiadł z konia, odetchnął głęboko. Mroźne powietrze przepędziło resztki snu, ale ból głowy, który męczył go od kilku dni, pozostał. Ból głowy i niepokój, bo przecież przed chwilą widział we śnie dokładnie to samo miejsce, a stojąca w rzece krwi dziewczyna prosiła go, by nie krzywdził Montserrat, o której nigdy nie słyszał.
Wprowadził konia do wody, nie fatygując się, by stąpać po wystających ponad nurt kamieniach. Wiedział, że rzeka jest płytka, ponadto wysokie skórzane buty znakomicie chroniły go przed wilgocią.
— Pomogę ci — powiedział do wieśniaczki, która spoglądała na niego z niepokojem. Była bardzo młoda, miała chyba nie więcej niż siedemnaście lat, ale — jak to się często zdarza u wiejskich panien — po urodzeniu dziecka szybko straciła urodę. Bo to, co Jordan z początku wziął za tobołek, okazało się kwilącym teraz cicho niemowlęciem, a dziewczyna miała napęczniałe mlekiem piersi i szeroką, rozlaną twarz kogoś, kto gwałtownie utył.
Pomógł jej usiąść w siodle, potem poprowadził konia w stronę brzegu. Gdy kopyta dotknęły suchej ziemi, młoda wieśniaczka zsunęła się z kulbaki zaczerwieniona i wystraszona.
— Jak ci na imię? — zapytał.
— Justa — odparła cicho.
— Idziesz do Mandracourt, prawda?
Skinęła ostrożnie głową, starając się dostrzec w jego słowach pułapkę. Nie ufała temu młodemu, ubranemu w czerń mężczyźnie. Justa, jakkolwiek wdzięczna za pomoc, najchętniej powędrowałaby dalej sama. Lecz on nie zamierzał dać za wygraną.
— W takim razie możemy pójść razem — zaproponował. — Zasypiam w siodle i odrobina ruchu dobrze mi zrobi. Jeśli chcesz, możesz siąść na konia, poprowadzę go.
Pokręciła głową. Jordan zwolnił kroku, by dostosować się do tempa dziewczyny.
Nie towarzyszył jej z uprzejmości. Gdy pierwszy raz ją ujrzał, stała dokładnie w tym samym miejscu, w którym chwilę wcześniej — we śnie, a nie na jawie — widział tamtą dziwną pannę w bieli.
Wkrótce pożałował swej decyzji. Justa była dokładnie tym, kim się wydawała: po prostu głupią wieśniaczką. Trzy miesiące temu urodziła nieślubne dziecko, a że w rodzinnej wsi wytykano ją palcami, postanowiła zabrać synka i poszukać szczęścia w Mandracourt. Mieszkała tam jej daleka krewna, która wraz z mężem prowadziła gospodę. Justa liczyła, że „ciotuchna Vianne” przygarnie ją, albo przynajmniej pomoże znaleźć pracę i urządzić się jakoś w mieście. Ot, historia, jakich wiele. Jordan wysłuchał wszystkiego cierpliwie, ale nie znalazł w jej słowach nic, co pozwoliłoby mu rozwiązać zagadkę tamtego snu.
Wyszli z lasu. Przed nimi rozciągał się teraz typowy dla Tanabrii krajobraz. Podłużne wzgórza o poszarpanych kamienistych stokach, wystające ponad zrudziałą trawę krawędzie szarych głazów, ciemna zieleń świerków i poskręcane wiatrem konary nagich drzew, które odcinały się czernią od zimnego nieba. Dalej wznosiły się szczyty gór, ciemne i przysadziste niczym cienie przykucniętych olbrzymów w śniegowych czapkach.
Miasteczko leżało w wąskiej i długiej dolinie pomiędzy dwoma bliźniaczymi wzgórzami. Na grzbiecie jednego z nich stali Domenic Jordan i Justa, na szczycie drugiego, widoczny w przejrzystym powietrzu jak na dłoni, znajdował się zamek od wieków należący do rodziny Jordanów. Zamek ów nazywał się dokładnie tak samo, jak leżące u jego podnóża miasto. Mandracourt.
Justa spojrzała na mężczyznę, który jej towarzyszył. Była zdenerwowana i dlatego nie zwróciła uwagi na osobliwy wyraz jego twarzy.
— Gdybyś zechciał, panie... — wydukała. — Pomogłeś mi przecież... Ciotka moja z pewnością nie odmówi ci gościny, jeśli tylko zechcesz...
Przyjął propozycję.
Należąca do ciotki Vianne i jej męża gospoda była niewielka, ale przytulna, z wesoło buzującym na kominku ogniem i ścianami udekorowanymi suszonymi bukietami kwiatów. Zgodnie z tradycją tych stron nad wejściem widniała wypisana maksyma: Kto zbyt często zagląda do kieliszka, ujrzy tam uśmiechniętą twarz diabła. Jednak bywalcy gospody nie mieli takich kłopotów. Byli to stateczni, choć ubodzy mieszczanie. Siedzieli przy stołach, wolno pociągając z kubków grzane wino, rozmawiali przyciszonymi głosami, a w myślach — Jordan miał pewność — liczyli każdy wydany tu grosz.
Usiadł przy wolnym stole, poprosił o zupę serową, chleb i wino. Po raz pierwszy od wielu dni jadł z prawdziwą przyjemnością. W drodze do Mandracourt nie miał apetytu, niewiele też sypiał. Zdawał sobie sprawę, że to nie skutki męczącej podróży, lecz efekt niepokoju wywołanego zbliżaniem się do miejsca, którego nie chciał już nigdy oglądać. Teraz jednak było za późno, by się wycofać, i ta świadomość paradoksalnie przyniosła mu spokój.
Ciotka Vianne kręciła się po sali, zagadując gości. Wysoka i koścista, z brązową, wysmaganą wiatrem skórą, przypominała na pierwszy rzut oka sękaty pień, ale w jej siwych oczach było tyle ciepła, że ludzie odruchowo darzyli ją sympatią. Uważniejszy obserwator dostrzegłby jednak, że coś ją martwi. Rysy twarzy miała napięte, uśmiech chwilami znikał z jej ust. Przystanęła obok stołu, przy którym siedzieli czterej mężczyźni, po czym wdała się z nimi w rozmowę. Jordan jadł zupę i nadstawiał uszu.
— To już drugi raz w ciągu tygodnia — mówił z przejęciem brodaty grubas. — W poniedziałek słyszeliśmy szczekanie psów i proszę: młody Rafael Sanié znalazł się nazajutrz martwy, leżący na ziemi z przegryzionym gardłem. Ledwo go pochowaliśmy, gdy Veronica d’Amat powędrowała wieczorem do zamku, w nocy znów słyszeliśmy ujadanie psów Strażnika, a dziś rano okazało się, że panna d’Amat nie wróciła do domu. Mówcie, co chcecie, ale na mój rozum dziewczyna już nie żyje. Już po niej, moi mili. Te bestie rozdarły ją na strzępy, mówię wam...
— W takim razie gdzie jest ciało? — mruknął jego sąsiad, równie tęgi, ale dla odmiany łysy jak kolano.
— Ona żyje — szepnęła ciotka Vianne, odwracając się plecami do rozmówców. — Veronica wciąż żyje i ma się dobrze.
Jordan wyciągnął rękę i zatrzymał ją, gdy przechodziła obok.
— Rafael Sanié? — zapytał cicho, rozchylając palce, w których zabłysła złota moneta.
Zawahała się, po czym usiadła przy nim.
— Zginął przed sześcioma dniami — powiedziała. — Poszedł do zamku prosić Strażnika o kolejną łaskę. Już raz to zrobił, kilka lat temu. Oddał uszy w zamian za umiejętność widzenia w ciemności, a także za rękę i oko tak pewne, że nigdy nie chybiał celu. Potem wyjechał z miasta. Wrócił dwa tygodnie temu ze strzaskanym łokciem. Myślę, że chciał prosić Strażnika, by zwrócił mu sprawną rękę. Ale niewielu udaje się dwa razy stanąć przed obliczem świętego. Rafael zginął rozszarpany przez psy. Nasz pan hoduje je specjalnie po to, by ścigały tych, którzy chodzą do Strażnika...
Moneta przewędrowała z rąk do rąk. Kobieta obejrzała ją uważnie.
— Kim jesteś, panie? — spytała, nie podnosząc wzroku.
— Domenic Jordan, młodszy brat Linusa Jordana, pana na Mandracourt — odparł.
Przyjrzała mu się i gwałtownie wciągnęła powietrze. W tym momencie on też ją rozpoznał. Vianne, nim wyszła za mąż, była piastunką Veroniki d’Amat.
— A więc wróciłeś... — szepnęła.
Przez chwilę myślał, że kobieta po prostu wstanie i odejdzie. Najwyraźniej nazwisko Jordanów nie budziło w tym mieście miłych skojarzeń.
Lecz ona spróbowała tylko oddać mu monetę.
— Chciałam prosić o przysługę. Zapłacę...
— Nie. — Zacisnął jej palce na złotym krążku. — Najpierw chcę zobaczyć grób Rafaela Sanié. Potem porozmawiamy o przysłudze.


Dodano: 2006-07-01 15:19:45
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS