NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

antologia - "Małodobry"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: Listopad 2004
ISBN: 83-89011-29-8
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 496
Cena: 27,99 PLN



antologia - "Małodobry"

Szczepan Twardoch - "Historia prowincjonalna"

Jak wygląda mój dzień? Wstaję o piątej rano. Żona wstaje dziesięć minut przede mną i szykuje mi posiłek. Odmawiamy modlitwę i śniadamy razem, po czym razem wychodzimy zająć się inwentarzem. W oborze, chlewie i kurniku mijają mi dwie godziny. O siódmej obmywam się i wychodzę do baszty. Sachsenburg jest małą miejscowością, więc jako kat jestem również nadzorcą niewielkiego więzienia, które mieści się w podziemiach wieży bramnej. Zazwyczaj nie siedzi tam więcej niż pięciu czy sześciu więźniów, w większości osadzonych na kilka dni za niewielkie winy – długi, burdy czy małe kradzieże. Jest też cela, w której siedzi Hoimar – zabójca trzech ludzi, ułaskawiony aktem cesarskim i skazany na dożywotnią wieżę. Siedzi w swojej celi dłużej niż ja chodzę po świecie. Dawno już zwariował, ale opowiada ciekawe historie. Więźniów pilnuje dwóch strażników, których jestem przełożonym. Doglądam ich pracy, sprawdzam, czy wszystko w porządku, i rozpoczynają się moje codzienne obowiązki. Asystuję przy sprawach w sądzie jako woźny, prowadzę przesłuchania, doglądam pracy drabów miejskich. Wracam do domu na obiad. Po obiedzie zbieram czynsz od przekupek z targu, jeżeli dzień jest targowy, obchodzę mury miasta i wracam do siebie, gdzie zajmuję się domem i rodziną. Kładę się spać równo o dziewiątej, gdy zegar bije na kościelnej wieży.

Praca nie jest ciężka, acz odpowiedzialna. Zapewnia mi dostatnie życie – pensja płacona jest żywą, złotą gotowizną raz w miesiącu. Dodatkowo mam prawo do beczki piwa z pierwszego warzenia i trzech butelek wina z winnicy. W skali Sachsenburga jestem człowiekiem dość zamożnym. Gdybym był rzemieślnikiem, byłbym szanowanym obywatelem miasta.

Jednak jestem katem. To sprawia, że żyję zupełnie inaczej niż inni ludzie. Nie mam prawa do mieszkania wewnątrz murów miasta. Mój dom, zwany od wieków Domem Kata, mieści się pięćdziesiąt kroków od Bramy Wiedeńskiej, za murami. Nie utrzymuję towarzyskich kontaktów z nikim w mieście. Nikt mi się nie kłania. Nie zaprasza się mnie na żadne uroczystości. Nie mam prawa przychodzić na sumę, dlatego w niedzielę chodzimy na jutrznię. Nie mogę w kościele stać w głównej nawie, jestem schowany w najdalszym rogu. Do komunii przystępuję ostatni, gdy wszyscy ludzie odstąpią już od balasek prezbiterium. Nikt nie wyda córki za mojego syna – zwyczajem jest, że kaci Sachsenburga biorą sobie za żony Wołoszki, Madziarki albo, jeśli się poszczęści, Saksonki z innych miast (jak moja matka, Eva, z domu Birken). Ja ożeniłem się z córką kowala, Szeklera.

Podobno mój dziad, Antoni, zbuntował się kiedyś i przyszedł na sumę. Gdy przez kościół przeszedł jęk oburzenia, mój krewki przodek zaczął argumentować: dlaczego nikt nie wyrzuca z kościoła żołnierzy? Żołnierz zabija niewinnych – kat zbrodniarzy. Żołnierz zabija bez sądu – kat tylko tych, których wcześniej osądzono. Żołnierz zabiera synów, mężów i ojców matkom, żonom i dzieciom, podczas gdy kat ratuje wszystkich przed przestępcami. Tymczasem żołnierzy otacza się powszechnym szacunkiem, a kat nawet nie jest do końca człowiekiem. Dlaczego to w stępionych sztychach katowskich mieczy przewierca się otwory, by nie dało się ich ponownie zaostrzyć – co chronić ma przed użyciem broni, tak niegodnie splamionej, w honorowej walce? Dziadek Antoni twierdził, że to raczej miecze żołnierzy powinno się znakować, by nikt nie ważył się przeznaczyć ostrza, poznaczonego krwią niewinnych, do celu tak zacnego, jakim jest ścięcie zbrodniarza. Z czasem dziadkowi przeszła ochota do kłótni, opowiedział mi jednak, gdy byłem młodzieńcem, o swych wątpliwościach.

Ja nigdy ich nie podzielałem. Po pierwsze, skoro urodziłem się jako syn kata, to znaczy, że Bóg chciał, bym był w tym życiu właśnie katem, nikim innym. Mój teść, kowal, powiedział mi kiedyś, że zarówno jego ojciec, jak i dziadek, i wszyscy przodkowie, przed porannym rozpaleniem kuźni trzykrotnie spluwali w palenisko. Jako chłopiec śmiał się z tego zwyczaju, lecz gdy dorósł, pojął, że to, co trwa od pokoleń, można zmienić dopiero, gdy zrozumie się sens.. Zanim usunie się część jakiegoś mechanizmu, najpierw należałoby zrozumieć zasadę jego działania i znaczenie wszystkich elementów. Dlatego teść – kowal z pokorą spluwał trzykrotnie w palenisko.

Ja z pokorą odnoszę się do wyroków Opatrzności – Pan chciał, był bym katem, dlatego narodziłem się jako syn kata. Z pokorą również odnoszę się do towarzyskiego ostracyzmu, jakiemu poddana jest moja profesja. Tutaj unoszę się pychą, ale o tym za chwilę.



Jacek Piekara - "Kości i zwłoki"


A jeśli u was jeden drugiego kąsa i pożera, baczcie, byście się wzajemnie nie zjedli.
św. Paweł, list do Galatów

Kostucha trudno nazwać pięknym mężczyzną. Baaa, trudno go nawet nazwać mężczyzną niebudzącym odrazy. Przez jego płaską, ziemistego koloru twarz biegnie od ucha aż po kącik ust szeroka, pofałdowana blizna. Kiedy Kostuch mówi, blizna wydaje się poruszać, tak jakby pod skórą kłębiły się długie glisty, za wszelką cenę pragnące wyjść na światło dzienne. Jednak ja przyzwyczaiłem się już do mego towarzysza, z którym odbyliśmy wiele kształcących podróży i przeżyliśmy przygody, w czasie których mogliśmy okazać przywiązanie do naszej świętej matki – Kościoła, a przy okazji zarobić również kilka groszy. Ot, tak by starczyło na suchy chleb i kubeczek wody, bo nawet inkwizytorom i ich pomocnikom nie wystarcza do życia choćby najgorętsza i najżarliwsza modlitwa.

Tym razem siedzieliśmy w zatęchłej oberży, gdzie dym i smród przypalonej kaszy unosiły się pod samą powałę, dziewka służebna miała twarz niechlujnej maciory, a karczmarz pochrapywał z głową opartą na szynkwasie, nurzając koniec nosa we własnych, zaschniętych już, wymiocinach. Kostuch siedział naprzeciw mnie z kapturem płaszcza zarzuconym na głowę i osłaniającym twarz. Jestem pewien, że nie czynił tak, by oszczędzić bliźnim przykrości oglądania swej twarzy. On po prostu lubił tę chwilę, kiedy dobrze oświetlony blaskiem mógł jednym ruchem zerwać kaptur z głowy i spojrzeć na rozmówcę. Wierzcie mi, moi mili, że większości ludzi słowa więzły wtedy w ustach. Mnie osobiście bardziej przeszkadzał smród bijący z niemal nigdy niemytego ciała mego towarzysza, a także jego nigdy niepranej odzieży. Bóg w swej łasce obdarzył mnie czułym powonieniem, więc zwykle starałem się siadać w stosownej odległości od Kostucha lub po zawietrznej stronie, ale tym razem, w karczmie, trudno było dokonywać podobnych manewrów. Przynajmniej smród spalonej kaszy był na tyle silny, że niemal zabijał słodki odór kostuszej zgnilizny.

Kostuch zagmerał leniwie łyżką w czymś, co miało być, wedle słów posługaczki, cielęcą potrawką na białym winie. Obawiałem się jednak, że ta szarobrązowa breja, znajdująca się w jego misce, nie widziała nigdy ani cielaka, ani wina. Nawet Kostuchowi, którego podniebienie cechowało się niemal taką samą wykwintnością, jak zewnętrzny wygląd, jedzenie wyraźnie nie szło.
– I pocośmy tu przyjechali? – burknął. – Było jechać do Hezu, prosto jak w pysk, a nie włóczyć się tu i ówdzie...
Zmilczałem i upiłem łyk wina z poszczerbionego kubka. Wyraźnie zalatywało octem, więc odplunąłem pod stół.
– Jeśli myślą, że im za to zapłacę, grubo się mylą – mruknąłem do siebie.
Wziąłem pajdę chleba i zmacałem ją w palcach. W dotyku przypominała świeżo wyrobioną glinę i cuchnęła drożdżami.
– Na miecz Pana – jęknąłem.
Zgniotłem chleb w kulę i cisnąłem nią, celując w głowę śpiącego karczmarza. Nie trafiłem, a to dodatkowo popsuło mi humor.
– Spróbuj nożem – poradził Kostuch, lecz ja tylko westchnąłem.
Cechowała mnie bowiem nadmierna łagodność charakteru i na odbieranie życia bliźnim decydowałem się jedynie w krytycznych sytuacjach. Nic już nie mogłem na to poradzić, że byłem człowiekiem cierpliwym, miłosiernym oraz chętnie wybaczającym winy bliźnich. Przynajmniej... do czasu.
– Przyjezdni, co? – rozległ się głos za nami i odwróciłem wolno głowę.
Zobaczyłem chudego mężczyznę o twarzy porżniętej głębokimi dziobami po czarnej ospie. Jego kubrak nosił ślady łatania i cerowania oraz, jak mi się wydawało, był kopalnią informacji o jadłospisie właściciela. Przybysz wyglądał na pijaczka – naciągacza, jacy trafiają się zwykle w miejscach, gdzie ploteczki można sprzedać za pełen kielich. Niemniej człowiek ten musiał mieć w życiu trochę szczęścia, gdyż dzioby po ospie świadczyły, że z dziesiątkującej przed laty ludność mocy strasznego moru udało mu się wyjść niewielkim kosztem.
– A co ci do tego? – warknął Kostuch, który w przeciwieństwie do waszego uniżonego sługi nie był człowiekiem łagodnych obyczajów.
– A nieeee, cu mi tam do tego... wybaczcie, panowie. – Przybysza wyraźnie zaniepokoił ton Kostucha i chciał się cofnąć, ale zatrzymałem go gestem.
– Siadaj no – wskazałem mu miejsce na ławie i podsunąłem kubek kwaśnego wina.
Uśmiechnął się ze szczerą wdzięcznością i zaraz przechylił naczynie do ust.
– Mmmm – zamruczał. – Specjał, panie, ot cu wam powiem...
Jak widać, człowiek ten nie grzeszył nadmiernym wysublimowaniem podniebienia, ale niewątpliwie krzepiący był fakt, że Bóg stworzył nas, ludzi, tak różnych, iż trafiali się nawet tacy, którzy dziękowali Mu za możliwość napicia się skwaśniałej lury.
– Myślicie se no, panowie – chudzielec otarł usta zabrudzonym rękawem – że to ot takie miasteczko, cu? A nieprawda. – Machnął w powietrzu wskazującym palcem – straszliwe tu się rzeczy dziejom, powiem wam, ot, straaszliwe...
– Jakież to rzeczy? – zapytałem.
Zawsze uważałem, że warto słuchać miejscowych legend, plotek i pogłosek. Czasami dostarczały nieco płochej rozrywki, a czasami można było dzięki nim odkryć coś znacznie ważniejszego, co ukryte było pod całym stosem bredni. A przecież nas – inkwizytorów – uczono właśnie, byśmy w pokorze słuchali ludzi i odsiewali ziarno prawdy od plew łgarstw.

Nasz nowy towarzysz smętnie zajrzał do pustego już kubka, więc kiwnąłem na posługaczkę.
– Przynieś no dzbanek – rozkazałem.
– A juże przynoszę – powiedziała, wyszczerzając w uśmiechu szeroko rozstawione, żółte zęby – a jakbyście, panie, co innego sobie zażyczyli, to ja i usłużę wam jak trzeba... – niby bezwiednym gestem przejechała opuchniętymi palcami po piersiach.
– Na razie tylko wina – mruknąłem.
– Abo widzicie, panowie dostojni, ale mamy, tu w miasczku – chudzielec pochylił się nad stołem i obniżył głos – ghula. Ot! – Pstryknął palcami, by nadać znaczenia swoim słowom.
– Ghula? – powtórzyłem. – Czyli, jak mniemam, ktoś zjada trupy?
– Ano – przytaknął. – Trupożerca, panowie, niech nu skonam. Grzebuje groby, wyciunga zwłoki, wyrzyna kawałki miensa, a czasem i całe nogi czy tam rynce pozabiera, taka jego mać...
Dziewczyna przyniosła dzbanek i postawiła go z hukiem na blacie. Mrugnęła do mnie.
– Pijcie – wskazałem wino miejscowemu – i powiedzcie, jak was zwą?
– Achim Myszka, dostojny panie. Ojcu było Achim, dziadkowi Achim, to i jażem jestem Achim, jakby nie patrzyć...
Kostuch sięgnął po dzban, nalał sobie pełen kubek trunku i zaczął go sączyć. Ocienionej kapturem twarzy nadal nie było widać, ale zauważyłem, że Achim zerka w stronę mego towarzysza. No cóż, nie będzie zachwycony, kiedy jego ciekawość zostanie zaspokojona.
– Wycina, mówisz? – spytałem. – A to sprytny ghul, że nie rwie ciała zębami i pazurami, ale używa noża.
– Ano... ot sprytny... – przytaknął chudzielec z wahaniem w głosie.
Wysączył wino z kubka do dna i szybko wlał sobie następną porcję.
– Pok–kornie dźkuję waszej dostojeności zza częstunek. – Głos mu się zaczął już plątać.
Widać miał wyjątkowo słabą głowę, gdyż nie dałbym złamanego szeląga, że ktoś zdoła upić się tą cienką lurą. Ale tak to już jest, że ludzie bez umiaru folgujący trunkowym upodobaniom potrafią z biegiem lat wypić coraz mniej wina czy piwa. Oczywiście bywały chwalebne wyjątki, ale Achim Myszka najwyraźniej do nich nie należał.
– I długo to już trwa?
Zagapił się na mnie z otwartymi ustami.
– Tego ghula. Dawno już macie? – dodałem.
– Oooo – machnął dłonią – byndzie ot z rok, a może – zamyślił się – i ze dwa.
Spojrzałem na Kostucha, a on pokręcił głową.
– Do Hezu, Mordimer – powiedział cicho, ale z naciskiem – jedźmy do Hezu.

Wzruszyłem ramionami, bo i tak wiedziałem, że będzie musiał zrobić, co rozkażę. W końcu właśnie ja byłem przywódcą stada, a na rządy demokracji pozwalałem jedynie wtedy, kiedy jej wyroki były po mojej myśli.
– Pojedziemy, Kostuch, pojedziemy – rzekłem uspokajającym tonem.


Dodano: 2006-06-16 14:30:49
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS