Bracebridge, miasto, w którym urodził się Robert Borrows, to miejsce jednego triumfującego faktu. Bracebridge, miasto fabryk i wysokich kominów, z których nieskończone węże dymu kłębią się ciągle, nieprzerwanie i nigdy rozplątać się nie mogą. Bracebridge nieustającego dźwięku-niedźwięku, przenikającego całe miasto – jego wszystkich mieszkańców – wyznaczającego bieg życia. Bracebridge dudniących podziemnych maszyn, ich basowego, szalonego rytmu. Bracebridge, miasto ludzi, którzy o jednej i tej samej godzinie stąpają jednym i tym samym krokiem po jednym i tym samym bruku do jednej i tej samej pracy – dla których wczoraj jest takie samo jak dziś, a jutro ma być takie jak wczoraj, a każdy rok podobny do ubiegłego i mającego nastąpić.
W Bracebridge wydobywany jest eter.
Niepodległa prawom fizyki magiczna kopalina, będąca wszystkim i niczym konkretnym zarazem, odkryta w 1678 roku przez pewnego Anglika odmieniła świat.
Eter to substancja reagująca na ludzką wolę, krzycząca światłem i rozlewająca się po pozostałych zmysłach. Substancja niebezpieczna, lecz o tak wspaniale nieograniczonych możliwościach i zastosowaniach, iż usprawniająca działanie niemal wszystkiego do czego zostaje użyta; nadto pozwalająca to „wszystko” zrobić szybciej, taniej, z gorszych materiałów i często mniej starannie, niż wymagałyby tego prawa natury. Substancja również tak wszechobecna, że bez niej prawidłowo funkcjonujący świat wydaje się nie do pomyślenia. Substancja stosowana nawet w kościołach, by w czasie hieratycznych sakramentów wywoływać w wiernych fantastyczne wizje raju.
Eter to substancja wysysająca z ludzi marzenia.1
Ian R. MacLeod, autor w Polsce prawie nieznany, lecz na Zachodzie bardzo już ceniony, napisał powieść w typie Bildungsroman, o formowaniu się, kształtowaniu duchowym, uczuciowym i moralnym głównej postaci – Roberta Borrowsa. W toku pierwszoosobowej narracji poznajemy życie Roberta – dziecka, chłopaka, a w końcu mężczyzny ciekawego świata, mającego przysłowiowy ogień w duszy, który stopniowo odkrywa zasady, na jakich działa angielskie państwo. Odkrywa, czy raczej coraz jaskrawiej widzi głęboką, fundamentalną niesprawiedliwość dotykającą 99% społeczeństwa.
Rodzi się w nim bunt. Nie zgodzi się na to, by świat odciskał się na nim swoim ciężkim butem, a on – tak jak zdecydowana większość ludzi – pozostawał wobec tego procederu bierny. Widzi potrzebę dokonania rewolucji. Wierzy w tę rewolucję. On oraz podobni jemu idealiści kontestujący zastany porządek chcą nie tylko politycznego przewrotu, ale także całkowitego obalenia systemu rządów wraz z jego podstawami – społecznymi, gospodarczymi i kulturalnymi. A zwolenników, nawet wśród arystokracji, przybywa...
„Wieki światła” to, jakkolwiek oksymoronicznie nie miałoby zabrzmieć, realistyczna powieść fantasy. Pomimo magii opowiada o prawdziwych ludziach z ich realnymi problemami, na tle realnie i prawdziwie wyglądających wydarzeń.
Przy użyciu substancji fantastycznych – i przy niezwykle równomiernym i umiejętnym wymieszaniu spraw intymnych, osobistych ze sprawami wielkimi, społecznymi – autor dokonał próby ekstrakcji esencji prawdy życiowej. Za pomocą symboli i metafor chciał ukazać (i w dużej mierze to mu się powiodło!) tę prawdę w o wiele czystszej – łatwiej dostrzegalnej i łatwiej pojmowalnej – postaci. Jak napisał Jacek Dukaj: „fantastyka nie służy tu ucieczce od rzeczywistości; to forma nadrealizmu”.
Po książce MacLeoda widać ogrom potencjału, jaki drzemie w fantasy. Widać, jak wiele można za pomocą tej konwencji przekazać. I jak celnie i skutecznie można to zrobić. Oczywiście, to nie jest powieść idealna: ma swoje drobne fabularne niedociągnięcia, nieznaczne niekonsekwencje charakterologiczne; nie każdy jej fragment zachwyca. Ale już jako całość „Wieki światła” taki zachwyt budzą.
Świetnie, że takie książki są polskiemu czytelnikowi przedstawiane. Więcej takich, proszę.
1 Dlatego też, mimo że minęło około trzystu lat od jego odkrycia, Anglia jest cały czas w toku powolnej industrializacji – jest o wiele bardziej wiktoriańska niż thatcherowska.