Fragment książki S.M. Strilinga i Davida Drake'a pt. 'Wybraniec', która ukazała się nakładem wydawnictwa ISA.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Visager
1221 P.U. (Po Upadku)
305 R.P. (Roku Przysięgi)
Komandor Maurice Farr zdjął z głowy czapkę i otarł chusteczką pot z czoła.
Mężczyzna stał w dokach dla liniowców pasażerskich na północnym nabrzeżu Zatoki
Składania Przysięgi. Za plecami miał szerokie i ciche ulice Starego Miasta,
którego centrum stanowił Plac Pomnika. Na placu stały rzeźby z brązu
przedstawiające założycieli ze wzniesioną w dłoniach bronią - kordami i
rusznicami skałkowymi rozpowszechnionymi trzy wieki temu. Wojna Imperium z
Sojuszem zakończyła się miażdżącym zwycięstwem Imperium. Pierwszą rzeczą, jaką
zrobili uciekinierzy z Sojuszu, było złożenie uroczystej przysięgi zemsty na
tych, którzy pogrzebali ich ambicje i wyrżnęli wszystkich ich ziomków, jacy nie
umknęli z kontynentu.
Po trzech latach spędzonych jako attaché marynarki wojennej w Krainie Wybrańców,
Farr miał pewność co do dwóch rzeczy: ich potomkowie wciąż mieli taki zamiar i
zamierzali podbić nie tylko Imperium, ale i całą planetę Visager. Może i cały
wszechświat.
Na zachód i południe wokół zatoki rozciągało się nowoczesne miasto Składanie
Przysięgi, zbudowane z czarnego bazaltu i szarego tufu dostarczonego z
pobliskich kamieniołomów. Widać było kolejowe bocznice, stocznie, stalownie,
fabryki, magazyny i niekończące się czynszowe bloki, w których zamieszkiwali
protegowani robotnicy. Skupisko ogromnych budynków znaczyło centrum handlowe;
sześć a nawet osiem pięter wysokości, ze szkieletem dźwigarów osłoniętych
granitem rzeźbionym w surowym, kolumnowym stylu architektury Wybrańców.
Większość miasta, znajdująca się poniżej zielonych przedmieść na stokach wzgórz,
spowita była przez całun węglowego dymu, przydający siarkowy zapach gorącemu,
tropikalnemu powietrzu. Nad ulicą z kamiennych bloków pobrzmiewał stukot
podkutych kopyt, pisk żelaza ocierającego się o żelazo, syk pary i gwizd
fabrycznych syren. Statki tłoczyły się w dokach i zatoce, począwszy od
staromodnych żaglowców przybyłych z ładunkami zboża z Imperium po nowoczesne
parowce o stalowych kadłubach wybudowane w Krainie lub Republice.
W środku zatoki krąg wysp połączonych groblami znaczył miejsce po starożytnym,
zapadniętym stożku wulkanicznym, gdzie obecnie znajdował się nowoczesny dok
basenowy marynarki. Obok niego poruszał się niski, masywny, szary kształt
ciężkozbrojnego okrętu wojennego. Umysł Farra automatycznie go zaszufladkował.
Ezerherzog Grukin, od którego pochodziła nazwa tej klasy, zwodowany w
zeszłym roku. Dwanaście tysięcy ton wyporności, cztery dwieściepięćdziesiątki na
podwójnych wieżyczkach z przodu i z tyłu, osiem stosiedemdziesiątekpiątek w
czterech bocznych wieżyczkach z podwójnymi lufami, osiem stopięćdziesiątekpiątek
na otwartych platformach strzelniczych po obu stronach, dwustumilimetrowe płyty
pancerne poniżej poziomu wody, o powierzchni z utwardzonego stalowego stopu.
Czterokominowy, z trójcylindrowymi silnikami, osiemnaście tysięcy koni
mechanicznych, osiemnaście węzłów.
Największa, najokropniejsza rzecz, która pływa po wodzie - przynajmniej do
momentu, gdy za osiemnaście miesięcy Republika zwoduje pierwszy okręt z klasy
Demokrata.
Farr potrząsnął głową. Dość. Jedziesz do domu. Podniósł wzrok.
Wulkany ze śnieżnymi czapami otaczały miasto portowe Składania Przysięgi z
trzech stron. Wznosiły się w mgiełce tropikalnego powietrza niczym doskonałe
stożki, ich podnóża zachodziły na siebie w gąszczu dolin i bruzd pokrytych
lasami deszczowymi niczym ciemnozielonym aksamitem. Pod lasem znajdowały się
tarasowe pola. Farr pamiętał, jak przez nie przejeżdżał. Pyliste aleje
rozciągnięte pomiędzy rzędami eukaliptusów i wianowłostek wyłożone były żwirem.
Nieco chłodniej niż tu w dole, w dokach; nieco mniej wilgotno. Z pewnością
pachniało tam lepiej niż nad oleistymi wodami zatoki. Ładnie na swój sposób;
lśniąca zieleń kawowych krzewów i pomarańczowych gajów. Wybrał się tam
kilkakrotnie, zapraszany do dworów w rodowych posiadłościach przedstawicieli
marynarki Wybrańców, pragnących poznać attaché marynarki Republiki. Niezłe
chłopy, niektórzy z nich. Dobrzy żeglarze, okropni szpiedzy, mający tendencje do
zadawania pytań ujawniających więcej, niż chcieliby powiedzieć pytani.
Oznaczało to również, iż musiał podróżować poza Dystrykt Składania Przysięgi.
Istniały pewne miejsca, z których dobra lornetka pozwalała dojrzeć bazę, jeśli
działałeś szybko i dyskretnie. Nic wstrząsającego, tylko to, co stało w porcie,
w suchym doku i co budowano na pochylniach. Potwierdzenie informacji, które
wywiad uzyskał od informatorów zwerbowanych spośród szeregów protegowanych
robotników w stoczni. W taki sposób buduje się obraz potencjału bojowego, krok
po kroku. Był tu od trzech lat, wykonał kawał niezłej roboty - zdobył dane
dotyczące eksperymentów z turbiną parową - i nadszedł czas, aby wrócić do domu.
Spojrzał na rozmawiających niedaleko mężczyznę i kobietę.
Cóż takiego w nim widziałam? - pomyślała Sally Hosten.
Jej mąż - który wkrótce miał zostać byłym mężem - stał w formalnej pozycji, z
rękoma splecionymi na plecach. Karl Hosten był wysokim mężczyzną nawet jak na
jednego z Wybrańców, z szerokimi barami i wąską talią, wyglądającym równie
dobrze w wieku trzydziestu pięciu lat, jak dwanaście lat temu, gdy się pobrali.
Twarz miał kwadratową i tak mocno opaloną, że turkusowoniebieskie oczy
błyszczały przez kontrast niczym klejnoty; krótko przycięte włosy były
jasnoblond. Miał na sobie nieoficjalny mundur: szare spodenki, tunikę z krótkimi
rękawami i pasem na broń.
- To rozstanie nie następuje z mojej woli - rzucił energicznie w krajowym z
mocnym akcentem Wybrańców.
- Ale z mojej - przyznała Sally po angielsku.
Od dłuższego czasu mówiła po krajowemu, więc miała małe problemy z dobrym
akcentem, gdy udała się do ambasady Santander w celu odzyskania swojego
republikańskiego obywatelstwa. Spotkała tam Maurice�a. I jeśli tylko się da, nie
zamierzała mówić w języku Karla.
- Nie zmienisz postanowienia? - spytał.
Dwanaście lat spędzonych razem sprawiło, iż łatwo jej było odczytać emocje
ukryte pod przypominającym maskę obliczem Wybrańca. Smutek, jaki wyczuwała,
sprawił, iż poczuła gniew.
- Czy zwrócisz Johnowi możliwość posiadania dzieci? - spytała.
Krótkie spojrzenie rzucone w bok potwierdziło, iż jej syna Johna nie ma już w
pobliżu. Gdzie on jest... a, jakieś dwadzieścia stóp stąd, pochylony nad siecią
ładunkową wraz z innym chłopcem wyglądającym też na dwanaście lat. Jeffrey Farr,
syn Maurice�a.
Karl Hosten zesztywniał i przesunął dłonią po pokrytej jeżykiem czaszce. - Prawo
jest prawem, genetyczne defekty muszą być...
- Szpotawa stopa nie jest genetycznym defektem! - rzekła Sally spokojnie. - To
rezultat postępowania w czasie ciąży - przeszyło ją poczucie winy - które da się
naprawić, które zostało naprawione chirurgicznie. A ty nawet mi nie
powiedziałeś, że kazałeś go wysterylizować na porodówce. Odkryłam to
dopiero, gdy miał jedenaście lat!
- Czy byłabyś szczęśliwsza, wiedząc o tym? A on?
- A jak szczęśliwy byłby, gdy dowiedziałby się, że nie może być Wybrańcem?
Karl przełknął ślinę i odwrócił wzrok. On jest również moim synem, ale
nie powiedział tego. A na głos dodał: - Istnieje wiele ścieżek kariery otwartych
przed probantem-emeritusem. Johan jest inteligentnym chłopakiem. Uniwersytet...
- Jako nieudacznik - rzuciła Sally, posługując się okrutnym, slangowym
określeniem na tych, którym nie udało się przejść wymaganej próby życia w wieku
osiemnastu lat. Było to o wiele lepsze niż status protegowanego, wszystko było
lepsze, ale w Krainie Wybrańców...
- Zbyt wiele razy toczyliśmy tę rozmowę - powiedziała.
Karl westchnął. - Słusznie. Zatem skończmy z tym.
Rozejrzała się. - John!
John Hosten miał poczucie nadwrażliwości, jakby jego własna skóra była zbyt
ciasna i należała do kogoś innego. Wszyscy w parowym pojeździe byli zbyt cicho
po tym, jak odebrano go ze szkoły. Już się pożegnał z przyjaciółmi - nie miał
ich wielu - i spakował. Vulf, jego pies, już znajdował się na pokładzie statku.
Nie chcę słuchać, jak się kłócą, pomyślał i zaczął odsuwać się od matki i
ojca.
To sprawiło, że znalazł się w pobliżu innego chłopca w jego wieku. Wzrok Johna
ześliznął się ku niemu, a ciekawość odegnała na chwilę smutek. Nieznajomy był
chudy i wysoki, miał rude włosy i piegi. Jego włosy były dziwnie przycięte,
krótko po bokach, z zaczesaną falą na górze - w cudzoziemskim stylu, różniącym
się zarówno od krótko przystrzyżonych włosów Wybrańców, jak i przyciętych "na
donicę" włosów protegowanych. Miał na sobie pulower z cienkiej tkaniny z
nadrukiem w dziwaczne kolorowe wzorki, workowate spodenki, buty ze sznurowadłami
i gumowymi podeszwami oraz śmiesznie wyglądającą spiczastą czapkę.
- Cześć - odezwał się, wyciągając dłoń. A potem: - Ach, guddag.
- Mówię po angielsku - powiedział John, potrząsając dłonią w krótkim, mocnym
uścisku Krainy. Angielski i imperialny były przedmiotami obowiązkowymi w szkole,
a on ćwiczył z matką.
Drugi chłopiec poruszył palcami. - Lepiej niż ja mówię po krajowemu - rzekł,
uśmiechając się. - Jestem Jeffrey Farr. Ten tam to mój ojciec.
Skinął głową ku wysokiemu, smukłemu mężczyźnie w białym mundurze, który stał w
ostrożnej odległości dwudziestu metrów od grupy Hostenów. John rozpoznał ten
mundur z wykładów poznawczych i slajdów: marynarka Republiki Santander,
oficerska, garnizonowa, lekka wersja letnia. Musiał to być kapitan Farr, ten
oficer, z którym mama widywała się w konsulacie w sprawie tego obywatelstwa.
Szkoda, że nie mówi mi prawdy. Nie jestem małym dzieciakiem ani idiotą,
pomyślał. To nie był jedyny powód, dla którego tak wiele rozmawiała z Maurice�em
Farrem. - John Hosten, dziedzic-probanta - odparł na głos.
Dziedzic-probanta rodził się Wybrańcem i miał automatycznie prawo do szkolenia i
próby życia. Tylko kilkoro dzieci protegowanych było adoptowanych do takiego
życia. A potem spłonął rumieńcem. Już niedługo będzie probantem. Nigdy nie
mógłby przejść próby, nie jej części genetycznej. Nie ze swoją stopą. Nie mógł
być nikim innym poza nieudacznikiem, obywatelem drugiej kategorii.
- Nie musisz się już martwić tym całym gównem - rzucił radośnie Jeffrey,
wskazując kciukiem za siebie, na liniowiec pasażerski Duma Bosson. -
Wracamy do cywilizacji.
Flaga powiewająca na maszcie sygnalizacyjnym liniowca miała niebieski trójkąt po
lewej z piętnastoma białymi gwiazdami i dwa szerokie czerwono-białe pasy po
prawej. Sztandar Republiki Santander.
John otworzył usta w automatycznym odruchu obrony Krainy, lecz zamknął je. Sam
przecież udawał się do Santander. Aby tam żyć.
- Ya, jedziemy - powiedział. Obydwaj obejrzeli się na swoich rodziców. -
Twoja matka?
- Zmarła, kiedy byłem niemowlęciem - rzekł Jeffrey.
Za nimi dał się słyszeć trzask. Chłopcy odwrócili się, przyjmując z ulgą tę
zmianę tematu. Jeden z parowych dźwigów na pokładzie Dumy Bosson pomylił
biegi podczas wyładowywania ostatniej sieci ładunkowej na pokład. Protegowany
nadzorca dokerów zbladł pod opalenizną - będzie pociągnięty do odpowiedzialności
- i odwrócił się, wywrzaskując inwektywy i skargi ku pokładowi liniowca oraz
potrząsając pięścią. A potem zdzielił jednego z dokerów po głowie swoją
zakończoną ołowiem pałką. Dał się słyszeć odgłos, jakby melon uderzył o chodnik.
Twarz dokera wyglądała jak zniekształcona gumowa maska. Mężczyzna osunął się na
popękaną, nierówną nawierzchnię, jakby ktoś podciął mu wszystkie ścięgna.
- Cholera - wyszeptał Jeffrey.
Nadzorca wykonał gniewny gest swoją pałką i dwaj dokerzy wzięli rannego
towarzysza pod ramiona i odciągnęli ku magazynowi. Mężczyzna głowę miał
odrzuconą do tyłu, ukazując białka oczu, a pęcherzyki krwi wydobywały mu się z
nosa. Nadzorca odwrócił się z powrotem ku statkowi i krzyknął ku marynarzom przy
relingu, wzywając oficera. Ci przez chwilę przypatrywali mu się, a potem jeden
odwrócił się w milczeniu i powoli podszedł ku najbliższemu włazowi....
Dokerzy natychmiast przykucnęli na piętach, gdy nadzorca skierował swą uwagę
gdzie indziej. Kilku zapaliło papierosowe niedopałki; John czuł ciężki zapach
konopi pomieszanych z tytoniem. Kilku uśmiechało się głupawo za plecami
nadzorcy, jednak większość miała twarze bez wyrazu, inne niż Wybrańcy, puste i
blade pod szczeciną zarostu. Mieli na sobie bawełniane kombinezony robocze z
szerokimi strzałkami - ubrania więźniów obozów pracy.
- Hej, ta skrzynia jest rozwalona - powiedział Jeffrey.
John spojrzał. Jedno drewniano-żelazne pudło długości trzech metrów pękło od
góry. Z boku widniał napis Muzeum Historii i Natury / Kopernik. Chłopak
poczuł, jak budzi się w nim ciekawość. Kopernik było stolicą Krainy, a muzeum
było czymś więcej niż magazynem. Było to główne centrum badawcze najbardziej
zaawansowanego technicznie narodu na Visager. Marzyła mu się praca tam, odkrycie
wreszcie, do czego służyły niektóre z tajemniczych wytworów przodków,
kolonizatorów gwiazd z Ziemi. Federacja upadła ponad tysiąc lat temu - obecnie
był rok 1221 P.U. - i nikt nie potrafił zrozumieć, do czego mogły służyć
enigmatyczne urządzenia z ceramiki i nieznanych metali. Nawet teraz, pomimo
postępu technologii jaki nastąpił w ciągu ostatniego stulecia. Były one równie
niepojęte co silniki parowe albo sterowiec dla arktycznego dzikusa.
- Co jest w środku? - rzucił zaciekawiony.
- Chodź, zobaczmy.
Robotnicy nie zwracali na nich uwagi; John był w mundurku szkolnym probanta, a
Jeffrey wyglądał wyraźnie na cudzoziemca - chłopiec z wyższych warstw mógł
chodzić, gdzie mu się żywnie podoba, a Czwarte Biuro wykazałoby śmiercionośne
zainteresowanie, usłyszawszy, że protegowany rozmawiał z auzlanderem.
Istniało jeszcze coś gorszego od obozów. Nadzorca wciąż wymieniał przekleństwa z
podoficerem liniowca.
John chwycił za ciężką konopną sieć i wspiął się na nią. Było to łatwe w
porównaniu z torem przeszkód w szkole. Jeffrey podążył za nim niezgrabnie.
- To tylko skała - rzekł zawiedziony, zaglądając przez pęknięte panele.
- Nie, to meteoryt - stwierdził John.
Bryłowata skała, zawieszona w elastycznej kołysce w środku skrzyni, miała około
metra średnicy. Nie została uszkodzona, gdy sieć została upuszczona - w
przeciwieństwie do cieknącej baryłki brandy, co poznali po zapachu - lecz,
sądząc po jej wyglądzie pokrytej dziobami bryły żużlu, przetrwała ona już
wypalającą podróż przez atmosferę. John był zaskoczony, iż posyłano ją do
muzeum. Meteoryty były powszechnie spotykane. W każdą noc widywano ich
dziesiątki na niebie. W tym meteorycie musiało być coś niezwykłego, może jego
skład chemiczny. Dotknął go.
- Raczej chłodny - rzekł. Nie całkiem lodowaty, ale też nie o naturalnej
temperaturze. - Dotknij go.
Jeffrey wsadził długie, chude ramię przez szczelinę. - Taak, jak...
Wszechświat zniknął.
Sally obejrzała się przez ramię. Gdzie jest John? A potem go zobaczyła,
wspinającego się na sieć ładunkową z innym chłopcem. Z synem Maurice�a.
Otworzyła usta, by ich zawezwać, a potem zamknęła je. Ważne, aby się dogadali.
Maurice nie oświadczył się jeszcze oficjalnie, lecz... Odwróciła się.
Po obu stronach Karla stali świadkowie: jego prawnie uznane dzieci, Heinrich
i Gerta, zaadoptowane zgodnie z modłą Wybrańców. Heinrich był synem przyjaciela,
który zginął w ekspedycji na Wyspy Dalekiego Zachodu. Wyspy roiły się od
niebezpieczeństw, a jeszcze bardziej niebezpieczne były okalające je morza,
pełne bujnych i paskudnych rodzimych form życia. Drugi świadek narodził się
wśród protegowanych robotników w posiadłości Hostenów i został ochrzczony jako
Gitana. Karl sponsorował ją. Była bystrą dziewczyną, a jej rodzice zostali
odpowiednio: mamką oraz osobistym służącym-ochroniarzem Johna.
Maria i Angelo stali w pełnej szacunku odległości. Ich córka nie zwracała na
nich uwagi. Była córka - żadni Wybrańcy nie byli równie surowi jak Wybrańcy
pochodzący z szeregów protegowanych. Dziewczyna była teraz Gertą Hosten, a nie
Gitaną Pesalozi.
Prawnik Wybrańców wymienił się papierami z niedużym i pulchnym konsulem
Santander, a potem zwrócił się do Sary.
- Saro Hosten, z domu Kingman, czy niniejszym ostatecznie zrywasz więzy
konkubinatu z Karlem Hostenem, Wybrańcem z Krainy?
- Tak.
- Karlu Hostenie, czy przyjmujesz to oświadczenie?
- Tak.
- Czy przyznajesz także Sarze Hosten pełnię praw rodzicielskich wobec Johna
Hostena, owocu tego związku?
- Tak. Pod warunkiem, iż John Hosten będzie nadal mógł posługiwać się moim
nazwiskiem, jeśli sobie tego zażyczy. - Karl przełknął ślinę, lecz jego oblicze
mogło być wyrzeźbione z wulkanicznego bazaltu.
- Heinrichu Hostenie, Gerto Hosten, adoptowani przez probanta z linii Hostenów,
czy jesteście tego świadkami?
- Jesteśmy.
- Wszystkie strony złożą teraz podpisy, odciski palców oraz podadzą swój
geburtsnumero na tym dokumencie.
Sally tak uczyniła, choć, w przeciwieństwie do wszystkich urodzonych w kraju
Wybrańca, nie miała numeru narodzin wytatuowanego na prawej łopatce, pamiętanego
tak jak imię. Tusz do pobierania odcisków palców zabrudził chusteczkę, w którą
wytarła ręce.
Konsul postąpił do przodu. - Saro Jennings Kingman, jako przedstawiciel
Republiki Santander, niniejszym oficjalnie zaświadczam, iż twoje zawieszone
obywatelstwo Republiki zostało oto całkowicie przywrócone wraz ze wszystkimi
towarzyszącymi mu prawami i obowiązkami, oraz że twój syn John Hosten, jako owoc
z twego ciała, ma tym samym prawo do obywatelstwa Santander... Gdzie jest
chłopak?
Wszechświat zniknął. John znalazł się w... jakimś miejscu. Wydawało się, iż jest
to wnętrze doskonale odbijającej światło kuli, było to jak znalezienie się w
środku bańki z lustrzanego szkła. Próbował krzyczeć.
Nic się nie stało. Wówczas uświadomił sobie, że nie ma gardła ani ust. Nie ma
ciała.
Nie ma ciała nie ma ciała niemaciała...
Histeria została nagle zduszona, jakby zanurzono go w środku uspokajającym.
A potem poczuł ciężar, oddech, siebie. Przez chwilę chciało mu się płakać
z ulgi.
- Przepraszam - odezwał się głos za nim.
Odwrócił się, a lustrzana kula znikła. Zamiast niej widział pokój. Kominek,
dywany, głębokie fotele, książki, stół, karafki, lecz nic z tego nie było
dokładnie takie, jakie znał. Przy stole stał mężczyzna w mundurze, którego nie
rozpoznawał: workowate bordowe spodnie, niebieska frakowata kurtka, pas z
szablą; obok kieliszków na stole leżał pistolet. Nieznajomy miał ciemną
karnację, ciemniejszą niż opalenizna, oraz krótkie, bardzo czarne włosy i szare
oczy. Wysoki mężczyzna, stojący niczym żołnierz.
- Gdzie... co... - zaczął John.
- Baczność! - rzucił mężczyzna.
- Tak jest! - odparł John, stając na baczność. Sześć lat szkoły probantów
uczyniły z tego odruch.
- Spocznij, synu - powiedział ciemnolicy mężczyzna i uśmiechnął się. - Tylko
pomagałem ci się wziąć w garść. Przede wszystkim nie martw się. To jest
prawdziwe - objął gestem pomieszczenie - lecz nie jest fizyczne. Wciąż dotykasz
meteorytu w skrzyni. W... w zewnętrznym świecie czas właściwie nie płynie. Gdy
zakończymy rozmowę, wrócisz do doku, jak gdyby nigdy nic.
- Czy zwariowałem? - wykrztusił John.
- Nie. Tylko przydarzyło ci się coś bardzo dziwnego. - Uśmiechnął się krzywo. -
Mniej więcej to samo przydarzyło się mnie, chłopcze. Dawno temu, gdy byłem
niewiele starszy niż ty teraz. Siadaj.
John opadł ostrożnie na jedno z krzeseł. Było wygodne. Stara skóra stęknęła pod
jego ciężarem. Siedział ze stopami na podłodze i rękoma na oparciach krzesła.
- A tak przy okazji, to nazywam się Raj Whitehall. A to - machnął ręką w
kierunku pokoju - jest Centrum. Komputer.
Mimo kotłującego się w nim przerażenia, John zagwizdał bezgłośnie. -
Komputer? Taki, jaki mieli przodkowie, Federacja? Wiele o nich
czytałem, proszę pana.
Raj Whitehall roześmiał się. - Cóż, to dobry początek. Mój lud uważał je za
anioły. Tak, Centrum jest pozostałością Pierwszej Federacji. To komputer bojowy,
z typu dowódczo-kontrolnego. Nie pytaj mnie o szczegóły. Tam, gdzie mnie
wychowano, eksperci znali się na silnikach parowych, trochę. Popatrz tutaj.
John odwrócił głowę, aby spojrzeć na lustrzaną powierzchnię. Zamiast niej
zobaczył pejzaż. Nie był to obraz; miał w sobie głębię i fakturę. Różnił się w
subtelny sposób od wszystkiego, co kiedykolwiek widział. Księżyce na wyblakłym,
błękitnym niebie były nieodpowiedniej wielkości i ilości. Światło słoneczne
miało inny odcień i rzucało czarne cienie na przeżarte erozją parowy zbudowane z
kremowo-białych osadów. Z poszarpanego terenu wysunęła się kolumna ludzi w
mundurach podobnych do Rajowego. Jechali, lecz nie na koniach. Na psach,
olbrzymich psach o wysokości pięciu stóp w kłębie. Mocno przypominały Vulfa,
poza tym, że ich nogi były proporcjonalnie grubsze. John znowu zagwizdał, tym
razem na głos.
Kolumna ludzi przejechała obok wraz z niezgrabnie wyglądającym działkiem polowym
ciągniętym przez sześć jeszcze większych psów. A potem Raj Whitehall zatrzymał
swojego... cóż, swojego olbrzymiego myśliwskiego psa. U jego boku jechała
kobieta, nie w mundurze. Twarz miała pokrytą pyłem i strużkami potu, piękną.
Wyglądały z niej błyszczące, skośne, zielone oczy.
Wizja zblakła, stając się nieskazitelnym lustrem. John spojrzał z powrotem na
Raja. - Gdzie to było? - spytał. A potem, powoli: - Kiedy to było?
Raj skinął głową, opierając się biodrem o stół i krzyżując ramiona. - To była
Bellevue, planeta, na której się urodziłem. Jakieś sto pięćdziesiąt lat temu.
- Jesteś... duchem?
- Duchem w maszynie. Zapisem, który myśli, że jest człowiekiem. Jest to
przekonujące złudzenie, nawet dla mnie.
John siedział w milczeniu przez czas, który wydawał mu się minutą. - Dlaczego ze
mną rozmawiasz?
- Dobry chłopak - rzekł Raj. John poczuł dziwny przypływ dumy na tę pochwałę.
Raj ciągnął dalej. - A teraz, słuchaj uważnie. Wiesz, jak doszło do upadku
Federacji?
John skinął głową. Visager zachowało zapiski. Widział je w szkole. Ekspansja z
Ziemi, a potem rywalizacja i wojna domowa. Wojna domowa, która trwała, dopóki
Sieci Tanaki nie zostały zniszczone a międzygwiezdne podróże przerwane, a
później dalej na samym Visager, aż cywilizacja została całkowicie zmiażdżona. A
potem nastąpił długi proces odrodzenia, powolny i bolesny.
- Tak się stało w całej zasiedlonej przez ludzi galaktyce. Na Bellevue upadek
był nawet gorszy niż tutaj. Centrum pozostało w rumowisku pod rezydencją
planetarnego gubernatora. Centrum czekało przez długi, długi czas, aby nadszedł
właściwy moment. Ponad tysiąc lat. A potem znalazło mnie. Problemem Bellevue
było rozbicie wewnętrzne. Dążyliśmy do katastrofy. Pewnie skończyłoby się na
powrocie do posługiwania się kamiennymi siekierami. Byłem żołnierzem, oficerem.
Z pomocą Centrum - i pewnych bardzo dzielnych ludzi - zjednoczyłem planetę.
Teraz Bellevue jest stolicą Drugiej Federacji.
- Chcesz, abym zjednoczył Visager? - John poczuł, jak opada mu szczęka. -
Ja? - Głos załamał mu się w krępujący sposób, co ostatnio mu się
zdarzało. Zarumienił się.
Raj potrząsnął głową. - Niezupełnie. Bardziej, abyś uniemożliwił
zjednoczenie, a przynajmniej dokonanie go przez nieodpowiednich ludzi. -
Pochylił się lekko do przodu. - Powiedz mi szczerze, John. Jaką masz opinię o
Wybrańcach?
John otworzył usta, a potem je zamknął. Wspomnienia przemknęły mu przez myśl,
zakończone obrazem pustych, zapadniętych twarzy dokerów, gdy wynoszono
nieprzytomnego człowieka.
- Szczerze, panie, to nie najlepszą. Tak jak mama. Próbowałem kiedyś rozmawiać o
tym z ojcem, ale... - Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
Raj skinął głową. - Centrum potrafi przewidzieć pewne rzeczy. Nie zawsze tę
jedyną przyszłość, lecz to, co zapewne się stanie i jak bardzo jest to
prawdopodobne. Nie proś, abym ci to wytłumaczył - miałem na to trzy życia, a
wciąż tego nie potrafię zrozumieć. Wiem jednak, że to działa.
>>Utrzymanie matrycy twojej osobowości nie daje się pogodzić z modyfikacjami
koniecznymi do zrozumienia analizy stochastycznej.<<
John drgnął i przykrył uszy rękoma. Głos dobiegał zewsząd i znikąd. W jakiś
sposób wyczuwało się jego ciężar, jakby waga znaczenia tych słów była
większa niż jakichkolwiek, które słyszał. Ich brzmienie w jego umyśle było
całkowicie bezbarwne i miarowe, pobrzmiewały w nim jednak nuty o rezonansie
przypominającym brzęczenie strun gitary w chwilę po dotknięciu ich przez palce
grającego. W głosie tym dawał się wyczuć... smutek.
- Centrum ma na myśli to, że gdybym został tak zmieniony, nie byłbym sobą -
powiedział Raj.
>>Johnie Hosten<< powiedział starożytny, bezosobowy głos. >>W przypadku braku
interwencji z zewnątrz, istnieje prawdopodobieństwo 51% plus minus 6%, że w
przeciągu 34 lat Wybrańcy zapanują całkowicie nad Visager. Obserwuj.<<
John spojrzał na lustrzaną ścianę.
Niekończąca się kolumna ludzi w postrzępionych zielonych mundurach maszerowała
obok stanowiska karabinu maszynowego obsadzonego przez żołnierzy Krainy -
protegowaną piechotę i oficera Wybrańców. Obok stało dwóch agentów policyjnych w
cywilnych ubraniach - w długich skórzanych płaszczach i kapeluszach o szerokich
rondach - z ciężkimi pistoletami w dłoniach. Co jakiś czas dawali znak ręką, a
żołnierze wyciągali mężczyznę z kolumny więźniów, rzucając go na kolana. Ludzie
z Czwartego Biura podchodzili, przykładali lufy pistoletów do tyłu głowy
klęczącego człowieka...
>>Podbój imperium<< powiedziało Centrum. >>Obserwuj.<<
...puściło zmontowany materiał: płonące miasta, których nazwy i położenie
znalazły się jakoś w jego umyśle. Statki zatłoczone niewolniczą siłą roboczą
przybywające do Składania Przysięgi i Słupów oraz Dorst. Grupa inżynierów
Wybrańców rozmawiająca nad papierami i planami, podczas gdy kolumna robotników
rozciągająca się poza zasięg wzroku pracowała nad kolejowym nasypem.
>>Konsolidacja. Dalsza ekspansja.<<
Płonący okręt wojenny zatonął w oceanie usianym oleistymi plamami płomieni,
wrakami, ciałami i ludźmi, którzy w dalszym ciągu próbowali się poruszać. Setki
zostały wessane w głąb, gdy statek stanął w pionie i zatonął niczym ołowiany
ołówek wrzucony do sadzawki. Jego ogromne śruby z brązu wciąż się kręciły, gdy
się ostatecznie zanurzał. Z dymu wyłoniła się kolumna ciężkich okrętów wojennych
z czarno-złotymi sztandarami Wybrańców na masztach. Ich główne baterie były
nadpalone i pokryte pęcherzykami od ciężkiego ognia, lecz milczały. Mniejsze i
szybkostrzelne działka siekły wodę.
>>Zniszczenie Santander.<<
Nawet bez informacji Centrum, rozpoznał kolejny obraz. Była to Sala Republiki w
mieście Santander. Wielka kopuła z czerwonego granitu była roztrzaskana.
Mężczyzna w czarnym surducie i wysokim kapeluszu republikańskiego oficjalnego
stroju stanął przed generałem Wybrańców i wręczył mu konstytucję Republiki w
szklanej kasetce. Generał upuścił ją i zmiażdżył obcasem, podczas gdy żołnierze
za nim wiwatowali.
>>Konsekwencje.<<
Odrapana ulica czynszowych domów w mieście Wybrańców. Postacie skupione na
schodach, rozmawiające, milknące, gdy dziwacznie wyglądający pojazd parowy
najeżony bronią, bucząc, przejeżdżał obok.
- Ale to są Wybrańcy! - wykrzyknął John.
Raj przemówił: - Co robią mięsożercy, gdy skończą z ofiarą?
>>Metafora, ale trafna<< powiedział pozbawiony emocji nie-głos Centrum. >>Kiedy
już konsolidacja będzie całkowita, rody Wybrańców skłócą się ze sobą. Planeta
nie może utrzymywać tak dużej klasy rządzącej w warunkach intensywnego
współzawodnictwa, nie w nieskończoność. A systemu społecznego będącego wynikiem
podboju i niewolnictwa nie da się w sposób racjonalny przystosować tak, by
zmaksymalizować produktywność. Wewnętrzna reorganizacja prowadziłaby do
stworzenia kasty wielmoży i wykluczenia większości rodów Wybrańców.<<
Armie się zwarły, uzbrojone w dziwną, potężną broń. W powietrzu zaroiło się od
śmiercionośnych maszyn sunących gładko i nisko nad ziemią. Ludzie ginęli.
Protegowani żołnierze, cywile.
>>Nowa szlachta będzie walczyła między sobą. Najpierw przy pomocy armii
protegowanych. Rywalizacja będzie narastać.<<
Długi, gładki kształt opadł na kolumnie białego ognia. Krajobraz był pustynny.
Wysunęły się odnóża do lądowania i otworzył się właz.
>>Postęp technologiczny będzie trwał aż do poziomu transportu
międzyplanetarnego, a potem zamrze. Żadna ze zwalczających się frakcji na
Visager nie będzie sobie mogła pozwolić na przeznaczenie odpowiednich środków na
ponowne ustanowienie pędu ku gwiazdom.<<
Ogromne miasto, budynki sięgające ku słońcu. Minęła chwila, zanim John rozpoznał
je jako Składanie Przysięgi i to tylko po kształcie kolistej zatoki i
otaczających miasto wulkanów. Nagle jedna z olbrzymich wież znikła w
oślepiającym oczy błysku.
>>Jedna grupa szlachty próbuje posłużyć się upadłymi rodami Wybrańców przeciwko
innej. W efekcie powstają oni przeciwko szlachcie na całej planecie, próbując
przywrócić stary system. Protegowani wzniecają bunt. Rezultatem jest maksymalna
entropia.<<
Kręgi fioletowego ognia rozchodziły się nad miastami, unosząc się, aż ogniste
kule rozciągnęły się ku górnej warstwie atmosfery.
>>Prawdopodobieństwo 87% plus minus 6<< dodało Centrum.
John siedział wstrząśnięty. Jestem tylko dzieciakiem, pomyślał. Nie dość
dobrym, aby przejść próbę życia, kaleką. Co mam zrobić z tym wszystkim?
- Dlaczego wy nie możecie czegoś zrobić? - spytał. - Przybyliście z gwiazd,
macie kolejną Federację, niech wyląduje statek kosmiczny. Powiecie
ludziom, co mają robić!
- Nie możemy - rzekł Raj. - Po pierwsze, nie mamy na to środków. Do tej pory w
Federacji są tylko cztery światy. A tysiące wymagają uwagi. A nawet
gdybyśmy mogli, to tylko rozpoczęłoby to kolejny cykl i oznaczałoby wojnę, tak
jak za czasów Pierwszej Federacji. Nowe światy muszą się wykaraskać same z
tarapatów przy minimum interwencji z zewnątrz, i zrobić to w odpowiedni sposób.
>>Zgadza się<< powiedziało Centrum. >>Prawdziwa federacja może osiągnąć
stabilizację z zachowaniem dynamizmu i mobilności. Hegemonia narzucona z
zewnątrz do tego nie doprowadzi.<<
- Chcecie, abym... w jakiś sposób powstrzymał Wybrańców przed całkowitym
przejęciem władzy - powiedział John.
Poczuł przypływ podniecenia. Przypominało to nieco to, co czuł w zeszłym
tygodniu, gdy poprawiająca poduszki pokojówka obrzuciła go spojrzeniem i
uśmiechnęła się, a on wiedział, że mógł właśnie wtedy, gdyby tylko
chciał. Było to jednak mocniejsze, głębsze. To on może wpłynąć na los
całej planety. Ocalić cały świat. On, John Hosten, z pryszczem na nosie i
stopą, która wciąż boli, gdy za mocno jej używa, mimo tego wszystkiego co
zdołali zrobić chirurdzy.
>>A konkretnie, będziesz działał na rzecz wzmocnienia Republiki Santander<<
powiedziało Centrum.>> Dzięki radom moim i Raja Whitehalla szybko awansujesz i
będziesz mógł wpływać na politykę. Taka interwencja w sposób drastyczny zwiększy
prawdopodobieństwo tego, iż Republika stanie się czynnikiem dominującym w cyklu
wojen, które rozpoczną się w ciągu kolejnych dwóch dziesięcioleci.<<
- Republika podbije... zjednoczy świat?
>>Nie. Prawdopodobieństwo tego wynosi mniej niż 12% plus minus 3. Obserwuj.<<
Żołnierze w brązowych mundurach i okrągłych kapeluszach Republiki wymaszerowali
z miasta - z Areny, w Sierrze. Tłumy stały wzdłuż ulic, pokrzykując i gwiżdżąc.
Czasami czymś rzucano.
>>Santander brakuje organizacyjnej infrastruktury, aby siłą przyłączyć obce
terytoria.<<
- Brak stałej siły - podkreślił Raj. - Mogą wdać się w wojny, a jeśli przyprze
ich się do muru, mogą się zmobilizować jak jasna cholera, lecz gdy sytuacja jest
mniej krytyczna, nie lubią płacić rachunków w ludziach ani w pieniądzach. Od
czasu do czasu wdadzą się w wojny, marnotrawiąc ludzi i sprzęt, a potem
stwierdzą, że to nie jest zabawne i wrócą do domu.
>>Właśnie. Santander będzie zwiększało swą hegemonię kulturalną i gospodarczą, a
nie militarną. To zapoczątkuje okres intensywnego współzawodnictwa
technologicznego. Takie epizody prowadzą do wzrostu innowacyjności
technologicznej.<<
- Republika wyruszy w kosmos, bowiem przyda jej to tyle samo chwały co wojna, a
jest mniej frustrujące - wyjaśnił Raj.
>>Obserwuj.<<
Cylinder wyższy niż budynek uniósł się w powietrze z jasnoniebieskim
wyładowaniem. Następny widok był dziwny: niebieski dysk poprzecinany bielą,
unoszący się w całkowitej czerni, otoczony nie mrugającymi gwiazdami. Dopiero,
gdy John zobaczył zarys kontynentu, uświadomił sobie, że widzi Visager z
kosmosu.
Z kosmosu! - pomyślał. Konstrukcja z dźwigarów przesunęła mu się przed
oczyma. Ludzie w kombinezonach kosmicznych i niepojęte maszyny z ramionami
niczym u krabów.
>>Sieć Przesiedleńcza Tanaki<< powiedziało Centrum. >>W tym scenariuszu Visager
wstąpi do Drugiej Federacji bez uprzedniego zjednoczenia politycznego. Niezwykłe
wydarzenie.<<
Wizje dobiegły końca, pozostawiając tylko lustrzaną ścianę na końcu dziwnego
gabinetu.
Raj wręczył mu kieliszek i usiadł na krześle naprzeciwko. John pociągnął
ostrożnie łyk słodkiego wina.
- Chłopcze, możesz stąd odejść bez żadnych wspomnień o tym, co zobaczyłeś i
usłyszałeś - rzekł spokojnie. - Możesz też odejść stąd jako agent Centrum - tak
jak ja byłem agentem Centrum - aby pomóc wydobyć tę planetę ze ślepej uliczki, w
jakiej została uwięziona i uwolnić jej lud.
- Zrobię to! - wyrzucił z siebie John i znowu się zarumienił.
Wydawało się, jakby te słowa wyszły prosto z jego ust, nie przeszedłszy przedtem
przez jego umysł.
Raj potrząsnął głową. - To nie jest gra, John. Możesz zginąć. Jest całkiem
prawdopodobne, że zginiesz.
Lustrzana ściana rozpłynęła się i pojawiły się niemożliwie realne obrazy. Tym
razem były one o wiele bardziej osobistej natury. John - starszy John - leży
koło żywopłotu. Twarz mu zwiotczała, oczy wpatrują się bez mrugnięcia w
cieniutką, szarą mgiełkę deszczu. Jedna ręka spoczywa na brzuchu, a spomiędzy
palców przeciskają się wnętrzności.
John siedzi obnażony do pasa na metalowym krześle. Kończyny, talia i szyja
przytrzymywane są przez wyściełane klamry; inne urządzenie składające się z
dźwigni i śrub rozwiera mu usta. Pojedyncza żarówka świeci z sufitu. Specjalista
z Czwartego Biura odziany w lśniący fartuch podchodzi do niego z zakrzywionym
narzędziem w rękach.
- Szkoda, Hosten, szkoda. Zaniedbałeś zęby. A mimo to myślę, że ten nerw jest
jeszcze wrażliwy.
Zakrzywiony instrument z nierdzewnej stali sonduje, a potem zagłębia się. Ciało
na krześle rzuca się, mężczyzna wrzeszczy, w powietrze ciemnej piwnicy tryska
strumień krwi.
Kolejny John stoi w ławie oskarżonych na sali sądowej. Flaga Republiki znajduje
się przy ścianie za sędziami. Ci szepczą między sobą, a potem jeden z nich
podnosi głowę.
- Johnie Hosten, ten sąd uznaje cię za winnego zdrady stanu i szpiegostwa.
Zostaniesz zabrany stąd do narodowego więzienia i tam powieszony. Niech Bóg
zmiłuje się nad twoją duszą.
Wizje dobiegły końca. John przesunął językiem po wargach. - Nie boję się
śmierci - wyszeptał. A potem głośniej: - Nie boję się i znam swoje obowiązki.
Zrobię to, o co prosicie, niezależnie od tego, jak dużo czasu to zajmie,
niezależnie od ryzyka.
- Dobry chłopak - rzekł cicho Raj i chwycił go za ramię. - Ty i twój brat
uczynicie co w waszej mocy.
* * *
Jeffrey Farr spojrzał na lustrzaną kulę. - Wygląda na to, że będę sporo walczył
- rzekł.
Starał się mówić spokojnie, lecz w jego głosie znowu pojawiło się drżenie. Te
obrazy jego umierającego - postrzelonego w brzuch, spalonego, utopionego, kaci
Wybrańców z batami z łańcuchów o stalowych hakach - były bardziej realne niż
wszystko, co kiedykolwiek widział. Czuł to.
- Jeśli się zgodzisz - powiedział Raj. - Nie zamierzam cię okłamywać, synu.
Bycie żołnierzem nie jest bezpieczną profesją, a jeśli odmówisz, do ostatecznej
wojny pomiędzy Krainą a twoim krajem może dojść za pokolenie albo i więcej, może
za dwa.
- Taak, a koń może się nauczyć śpiewać - powiedział Jeffrey. Był nieco
zaskoczony, gdy Raj się zaśmiał. - A gdybym miał dzieci, to i tak to by je
dotknęło. Zrobię to. Ktoś musi. Farr robi to, co do niego należy.
Nieświadomie, przy tych ostatnich słowach jego głos nabrał innego brzmienia. Raj
skinął głową z aprobatą i wręczył mu kieliszek.
- Dobry chłopak.
- Jeszcze jedna sprawa - rzekł Jeffrey. Podniósł wzrok; tego... komputera... nie
było tam, nie było go nigdzie konkretnie, gdy on znajdował się w jego umyśle,
ale to mu pomagało.
- Jeszcze jedna sprawa. Jeśli, ach, Centrum może przewidywać różne rzeczy i nimi
manipulować w sposób, o jakim mówisz, to czy nie moglibyście zmienić Wybrańców?
Pokazaliście mi, co się stanie, jeśli Wybrańcy sami przejmą władzę,
prawda? Pozostawieni samym sobie, na własną rękę.
>>Owszem.<<
Raj skinął głową.
- Zatem, moglibyście pomóc im, i tak zamieszać, żeby to oni
zbudowali system transportu międzygwiezdnego. Byłoby to dość łatwe. Gdybyście
pokazywali całą technikę, a oni postępowali krok po kroku, to nie byłaby nawet
ponowna wynalazczość. I moglibyście doprowadzić na szczyty polityki Wybrańców
kogokolwiek byście wybrali, prawda? Sprawić, by byli podobni bogom?
Raj odchylił się w krześle. - Bystry chłopak - stwierdził z podziwem. - Ale ty
patrzysz na to z innej perspektywy niż twój brat - to znaczy, twój przyszły
brat.
>>Prawdopodobieństwo powodzenia w średniookresowej perspektywie przy takim
postępowaniu wynosi 62% plus minus 10<< powiedziało Centrum. >>Niezwykle wysoki
stopień niepewności przez wzgląd na czynniki stochastyczne. Nie możemy być pewni
nawiązania kontaktu z odpowiednim przedstawicielem Wybrańców. Jednak inne
czynniki przemawiają przeciwko temu sposobowi postępowania.<<
Raj skinął głową z pozbawionym wyrazu, surowym, ciemnym obliczem. - Powrót
Visager do społeczeństwa międzygwiezdnego mógłby się nawet udać, gdyby rządzili
Wybrańcy - rzekł. - Lecz nie dałoby się zmienić ich mentalności - nie bez
przeorganizowania ich społeczeństwa od samych podstaw, a to byłoby bardzo
trudne.
>>Impresjonistyczne, lecz trafne. Obserwuj.<<
Pusta półkula rozjaśniła się. Jeffrey ponownie zobaczył niebiesko-biały kształt
planety z kosmosu, lecz tym razem nie była to Visager. Pojawiło się lśnienie,
mrugające punkciki w ciemności nad planetą, maleńkie aż perspektywa się
przybliżyła. Ukazały się ogromne metalowe kształty - statki kosmiczne, jak
sądził - mające na burtach słoneczny rozbłysk Krainy. Po bokach otworzyły się
drzwi i mniejsze obiekty spadły ku poprzecinanemu chmurami błękitnemu światu -
obiekty ze skrzydłami, smukłym kształtem przypominające rekiny. Perspektywa
podążyła za nimi w dół, runęła ku ziemi poprzez atmosferę i czerwony żar,
wywołując zawrót głowy. Statki wylądowały w płomieniach i rumowiskach, pośród
płonącej roślinności i potrzaskanych budynków. Wysunęły się rampy, a lufy dział
w transporterach bojowych wycinały z hukiem ścieżki w powietrzu, aby oczyścić
teren strefy lądowania. Maszyny bojowe na powietrznych poduszkach ześlizgiwały
się z ramp. Ich masywne pancerze najeżone były bronią i czujnikami.
W wieżyczce jednej z maszyn bojowych ukazała się głowa. Pojazd ześlizgnął się z
nosem ku górze, z rykiem rozrzucając naokoło ziemię. Mężczyzna odrzucił
przesłonę hełmu, a jego uśmiech przypominał coś z głębi oceanu.
- Zróbmy to, ludzie - powiedział. - Ruszajmy.
>>Prawdopodobieństwo reorganizacji kultury Wybrańców zakończone powodzeniem
wynosi 12% plus minus 6<< powiedziało Centrum.
- Moglibyśmy wynieść ich na szczyt. Moglibyśmy nawet wysłać ich ku gwiazdom -
rzekł Raj. - Ale oni w dalszym ciągu atakowaliby wszystko, co się rusza - jest
to ich podstawowy imperatyw.
- Taak, rozumiem - stwierdził Jeffrey, splatając palce, aż trzasnęły, a potem
nagle spuścił wzrok, uświadamiając sobie, że jego prawdziwe ręce wcale
się nie poruszały, gdzieś, gdzie nie mógł tego widzieć. Raj skinął głową,
wykrzywiając usta. On ma tak cały czas. Miał poczucie realności,
ale...
- Taak - ciągnął dalej. - Trzeba ich powstrzymać, tu i teraz.
- Ty i twój brat tego dokonacie - rzekł Raj. - Z naszą pomocą.
- a meteoryt był gładki pod jego palcami.
John Hosten prawie że wpadł do doku. Raj? - pomyślał. Centrum? Czy
był to jakiś zwariowany sen? Może tak naprawdę znajdował się z powrotem na
swojej szkolnej pryczy, czekając na pobudkę.
Dokerzy przyglądali mu się z przytępioną ciekawością, może jedynie dostrzegali,
że jest on poruszającym się obiektem. Jeffrey Farr spadł z sieci za nim, z
twarzą zamarłą i zszokowaną. John pochwycił go automatycznie, przyciskając
bezwładną postać do sieci ładunkowej, aby mógł do niej przylgnąć i się utrzymać.
Ty też?
>>Nie okazuj strapienia<< odezwał się w jego umyśle głos maszyny.
>>Weźcie się w garść, chłopaki<< ciągnął Raj. Ten głos był równie cichy, lecz
odznaczał się modulacją ludzkiej mowy, bez tego poczucia zimnej, bezdennej
głębi, jakie budziło Centrum.
- John! Jeffrey!
W głosach dorosłych pobrzmiewał gniew. Twarz Jeffreya była na tyle blada, że
piegi uwydatniały się niczym znamiona, lecz uśmiechnął się, ukazując dziury po
zębach.
- Rany, człowieku, ale żeśmy wdepnęli w gówno.
- Chodźmy.
- Pożegnaj się z ojcem - powiedziała Sally Hosten.
John postąpił do przodu. - Panie.
Karl szarpnął lekko głową do przodu. - Min sohn.
Wyciągnął dłoń. Przez chwilę John wpatrywał się w nią z zaskoczeniem. Było to
powitanie równych sobie. A potem skłonił się i przyjął ją. Bezosobowa siła
ścisnęła krótko jego dłoń... Na znak Karla wystąpił służący.
- Proszę - rzekł Karl i wręczył Johnowi owinięte materiałem zawiniątko.
Znajdował się w nim pas i rewolwer. - Należał do mojego ojca. Powinien być twój.
To oraz moje nazwisko to wszystko, co los pozwala mi ci zostawić.
- Dzi...dziękuję, panie - rzekł John.
Oczy go szczypały, lecz zwalczył to uczucie. Dlaczego teraz? Nawet według
standardów Wybrańców Karl nigdy nie był wylewnym mężczyzną.
- Jesteś chłopcem o dobrym charakterze - powiedział Karl. - Jeśli kiedyś nie
byłem ci ojcem, to wina leży po mojej stronie. Twoja matka i ja rozstaliśmy się
z powodów, które każde z nas uważa za honorowe. Słuchaj matki, pracuj ciężko,
utrzymuj dyscyplinę, bądź dzielny.
- Tak, panie - rzekł John.
Karl zawahał się przez chwilę, zaczął się odwracać. A potem przełknął ślinę i
stwierdził: - Dopóki żyję, chłopcze, zawsze będziesz mile widziany pośród
Wybrańców.
Zasalutował, wyciągając pięść. John odpowiedział po raz pierwszy - po raz
ostatni, jak sobie uświadomił, gdy jego ojciec oddalał się, stąpając jak
zwykle sztywno.
- Żegnaj, braciszku - powiedziała Gerta Hosten. Uścisnęła go krótko, aż go
zamurowało wobec tego pokazu uczuć. - Uważaj na siebie u tych Santanderczyków.
Heinrich splótł dłonie i grzmotnął go w ramię. - Strata dla Krainy, ale może ty
na tym zyskasz - powiedział. - Przyjedź kiedyś z wizytą, młodzianku, kiedy
będziesz bogaty i sławny.
John przyglądał się, jak odchodzą i zaczerpnął głęboki oddech. - Do widzenia,
Mario - powiedział do protegowanej mamki.
Kobieta przygarnęła go do swych ogromnych piersi. - Do widzenia, paniczu.
Zawołaj Marię, jeśli będziesz jej kiedykolwiek potrzebował - powiedziała w
bełkotliwym krajowym niższej klasy.
Jej mąż skłonił się i dotknął dłonią Johna swego czoła. Był niedźwiedziowatym
mężczyzną z posiwiałymi czarnymi włosami. - Mnie również, paniczu. A teraz idź.
Matka na ciebie czeka.
John obrócił się i zaczął iść w kierunku trapu. Matka ujęła jego dłoń w swoją,
uścisnął ją na moment, a potem puścił.
Żadnych więcej łez, pomyślał. To dobre dla dzieciaków. Teraz muszę być
mężczyzną.
____________________
Za udostępnienie fragmentów dziękujemy wydawnictwu ISA (www.isa.pl)