NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)


 Psuty, Danuta - "Ludzie bez dusz"

 Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

 Martin, George R. R. - "Gra o tron" (wyd. 2024)

 Wyrzykowski, Adam - "Klątwa Czarnoboga"

 Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

Linki


Ciężki kawałek chleba

Świat był czarny, a śnieg biały. Biel zdobiła czarne drzewa, czarny chodnik, czarne płaszcze. Mężczyzna wybiegł z budynku, przeciął ulicę i zatrzymał się w parku. Uklęknął i zagłębił ręce w śniegu. Patrzył z uwagą, jak grudka na jego dłoni powoli topi się, by spłynąć między palcami, wprost do rękawa. Później nabrał pełne garści białej, zimnej materii i wtarł ją sobie w twarz. Położył się na plecach i zaczął tarzać się, wyraźnie z siebie zadowolony.
Przechodnie spoglądali na niego ze zdziwieniem. Nie wiadomo, czy dziwiło ich zachowanie nieznajomego, czy to, że miał na sobie piżamę. Może i jedno i drugie. Zatrzymawszy się na parę chwil ruszali dalej, niby członkowie orszaku pogrzebowego lub lunatycy. Poranek parzył mrozem i oślepiał słońcem.

***

Była noc.
Gebett skulił się pod murem. Wiatr rzucał mu w twarz ostre, natrętne krople. Mężczyzna nie przeklinał ich, błogosławił je. Tylko dzięki deszczowi i wichrowi, trzymał się kurczowo rzeczywistości zamiast pogrążyć się w potwornym bólu. Cierpienie wykręcało mu wnętrzności, pulsowało, promieniowało przez całe ciało, aż do gałek ocznych, opuszków palców.
Szarpnął nim nagły spazm. Zawartość żołądka zwymiotował już dawno. Teraz z jego ust popłynęła krew. Przewrócił się w błoto.
Błoto było jesienne i szare, mokre.
Gebett zawył, zakaszlał sucho, zaskomlał plując czerwienią. Jakiś samochód zagłuszył swoim jazgotem monotonną pluskaninę deszczu. Oślepił reflektorem, zalał nagłą falą z kałuży.
Gebett myślał o śmierci. Czekał na śmierć. Niecierpliwił się.
Wlepił przekrwione z bólu oczy w latarniany snop światła. Migotała w nim deszczowa drobnica. Powiedział sobie, że leży pod swoim mieszkaniem, jakby chciał się przekonać czy jeszcze nie oszalał. Później jego myśli pobiegły daleko, poza brudną, ciemną uliczkę, poza wiatr i deszcz, poza męczarnie. Zatańczyły wokół jasnej twarzy Tess. Pewnie teraz spała.
Jego czarny płaszcz przemókł, ale Gebett nie czuł już tego.
Nie widział furgonetki, z której wyskoczyła trójka ludzi z noszami.
Nie słyszał jak kobieta coś krzyczała, nie słyszał szybkich, poszarpanych odpowiedzi jednego z mężczyzn i wyważonych słów drugiego.
Odzyskał świadomość na noszach. Ta kobieta - nazywała się Ysme - trzymała go za rękę. Zza kropel spływających po oczach patrzył na jej twarz. Wyglądała dzisiaj tak ładnie, przejęta, zaaferowana. Ciemne włosy oplatały jej mokre od deszczu czoło i policzki. Spojrzała się na niego. Wymusiła uśmiech.
- Wszystko będzie dobrze Gebett - ścisnęła jego dłoń. - Wszystko będzie dobrze.
Mężczyźni wnieśli go do wnętrza samochodu. Tutaj było sucho. Ruszyli. Ysme była przy nim. Czy wszystko będzie dobrze? Ona tak powiedziała.
- Gebett, cholera jasna, popatrz na mnie. Mów coś. Cokolwiek.
- Spóźniliście się - powiedział.
A później spotkał panią ciemność.

***

Otworzył oczy. Światło. Zamknął. Pod powiekami tańczyły czerwone plamy. Spróbował nie patrzeć do góry, tylko w stronę swoich stóp. Leżał. Nachylali się nad nim ludzie ubrani na biało. Pomyślał, że to pewnie lekarze. Ale ich kitle przestały był białe. Robiły się coraz bardziej czerwone. To pewnie krew.
Jeden z lekarzy miał okulary.
"A co będzie jeśli wpadną mi do brzucha. Do tej dziury."
Grzebali w niej. Ale nic go nie bolało. Nos go swędział. Nie mógł się podrapać, bo ktoś przywiązał mu ręce do stołu. To był stół operacyjny.
Gebett ze zdumieniem patrzył jak wyjmowali z niego stworzenie. Wyciągnęli je z pomiędzy jelit. Przypominało trochę niedużą ośmiornicę i było całe ubabrane we krwi. Wiło się. Miało takie ni to przyssawki, ni to żądła. Jak to się tam zmieściło?
- Kładźcie to tu, szybko. I do laboratorium.
- Nie mogę zatamować krwawienia.
- Cholera! Wytrzyj mi okulary.
- On umiera.
"Nie przejmujcie się. Przecież żyję. Chyba można żyć bez flaków, prawda? Widzę was. Wyglądacie mi na fachowców. Wszystko będzie dobrze, naprawdę."
- Boże, spójrzcie na wątrobę.
- Ten facet musi przeżyć, rozumiecie. Nie po to zdychał na ulicy, żeby teraz umrzeć mi na stole. On się, kurwa, poświęca.
Ktoś parsknął.
- Zamknij się i szyj. Zarabiasz tyle, że chyba możesz się postarać żeby przeżył, prawda?
"Słuchajcie, jednak bez flaków nie da się żyć. Chyba umrę. Ale nic mnie nie boli. Nic."
Pani ciemność już na niego czekała.

***

Gebett obudził się. To było jak życiodajny haust powietrza po nurkowaniu w głębinie. Czuł się wypoczęty. Spał twardo. Coś mu się śniło. Nie pamiętał, co, pewnie Tess. Znał ten rodzaj snu, parotygodniowa śpiączka rehabilitacyjna. Spojrzał pod białą pościel. Nawet nie miał blizny. Fachowcy.
Pokój był nieskazitelnie biały, znajomy. Nie lubił go, przypominał celę.
Gebett zobaczył mężczyznę. Wiedział, że jest o wiele młodszy niż wyglądał. Bardziej się garbił, przybyło mu zmarszczek. Oczy straciły kolejną cząstkę dawnego blasku. Zrobiły się bardziej szare. Inni tego nie dostrzegali, ale Gebett widział każdy szczegół. Odszedł od lustra i położył się na wznak w miękkiej pościeli. Żyjesz - powiedział do siebie - ale wyglądasz jak trup.
Mimo wszystko czuł się zmęczony. Miał nowy żołądek, wątrobę, śledzionę, część jelit. Organizm jednak mówił mu coś innego. Organizm pamiętał ból i strach. Ból i strach tkwiły, jak dwa gwoździe w jego mózgu.
"Mam tego dość! Rezygnuję!"
Oparł się o śnieżnobiały parapet i wyjrzał przez okno. Drzewa w parku gubiły liście.

***

Przyglądał się uważnie twarzy Ysme. Dziś nie wyglądała wcale ładnie. Może dlatego, że przywdziała swoją codzienną wyrachowaną maskę. Może dlatego, że miała ułożone włosy. Nie było deszczu i wiatru.
Była kawiarnia, elegancka, przytulna kawiarnia bez sztucznych kwiatów. Za oknami ulica tętniła życiem, chorobliwie pośpiesznym i nerwowym. Ludzie łapali ostatnie skrawki ciepłego jesiennego słońca. Wydawali się bardziej kolorowi niż zwykle, weselsi, tak jakby mieli się z czego cieszył.
Zjadł kawałek sernika i popił herbatą z cytryną.
- Jak samopoczucie, Gebett? - Odezwał się elegancki mężczyzna, brunet o wyrazistych, jakby wyciosanych z drewna, rysach twarzy. Znał go, był partnerem Ysme.
- Nieźle - skłamał, wydziobując widelczykiem rodzynki. -A co u was, Breas?
- Ten pasożyt, którego z ciebie wyjęliśmy... Jakiś nowy gatunek. Badamy go. Jesteś nieoceniony.
- Mam takie małe pytanie. Czy gdybym zdechł pod moim domem, to coś by przeżyło?
- Gebett, co ty bredzisz? - Powiedziała Ysme.
- Zadałem pytanie. Breas?
- Myślę, że tak.
- W takim razie macie dla mnie nową robotę.
Ysme przeszyła go spojrzeniem oczu czarnych jak kawa, którą piła. Kawa była gorąca, a spojrzenie lodowate.
- Aha. A swoją drogą, skąd nagła pogarda dla nas? - Powiedziała cicho. - Nie przyszło ci do głowy, że jako lekarze bezinteresownie ratowaliśmy ci życie?
- Przyszło, ale to do was zupełnie nie pasuje... zupełnie.
- Za coś takiego powinnam chlusnąć ci tą kawą w twarz.
- Prawda kole w oczy, co?
Breas udał znudzonego całą tą rozmową.
- I po co to gadanie? - Powiedział. - Tutaj jest twoje honorarium.
Koperta zaszeleściła na stoliku.
Gebett zajrzał do środka. Breas patrzył na niego beznamiętnie.
- Milion. Chcecie zamknąć mi usta pieniędzmi - uśmiechnął się nieładnie.
- Jak nie chcesz, to nie bierz - skrzywił się tamten.
Gebett schował kopertę do kieszeni.
- O co chodzi? - Zapytała Ysme. - Powiesz nam, czy dalej będziesz zachowywał się jak rozkapryszona panienka?
Gebett przestał bawić się kawałkiem sernika i odłożył widelczyk.
- O co chodzi? - Wycedził. - Chodzi o to, że o mało nie umarłem. Spóźniliście się bite dwie godziny. Ten potworek zrobił mi sieczkę z bebechów. Chciałabyś był na moim miejscu?
- Rozumiem - Breas zmrużył oczy. - Chcesz zrezygnować.
Zrobił pauzę, może liczył, że Gebett coś powie. Mężczyzna milczał.
- Twoja wola - podjęła kobieta z brzękiem odstawiając filiżankę na spodek. - Ale chcę, żebyś wiedział, że mamy dla ciebie ostatnie zadanie. A potem otrzymasz 10 milionów. Potraktuj to jako odprawę.
Gebett nic nie mówił. Pił herbatę.
- Zatkało go - powiedział cicho Breas.
- Znów zapakujecie we mnie jakąś paskudę, którą będę musiał przewieść do miasta...
- Taką masz robotę - odparł.
- A wy znów będziecie badać, eksperymentować, kroić i wywlekać wnętrzności.
- Taką my mamy robotę.
- I po co to wszystko?
- Jeśli powiem, że dla dobra świata i nauki, uznasz to za zbyt bezinteresowne? - Breas nie uśmiechnął się.
Gebett spojrzał na niego ponuro.
- Zamiast kwękać, gderać i posyłać smętne spojrzenia, powiedz, czy się zgadzasz - filiżanka Ysme była już pusta.
- Cholera, co na to władze? Czy ktoś wie, że sprowadzacie do miasta obcych i mutanty, jakieś pasożyty? Nikt się tym nie zainteresuje?
- Od kiedy zaczęło cię to obchodzić? Gebett, nie poznaję cię.
- Mam nadzieję, że nie zechcesz nikomu o tym opowiadać - wszedł jej w słowo Breas.
Zjadł resztkę ciasta i popił herbatą. Rozparł się w krześle. Popatrzył na niego i na nią.
- Co tym razem?
- Co?
- Jakie paskudztwo mam przetransportować?! - Zirytował się Gebett.
- Dowiesz się na miejscu. My nic na razie nie wiemy. Pojutrze masz samolot do Feyhe. Stamtąd wezmą cię samochodem na miejsce. Zapakują ci towar i przylecisz tu następnego dnia. Pójdziesz spać, a rano przyjedziemy do ciebie i weźmiemy do kliniki - powiedziała.
- Myślicie, że wszystko można kupić? I wszystkich?
- Nie - odpowiedział Breas. - Niestety nie. Powinieneś o tym wiedzieć.
Gebett spojrzał w okno.
- Dajcie mi się zastanowić.
- Dobrze, może jeszcze ciasta?
Gebett zgodził się. W końcu lubił sernik i to Ysme za niego płaciła.

***

Obskurna winda niosła go w górę. Wysiadł na piątym piętrze. Stanął przed znajomymi drzwiami, z których farba odchodziła płatami. Wygrzebał klucze z kieszeni i otworzył wszystkie cztery zamki. W środku powitał go jego własny głos "pamiętaj, to było twoje ostatnie zadanie". Nie lubił go, wręcz nie znosił. "...oje ostatnie zada..." Wydawał mu się skrzekliwy i nieprzyjemny. "Pamiętaj...", wyłączył automat. Czuł swojski zapach, z zadowoleniem stwierdził, że nic nie zmieniło się w mieszkaniu podczas jego nieobecności. Ciemnozielony pluszowy fotel, okrągły, zakurzony stolik, przepastna szafa pełna gratów, stary telewizor - stały na swoim miejscu.
Zajrzał do kuchni. Odkręcił wodę. Popłynęła żółtym strumieniem z nadrdzewiałego kranu. Poczekał, aż stanie się przezroczysta i napełnił elektryczny czajnik. W lodówce pustka, sok pomarańczowy i kawałek ciasta ze sklepu. Wyjął z wiszącej szafki swój kubek w słoniki i zaparzył sobie herbaty, dobrej, domowej i gorącej.
Rozparł się w fotelu i odstawił herbatę na stolik. Gdzieś na podłodze powinien był pilot. Zaczął macać po brązowym dywanie w czerwone esy floresy, wśród starych czasopism i gazet. W końcu znalazł, spojrzał na zegar ścienny i włączył telewizor.
"Teleinformacje kanału trzeciego. Zawsze na miejscu, zawsze na czasie"
Zobaczył Tess, jej znajomą twarz, jasne włosy, niebieskie oczy. Włosy, których kiedyś dotykał, oczy, które kiedyś śmiały się do niego. Patrzył na jej wąskie różowe wargi, usta, z których płynął potok dźwięcznych słów, jak melodia.
"Wiadomości lokalne. W dzielnicy Zachodniej i Fabrycznej wybuchła kolejna epidemia. Zaatakowała mutacja wirusa paraospy. Dotychczas śmiertelnie zachorowało piętnaście osób Wydział medyczny prosi mieszkańców sektorów objętych epidemią o nie wychodzenie z domu i uszczelnienie wszelkich otworów. Specjalne jednostki będą rozprowadzać antybiotyki. Innych mieszkańców miasta uprasza się..."
Spoglądał jak zahipnotyzowany na jaśniejący mały ekran. Nie obchodziła go treść bezsensownych komunikatów. Wydawało mu się, że Tess mówi do niego, patrzy mu w oczy. Niemożliwe. Znikła. Na jej miejscu pojawił się jakiś facet w upapranym, czerwonym kombinezonie. Stał w obszernym kanale i wyciągnął spod wody długie na metr, czarne, obłe coś. Gebett przyjrzał się dokładniej. To była pijawka.
"Polowanie wydaje się zakończone. Nikt jednak nie wie ile jeszcze takich stworzeń kryje się w miejskiej kanalizacji."
Tess powróciła, znów miała dla wszystkich bielutki uśmiech i nowe rewelacje. Gebett wyłączył telewizor.
Siedział w swoim fotelu z kubkiem w rękach. Patrzył tępym wzrokiem na swoją żółtawą ścianę. Z pomiędzy niebieskich, wyblakłych zasłon padała na niego smuga bladego, zimnego światła. W smudze wirował kurz. Czas i cisza stały się jednym i płynęły ospale wokół fotela i stolika. Zegar tykał. Gebett siedział. Sam.
Kiedy wspomnienia odpłynęły, Gebett wypił herbatę, wstał (fotel zaskrzypiał) i podszedł do dwudrzwiowej szafy. Tam, poniżej wiszących ubrań ze stosu rupieci wyciągnął starą, skórzaną walizkę. Pamiątka po ojcu. Starł kurz rękawem. Walizka zaopatrzona była w zamek szyfrowy - dwa metalowe pokrętełka. Znał szyfr, sam go zmienił. Otworzył walizkę i spojrzał na leżące sobie jeden przy drugim pliki banknotów. Dotknął sfatygowanych papierków, jakby sprawdzając, czy żadnego nie brakuje. Znalazł w kieszeni marynarki kopertę i ułożył jej zawartość wewnątrz. Kolejny zarobiony milion, obok wielu innych milionów. To lepsze niż bank. Zamknął walizkę.

***

Samolot zostawił za sobą gładką płytę lotniska i wzniósł się ponad rozświetlone oknami tysięcy domów miasto. Noc okryła brzydotę budynków i wąskich uliczek. Tuż spod ciężkich, posępnych chmur Gebett spoglądał w dół na ciemne osiedla i dzielnice, tonące w spalinach. Ktoś, kto nie znał ich smrodu i brudu mógł zachwycić się panoramą metropolii, feerią świateł. Gebett wychował się tu i poznał miasto bardzo dobrze. Kiedyś miał do niego sentyment. Teraz chciał się stąd wynieść. Już niedługo - pomyślał - jeszcze tylko ta jedna robota.
Trzy godziny później był w Feyhe.

***

Samochód z kierowcą zawiózł go przez bezkresną równinę do małej osady. Ziemia tu była odkażona, można było nie tylko wysiąść z wozu, ale i mieszkać. Niestety, wśród niskich betonowych domków pod granatowym niebem nie było ani jednego miejscowego. W żadnym budynku nie paliło się światło. Czekało na nich dwóch ubranych w paramilitarne uniformy mężczyzn. Wylegitymowali Gebettta i kierowcę. Mieli broń. Ich twarze nie wyrażały niczego, wykonywali rozkazy. Ktoś włożył im w usta sztuczne, uprzejme słowa.
Szofer oddalił się szybko, żeby sobie zapalić. Gebett nie pozwolił mu kopcić w samochodzie. Dbał o siebie. Został sam. Tamci stali oparci o budynek i przyglądali się nienatrętnie. Włączył sobie radio. Głośniki zabrzęczały smętnym "Is it the end" grupy Hypnos. Muzyka go zdenerwowała, więc przestał jej słuchać. I wtedy pojawił się lekarz. W okularach, ubrany na niebiesko. Przedstawił się jako Swan Nael - chirurg neurolog. Powiedział, żeby Gebett wyszedł z wozu i poszedł za nim. I tak ruszyli między ciemne bryły jednorodzinnych domów, po wysypanej żwirem i piaskiem drodze. Budynki z kopulastymi dachami wyglądały jak wielkie igloo. Było naprawdę cicho. Kierowca gdzieś kasłał.
- Dla kogo pan pracuje?
Nael obejrzał się, popatrzył na niego.
- Wynajęła mnie agencja „Asklepios”.
- Czym się zajmuje?
- Farmaceutykami. To jakieś przesłuchanie?
- Co ma wspólnego z lekarstwami to, co mi zrobią?
- Jaki pan dociekliwy.
- A pan na moim miejscu nie byłby dociekliwy, panie... Nael?
- Nie widzę siebie na pańskim miejscu.
- Pan będzie operował?
- Tak.
- Czy to niebezpieczne?
- Raczej nie. Co jeszcze chce pan wiedzieć?
- Co mi pan zrobi?
- Wszyjemy panu pod skórę na potylicy formę przetrwalnikową pewnego organizmu. Jajko o przekroju pół centymetra.
- No i...?
- To wszystko. Niech mnie pan nie męczy. Dla mnie ta robota też nie jest przyjemna.
Minęli dwóch kolejnych mundurowych. Zmierzyli się nieufnymi spojrzeniami. Nael uśmiechnął się do nich sztucznie.
- Przepraszam - powiedział Gebett. - Trochę się denerwuję. Chyba jednak mam cięższą pracę.
- Nie usuwał pan dorosłych osobników z mózgów ofiar.
- Czy mnie też to grozi? To znaczy, co mi właściwie grozi?
- Nic. Stworzenie będzie w letargu, przed rozlaniem się po pańskiej czaszce chroni ta biologiczna kapsułka, w której się znajduje.
- Jakoś mnie to nie przekonuje.
- Pańska sprawa. Jesteśmy. Stanęli przed wejściem do igloo.
- Jeszcze jedno. Ile panu zapłacili?
- Dużo. Chodźmy.
- Na tyle dużo, żeby pan kłamał?
- Niech pan ze mną nie zadziera - uśmiechnął się brzydko chirurg. - To ja będę majstrował skalpelem przy pańskiej głowie.
Weszli do środka w szpitalną, chłodną biel. Na podłodze leżały dwa czarne plastikowe worki. Ktoś w nich był.
- Zabierzcie to do cholery! - Zdenerwował się Nael. - Do śmigłowca.
Dwóch sanitariuszy sprawnie wyniosło pierwsze ciało.
- Mam tego nie widzieć? - Skrzywił się Gebett.
- Chce pan zobaczyć?
- Chcę.
- Proszę bardzo.
Swan nachylił się i rozsunął do połowy worek. Był tam jeden z tych niby-żołnierzy ogolony na pałę. Dostał kulkę w pierś. Miał chłopięcą twarz zachlapaną krwią. Oczy... Oczy były pustką.
- Ktoś do niego strzelał?
- Tak. Musieli go zabić. Chce pan może obejrzeć ciało z drugiej strony? Zobaczył wnętrze jego czaszki?
- Nie.
- Cieszę się więc, że zaspokoiłem pańską ciekawość.
- Dlaczego go zabiliście?
- To już nie był on. To już nie był nikt. No dalej, ogólcie panu Gebettowi głowę.
Nael wyszedł. Młody mężczyzna posadził go na krześle i zaczął strzyc włosy brzęczącą maszynką. Gebettowi trzęsły się ręce.
Później, kiedy był już łysy, wrócił Swan Nael i uśmiechnął się.
- Na operacyjny z nim.
Zaprowadzili go do sąsiedniego pomieszczenia. Tutaj także zwykły pokój przemieniono w szpitalną salkę, ustawiono białe parawany, sprzęt i lampy. W środku stało łóżko - dobry, znajomy stół operacyjny.
"Nie chcę więcej tego widzieć!!"
Na podłodze walały się kable.
Po chwili leżał w samych slipkach na stole, twarzą ku ziemi. Głowa wystawała poza krawędź metalowej konstrukcji. Spoczywała na specjalnym stojaczku podtrzymującym jego czoło. Nachylała się nad nim czwórka ludzi - lekarzy.
- Dobranoc- usłyszał głos Naela. Coś ukłuło go w ramię. Nie coś, tylko zastrzyk. Gebettowi zrobiło się bardzo przyjemnie i usnął.

***

W samolocie wyszedł do ubikacji. Zatrzęsło i uderzył się w głowę. Chwilę później odzyskał przytomność. Wstał z podłogi, umył ręce i wrócił na miejsce. Stewardessa nalała mu martini.

***

Z lotniska popędził taksówką pod biurowiec kanału 3. To było serce miasta. Świat niebosiężnych szklanych wież, zapachu spalin i ludzi o wyblakłych oczach, w bajońsko drogich ubraniach. Usiadł naprzeciwko głównego wejścia po drugiej stronie ulicy, pod nagim sczerniałym drzewem. Zarośnięty facet w szarym uniformie grabił liście. Szarówkę rozjaśniły rozpalające się latarnie. Rozjaśniła ją Tess.
Wyszła z błyszczących monumentalnych wrót ze szkła. Taka drobna. Stąpała kroczek za kroczkiem po schodach. Miała buty na wysokim obcasie i zielony płaszczyk do kolan.
Wstał i patrzył urzeczony.
Schodziła niżej i niżej, rozglądając się na prawo i lewo. Schyliła jasną głowę, spojrzała na zegarek.
Chciał do niej podejść, porozmawiał. Dzieliła ich rzeka samochodów.
Spróbował przyciągnął jej spojrzenie swoim.
Mała zagubiona figurka u stóp ogromu. Sama w wielkim obcym mieście.
Popatrzyła na niego. Przez chwilę. Poczuł chłód jej niebieskich oczu. Zauważyła go? Poznała?
"Tess!!!"
Kobieta wsiadła do lśniącego, czarnego wozu i odjechała.
Usiadł na ławce. Facet z drapakiem grabił i gwizdał. Gebett zaklął cicho. Nie zrobił nic. Kompletnie nic. Ale zrobi. Już niedługo.

***

"Pamiętaj to było twoje ostatnie zadanie"
- Tak, wiem.
Pstryk.
W jego mieszkaniu nic się nie zmieniło: pokój był, kuchnia była, łazienka też. Po staremu. Usiadł w fotelu z kubkiem gorącej herbaty w rękach. Bolała go głowa. Chciało mu się spać. Czuł, że niedługo coś się zmieni. Ta myśl cieszyła go. Znalazł na podłodze telefon. Postanowił zadzwonić do swojej siostry. Tak, miał przecież siostrę. Pamiętał jej numer. Wystukał go.
- Słucham
- To ja - Gebett.
Cisza.
- Co się stało? - Miała ładny, matowy głos.
- Rzucam robotę.
Cisza.
- Dlaczego?
- Powiedzmy, że zmądrzałem.
- Gebett... My już o tobie zapomnieliśmy.
- Wiem. Ale...
- Coś się zmieniło? Kupiłeś sobie w końcu samochód?
- Nie. Ale kupię. I nowe mieszkanie. Słuchaj, zabiorę nas wszystkich z tego parszywego miejsca. Jestem cholernie bogaty.
- Jak się czujesz? Wszystko w porządku?
- Tovia, posłuchaj mnie, mam pieniądze na kurację regeneracyjną, wracam do Tess. Dzisiaj się z nią widziałem.
- Mam w to uwierzyć? Co ci powiedziała? Jak ci nie wstyd zawracać jej głowę?
- Co u matki?
- Kiepsko, złapała paraospę. W jej wieku... Ale da sobie radę. Bierze antybiotyki. Ucieszy się, że zadzwoniłeś.
- Naprawdę?
- Nie wiem.
- Będzie dobrze, Tovia, zobaczysz. Musimy się spotkać.
- Na razie po prostu dzwoń częściej.
- Wy też moglibyście zadzwonić.
Odłożyła słuchawkę.
Spoczął w łóżku wspominając dawne czasy. Czasy, kiedy jeszcze żył ojciec, kiedy mieszkali razem. Kiedy poznał Tess. Później przyszły powszechne badania kompleksowe i został wytypowany jako okaz zdrowia i dostał tę robotę. A całe jego życie legło w gruzach. Jutro jednak wszystko się odmieni. Jutro o dziesiątej przyjadą po niego i odbiorą towar (ale jaki do cholery?), a później dostanie odprawę (ile tego było?).

***

Budził się powoli, jakby z mozołem wygrzebując z bagna, które nie było już snem, lecz jeszcze nie jawą. Stopniowo w jego mózgu narastał tępy ból, który osiągnął apogeum, kiedy Gebett rozkleił niechętne powieki i zerknął w obłażący z farby sufit. Poderwał się z łóżka i rozejrzał dokoła.
"Ja tu mieszkam? W takim syfie?"
Dokoła stały jakieś stare meble, obskurna szafa. Podłoga zasłana była gazetami.
"Cholera, gdzie ja jestem?"
Wstał i podszedł do okna. Zapach kurzu wiercił w nosie. Rozchylił zasłony i spojrzał na świat załzawiony mżawką.
Głowa bolała.
Oparł czoło o zimną, kojącą szybę. Nie wiedział jak się nazywa. Nie wiedział co tu robi. Nie wiedział kim jest.
Chciało mu się pić.
Rozejrzał się po mieszkaniu. Wszedł do kuchni. W lodówce stał sok. Skwaśniały. Gebett wyrzucił karton do kubła na śmieci.
Miał ochotę na mleko!
Gdzie trzymał pieniądze? Walizka... Próbował sobie przypomnieć. Walizka... była w szafie.
Rzeczywiście tam była. Niestety zamknięta. Wziął ją i potrząsnął. Zaszeleściło. Bingo!
Ubrał się w czyjeś rzeczy. Przypuszczał, że były jego. W kieszeni spodni znalazł klucze. Poszedł do łazienki. Zerknął w lustro i zobaczył łysego faceta. Nie znał go. Chciał umyć zęby, ale nie był pewny, czyja to szczoteczka. Przepłukał usta wodą.
Wychodząc spojrzał na zegarek. Była 10:00.

***

Była 10:12.
- Cholera jasna, dlaczego nie zamknął drzwi?
- Ysme, uspokój się. Pewnie się wkurzył, że znowu się spóźniamy i wyszedł. Dzwonię po chłopaków. Nie może być daleko.
- Coś jest nie tak - kobieta przeczesała nerwowo włosy. - Nie zamknął drzwi. Nie bał się, że ktoś mu wejdzie?
Breas podniósł z podłogi czerwcowego Playboya. Był spokojny. Albo tylko udawał.
- Może wyszedł tylko na chwilę? Zaraz wróci.
Przewertował machinalnie pismo i rzucił je na nieposłane łóżko.
Ysme chodziła w tę i z powrotem po pokoju, w końcu usiadła na fotelu.
- Musimy go znaleźć. Rozumiesz? Musimy.
Breas miał już słuchawkę w dłoni.

***

Gebett znalazł sklep spożywczy. W środku, za ladą stała gruba, ruda kobieta. Poprosił o mleko z lodówki. Dwuprocentowe. Poszukał drobnych w kieszeni. Za mało. Portfel musiał zostawić w domu.
- Powinno starczyć - powiedział, podając kobiecie walizkę. - Niech ją pani jakoś otworzy, najlepiej nożem.
Wziął kartonik i wyszedł. Głowa go bolała.
- Wracaj pan!!!!! - Wydarła się ruda. - Złodziej!!!!
Nie obejrzał się. Szedł przed siebie. Deszcz spływał po czole sprawiając ulgę. Chciał wrócić do domu. Jego domu? Nieważne. Nie wiedział jak.
O cholera, zgubiłem się.
Spoglądał ludziom w twarze, patrzył na gmachy, na samochody. Nie poznawał ich. Wszystko było takie obce.
Szedł przed siebie.
Granatowy ford zahamował z piskiem. Nie zdołał się zatrzymać. Podciął Gebetta, który wpadł na maskę, a później sturlał się na jezdnię. Mężczyzna podniósł się i ruszył dalej. Przez środek ulicy. Wśród klaksonów i przekleństw. Głowa go bolała. Poczuł się zagubiony. Przestraszył się hałasu. Przestraszył się mrowia przechodniów. Przestraszył się ciemnych, przytłaczających budynków. Zechciał się gdzieś schować. Ale gdzie? Pobiegł szukać schronienia. Najlepiej jakiejś dziury.
Wpadł na mężczyznę w paramilitarnym mundurze. Podbiegł drugi. Chwycili go mocno i powlekli ze sobą. Na początku Gebett rzucał się i wierzgał, ale potem zmiękł. Było mu wszystko jedno.

***

Byli ludzie ubrani na biało. Były światła i był stół. Przywiązali go do niego. Leżał plecami do góry. Mógł patrzeć tylko na podłogę. Chcieli go skrzywdzić. Mieli ostre noże, zakrywali twarze, żeby nie mógł ich później rozpoznać. Zaczął się szamotać. Trzymali go. Kłuli igłami. Mówili coś. Nie rozumiał.
"Zostawcie mnie!!! Zostawcie mnie w spokoju!!!"
Zaczął krzyczeć. Brutalnie go zakneblowali. Chcieli dostać się do wnętrza jego głowy.
"Nieeeeeeee!!!"
Odpływał. Wszystko oddalało się od niego. Głosy cichły. Powieki opadały. Próbował za wszelką cenę być przytomnym. Zacisnął szczęki z całej siły, aż ugryzł się w język. Poczuł krew. Ból ocucił go trochę. Kolejna igła zagłębiła się w jego ciele. Tracił siły i wolę walki. Wiedział, że przegrał. Nie było już nic.
Ostatnią rzeczą, którą poczuł był zimny metal przesuwający się po skórze na głowie.

***

Ysme, Breas i Swan Nael szli korytarzem. Zatrzymali się przed drzwiami do pokoju Gebetta.
- Hej - powiedziała kobieta - to ja, Ysme. Mogę wejść?
Cisza.
- Wspomnij coś o honorarium, to się ożywi - odezwał się Breas.
- Wątpię - powiedział cierpko Nael. - To już tylko duże niemowlę.
- Gebett! Wchodzimy!
Breas otworzył drzwi. Weszli do pokoju i rozejrzeli się. Nie było nikogo.
- No ładnie - powiedział.
- Wylazł przez okno? - Nael poprawił okulary. Przejrzał się w lustrze.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała Ysme.
Wyjrzała na zewnątrz.
Miasto okrył pierwszy śnieg.
- Wysoko tu? - Zainteresował się Swan.
- Tak sobie - patrzyła na park.
Ludzie się czymś zainteresowali. Zobaczyła mężczyznę w piżamie tarzającego się na śniegu.
- Popatrzcie, jest tam.
- To smutne. Zaraz go zabiorą. Nael, czy on kiedyś?...
- Nie mam pojęcia. Zawiadomicie jego rodzinę?
- Nie wiem czy jakąś miał - powiedziała cicho Ysme.
- No to na razie macie go na głowie.
- To po części nasza wina.
Breas milczał. Biel pokoju oślepiała w promieniach porannego, zimowego słońca.
- Jego życie to biała kartka.
- Ładnie to pani ujęła - powiedział Nael. Uśmiechnął się i wyszedł.

koniec

Bartek Edgar Fabiszewski, lipiec - wrzesień 1999


Autor: Fabiszewski, Bartek "Edgar"
Dodano: 2006-05-21 14:48:16
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS