NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Swan, Richard - "Tyrania Wiary"

Lee, Fonda - "Okruchy jadeitu. Szlifierz z Janloonu"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki


Droga do mamy

Wybiegł z oddziału, trzaskając drzwiami. Z całej siły. A może nawet mocniej. Szyba pękła, a odłamki z brzękiem spadły na podłogę. Rozpacz dodawała nadludzkiej siły. Szedł wąskim korytarzem, ze wzrokiem wbitym w nowe, lśniące kafelki na podłodze, odbijające białe światło jarzeniówek. Pielęgniarki omijały go łukiem, czując wzbierająca w nim nienawiść do instytucji, która więcej pieniędzy wydaje na estetykę, niż leczenie. Chociaż może też jego wygląd robił na wszystkich takie wrażenie. Miał na sobie stare, pocerowane spodnie, kurtkę pamiętającą zdecydowanie lepsze dla niej czasy i schodzoną, flanelową koszulę. I te oczy, przedstawiające sobą tak dokładny obraz uczuć wypełniających jego serce. Żal, rozpacz, zmieszana w równych proporcjach z nienawiścią do wszystkiego i bezsilnością. Całym sobą nie pasował do szpitalnego otoczenia, świecącego nowością. Niczym plama atramentu na czystym, świeżo pranym dywanie. We wszystkich myślach, przebiegających przez jego głowę, nie znalazł nawet najmniejszej wskazówki, co ma ze sobą zrobić. Zatrzymał się, skrył twarz w dłoniach. Płakał. W geście rozpaczy wziął zamach, uderzył w ścianę. Potem drugi raz, trzeci... Kolejne razy. A po którymś z kolei na białej farbie pojawiały się co raz to nowe, czerwone ślady. Nie zwracał uwagi na ból w masakrowanych rękach. Opadł na podłogę. "Ona nie żyje, może pan nią nie potrząsać" powtarzał w myślach słowa, które usłyszał. Na przemian widział twarz żony, jej zeszklone oczy, zmizerniałe przewlekłą walką z chorobą ciało... I lekarza zabierającego się do odłączania ciała od aparatury- lekarza, który, gdyby mógł, zażyczyłby sobie rachunku za stwierdzenie zgonu. To znaczy, od tej części aparatury medycznej, którą zdołał opłacić, bo połowę odłączono trzy dni temu. Klął w myślach lekarzy i siebie. Klął wszystkich. Przeszedł korytarzem, brocząc krwią z rozbitych pięści. Wyszedł, przez przeszklone drzwi, odprowadzany wzrokiem pacjentów i personelu szpitalnego. Wzrokiem pełnym współczucia, bądź bezbrzeżnego zdziwienia i zaciekawienia. Ruszył dalej, szarą ulicą. Wrócił do domu. Do wynajętej kawalerki, w której od rana czekał na niego czteroletni synek. Dopiero teraz opatrzył dłonie kawałkiem szmaty, by nie przestraszyć dziecka. Opadł na stary fotel, patrząc na syna, siedzącego na krześle przy stole, kreślącego kredkami linie na kartce papieru wyrwanej z zeszytu. W końcu zapytał, grobowym, słabym głosem.
- Co robisz?- Starał się jak mógł, by pytanie zabrzmiało naturalnie. Bardzo się starał.
- Laurkę dla mamy. Żeby szybciej wyzdrowiała.- Maluch oblizał wyschnięte wargi.
- Bardzo... ładnie...- Te, wypowiedziane w miarę spokojnie, słowa były chyba największym wysiłkiem, jakiemu podołał przez całe swoje życie. Łza spłynęla po policzku. Po chwili dodał, nieco głośniej, jakby sam siebie chciał przekonać.- Pośpiesz się, to jeszcze pójdziemy do mamy.
Nie wiedział, czemu to powiedział. Ale teraz nie był pewny niczego. Liczyło się tylko jedno. Fundament, na którym oparł swoje życie przestał istnieć. Nigdy już nie zobaczy jej twarzy, nie usłyszy jej cichego i spokojnego głosu. Nigdy już nie poczuje jej ciepła, zapachu... To wszystko zostało tam- w szpitalnej klitce, w martwym ciele.
- Fajnie- krzyknął malec, wstając z krzesła. Z uśmiechem rzucił się do przedpokoju. Naciągnął na siebie kurteczkę, wsunąl stopy w buty i z wypiekiem na twarzy ponaglił.- Szybko, chodźmy! Mamusia pewnie się ucieszy.
Malec pobiegł korytarzem. Wyszedł za nim, nie zadając sobie nawet trudu, by zamknąć drzwi. Zeszli po wąskich schodach, śmierdzących stęchlizną i moczem, patrząc na ściany pełne wulgarnych, bezsesnownych napisów. Wyszli na podwórko, małe, obskurne, pełne pijaków. Owionął ich zimny, jesienny wiatr, wzbijający chmury kurzu i zeschniętych, barwnych liści. Chłopczyk podskakując radośnie tulił do siebie laurkę. Spomiędzy bloków, po krótkim spacerze wyszli na chodnik, biegnący wzdłuż szerokiej, czteropasmowej ulicy, czarnej niczym smoła. Z goryczą wspominał, ile kosztowała miasto budowa kilometra trasy wylotowej z miasta, przed którą właśnie stali. Wystarczyłby metr, a może ona ciągle by żyła? Ruszył przed siebie, mijał skrzyżowania, przejazdy, wiadukty. I liczył. Liczył, jak niewielki wycinek, jaki ułamek tych sum pozwoliłby uratować jego żonę. Matkę drepczącego obok dziecka, które z uśmiechem na ustach, dziarsko szło przed siebie, by tylko zobaczyć, by tylko ujrzeć ukochaną osobę. By tylko poczuć na sobie jej dłonie, pieszczotliwie gładzące włosy, tulące do siebie. By po długiej tęsknocie zobaczyć swoją matkę.
Nie liczył kilometrów, ale było ich dużo. Z blokowiska w jednej z uboższych części miasta doszli do podmiejskiej miejscowości, pełnej wielkich domów, willi, ogrodów. Pełnej ludzi, którzy mogli chronić swoich bliskich najlepiej, jak można- pieniędzmi. Nie patrzył na to. Szedł dalej, byle tylko iść. Apatycznie, bezmyślnie. Szedł, a luksusowe posesje szybko ustąpiły miejsca lasom.
- Tato! Patrz, jakie ładne ptaszki! Mama by się ucieszyła.
Przez chwilę myślał, że wybuchnie płaczem, że zacznie wyć i wrzeszczeć. Był zły na swoje dziecko, że nie pozwala mu chociaż na krótka chwilę na ucieczkę w pustkę i bezmyślność.
- Synku, zatrzymaj się.
- Czemu?- Chłopczyk poprawił rączką czuprynkę i wytarł nos.
- Odpoczniemy.
- Ale ja chcę do mamy!
- Dojdziemy do niej, ale trzeba odpocząć. Chodź.- Wziął synka na ręce, podrzucił, sadzając go sobie na ramionach. Jego śmiech nie sprawił mu żadnej ulgi. Wręcz przeciwnie. Staczał się coraz szybciej, w ramiona załamania. Usiadł pod drzewem. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że są w głuchym lesie. Usadził sobie synka na kolanach. Przytulił mocno.
- Tato- powiedział mały smutnym głosem.- A gdzie jest ten szpital? Daleko jeszcze?
- Nie, synku, niedaleko.
Minęła chwila. Maluch odezwał się znowu.
- Jestem głodny. Chcę jeść.
- Będziesz musiał wytrzymać. Nie mam nic do jedzenia.
- Dlaczego?- Zapytał chłopiec.
Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Powiedział więc zgodnie z prawdą:
- Nie wiem- mało się nie rozpłakał.
Był wieczór. Złoty krąg słońca schował się juz za horyzontem. Niebo było czyste, prawie bezchmurne. Gasła już łuna, barwiąca nieliczne chmury. Robiło się ciemno.
-Śpij, synku. Jutro, obiecuję, dojdziemy do mamy.
Odchodził od zmysłów. Noc była tym okropniejsza, że pustkę czerni wypełniły myśli. Myśli pełne wspomnień, bólu i cierpienia. Cierpienia, z samego środka duszy. Tego najgorszego z możliwych.
Nastał ranek. Obserwował, jak świat budzi się do życia po nocnej martwocie. Jego świat był uboższy. Jakimś niebacznym ruchem, może tylko spazmem płaczu, obudził tulonego w ramionach syna. Chłopczyk wyprostował się, małymi piąstkami przetarł oczy, ziewnął. Przez chwilę zdziwiony patrzył na otaczające go miejsce, ale po chwili pamięć wróciła z sennej wędrówki i przestał sie dziwić.
- Chodź, synku, idziemy- Powiedział, stawiając go na ziemi.
- Tak, idziemy. Chcę do mamusi- Powiedział smutnym głosem, z wyrzutem. Coś w nim pękło, jakby cienka żyłka na której ktoś zawiesił zbyt duży ciężar. Jakaś cząstka jego duszy urwała się z więzów i poszybowała ku niebu, w zasnutym chmurami poranku. Poszybowała, jak wiele innych, niczym balonik wypuszczony z dłoni dziecka. Ale ta cząstka była ważniejsza. Wolnym ruchem, niczym w otępieniu, podniósł z ziemi ciężki kamień.
- Wybacz mi, synku. Błagam, wybacz.
- Ale co?- Malec utkwił w nim przenikliwy, bystry wzrok czterolatka. Ale przed nim nie stał już jego ojciec. To był ktoś obcy, choć przecież tak bliski. Ten ktoś wziął zamach patrząc mu w oczy. Ręka zakreśliła w powietrzu łuk.
- Pójdziemy do mamy na skróty...



Autor: Adam "Iorweth" Mzłek
Dodano: 2006-03-04 14:21:42
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS