NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Ukazały się

Heinlein, Robert A. - "Luna to surowa pani" (Artefakty)


 Sutherland, Tui T. - "Szpony mocy"

 Sanders, Rob - "Archaon: Wszechwybraniec"

 Reynolds, Josh - "Powrót Nagasha"

 Strzelczyk, Jerzy - "Helmolda Kronika Słowian"

 Szyjewski, Andrzej - "Szamanizm"

 Zahn, Timothy - "Thrawn" (wyd. 2024)

 Zahn, Timothy - "Thrawn. Sojusze" (wyd. 2024)

Linki

Stirling, S.M. & Lisle, Holly - "Morze Róż"
Wydawnictwo: ISA
Data wydania: 2001
ISBN: 83-88916-11-4
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 448



Stirling, S.M. & Lisle, Holly - "Morze Róż"

ROZDZIAŁ I


Kapitan sir Bren Morkaarin, dziedziczny strażnik Timlake, najpierw ziewnął mocno, a potem oparł się o swoje siodło i owinął nogi płaszczem. Pokład był twardy, ale lepsze to niż błoto, a w nim właśnie sypiał wystarczająco często w czasie kampanii; letnie noce w czystym, suchym powietrzu środkowych prowincji były na tyle chłodne, aby spało się wygodnie.

Barka się kołysała, a woda chlupotała, uderzając o jej dziób. Wzeszły wszystkie trzy księżyce, srebrne monety na niebie - majestatyczny Ojciec Sokół, koło niego Matka Wilk i przesuwające się pod spodem Dziecko. W wyniku tego woda w rzece stała wysoko - nie trzeba było przez chwilę martwić się mieliznami.

Lina holownicza skręcała ku brzegowi, czarna na tle upstrzonej gwiazdami, zalanej światłem księżyca wodzie. Nisko przygięta postać widłoroga, z nogami niczym kolumny, pochyliła się z ciężkim mozołem w swojej uprzęży. Zwierzę holownicze stanowiło bezkształtną bryłę w ciemności, aż wyrzuciło łeb w górę i pokazało róg w kształcie litery Y znajdujący się na jego nosie, a z grubych, wystających warg wyrwał się ryk skargi.

Bren przeciągnął się na twardym pokładzie. Była godzina dwudziesta pierwsza, godzina po zachodzie słońca. Wszyscy spali, oprócz wartownika trzymającego wachtę przy rumplu, opierającego się w milczeniu o długi kij. Ma łatwą noc, pomyślał Bren i uśmiechnął się. Za jego barką, majacząc w świetle zwisających ze słupów na rufie wielkich latarni o szklanych, kulistych kloszach, płynęło dziesięć innych jednostek, równie cichych i ciemnych. Na pokładach, oprócz mężczyzn i kobiet, były piki, halabardy, muszkiety, baryłki prochu, beczki solonej wieprzowiny, suchary, namioty, bandaże, tłuszcz do smarowania butów oraz zapakowana w skrzynie kapliczka Trojga. Cały XIX Cesarski Regiment Piechoty podróżował z miejsca garnizonowania u podnóży Gór Północnej Tarczy do morskiego portu Derkin na dalekim południu, na wybrzeżach Shoban Yentror, Morza Cesarskiego.

Cóż, niezupełnie cały, pomyślał kwaśno. Lord pułkownik Feliz Gonstad, zarządca Maldardu i głównodowodzący XIX Regimentu, nie wybrał się w tę podróż. Wyruszył wcześniej w powozie na dobrych resorach, ze swoimi służącymi i adiutantami, zostawiając Brenowi robotę.

Nie było to nic nowego.

Z przodu pojawiały się światła, gdy kanał skręcał na południe przez wielką, nadrzeczną równinę Olmya. Wieśniacy z latarniami poruszali się jak świetliki pośród sadu drzew morelowych, znosząc wczesne zbiory, nie przerywając pracy wraz z zachodem słońca. Przez kilka minut silny, słodki zapach owoców wypełnił powietrze, a potem wpłynęli w nieustający szum jęczmienia, którego łany rozpościerały się bielą pod księżycami równo jak stół, aż po horyzont.

Tam gdzie jedziemy, będą do zbierania jedynie trupy, pomyślał, a jego głowa opadła na siodło, którego używał jako poduszki.

Wtem, z ciemności i wilgotnego upału wypadła na niego kobieta. Biegła ku niemu z mieczem w dłoni, oblepiona błotem i krwią, i co chwila oglądała się przez ramię na ścieżkę w dżungli, gęstej, śmierdzącej i obcej. Zbliżała się, mógł dostrzec szczegóły. Była młoda i ciemnoskóra, prawdopodobnie ładna. Mimo swego południowego wyglądu, miała na twarzy tykissiańskie znaki takie jak on, tatuaże na każdym z policzków i pomiędzy brwiami. Poznał ją i aż się wzdrygnął. Krzyczała, żeby uważał. On też krzyknął.

Zbudził się.

Po przebudzeniu pamiętał niewiele, może tylko rozpaczliwe ponaglenie w jej głosie.

- Nie śpisz, sir? - spytał cicho sierżant Ddrad.

- Śnię - odparł zaraz Bren, owijając się płaszczem. A po chwili - Śnię o kobietach.

Podoficer uśmiechnął się i zasalutował niedbale. - Zatem życzę szczęścia, sir - powiedział, zanim wrócił z powrotem na swoją derkę.

Oczy Brena Morkaarina pozostały otwarte jeszcze długo po tym, jak jego sierżant przeszedł z cichej drzemki do głębokiego, donośnego chrapania. Leżał na pokładzie, z roztargnieniem gładząc medalion na szyi - stary zwyczaj. Medalion ten był jedyną pamiątką, jaka mu pozostała po od dawna nie żyjącym ojcu. Była to kojąca pamiątka i kojący gest po tym nie najsłodszym ze snów.

Bren nie wierzył, że wszystkie sny były omenami. Niektóre były tworem wybujałej wyobraźni, a jeszcze inne efektem zbyt dużej ilości wypitego wina.

Nie był pewien, jeśli chodziło o ten sen. Smród gorącego powietrza z dżungli pozostał mu w nosie nawet po przebudzeniu. A ta dziewczyna...

Dotknął swoich znaków, przytykając kciuki do policzków, a złożone palce wskazujące do miejsca pomiędzy brwiami. Posłał niemą modlitwę ku Trojgu w górze.

Śpij, powiedział do siebie. Czekająca cię w dzień praca nie zaczeka na twoje sny.

* * *

- Dwa tysiące dwieście czterdzieści sześć srebrnych koron zaciągnięte na Bemmaha i Córy Derkinu - powiedział agent cesarski, przekazując ozdobnie zapieczętowany pergamin.

Karah Grenlaarin chwyciła zwinięty dokument i przyjrzała się uważnie zwojowi. Na znaku na pieczęci widniał napis "Shemro IV z rodu Strekkhylfa, cesarzowa z łaski Trojga" z podpisem urzędnika skarbowego u dołu. Równie dobre jak sakiewka srebrnych koron, pomyślała. A właściwie lepsze, bo łatwiej nieść, a trudniej ukraść.

- Załatwione - powiedziała.

Na boga, ależ to było mnóstwo pieniędzy. Dostała więcej niż siedem koron od konia - a w domu na ranczu w hrabstwie Farbluffs jedna korona to była dobra cena za przyuczonego do siodła czterolatka. A zwłaszcza w gotówce. Ceny zupełnie zwariowały wraz z nadchodzącą wojną.

Lepiej idź, zanim skarbowy się opamięta, powiedziała sobie. Wynoś się z jego biura i z tego miasta. Wścibski wuj Jawain otrzyma sprawozdanie z warunków panujących w Derkin, jeśli było to coś warte... a mama i tata dostaną poręczenie bankierskie. Grenlaarinom wreszcie uda się wybudować tę tamę na potoku Sungren i dokończyć dach - a poza tym spłacić zaległe podatki.

- Niech Ojciec, Matka i Dziecko będą świadkami - powiedziała, spluwając w dłoń i wyciągając ją w tradycyjnym geście przypieczętowującym interes w handlu końmi.

Uśmiechnęła się zobaczywszy, jak urzędnik przełyka ślinę - bankierzy w Derkin byli grupą miastowych. Nadaje się na wałacha, pomyślała. Na niewiele więcej.

Urzędnik klepnął jej dłoń na znak zgody, a potem ukradkowo otarł rękę o skraj swojej ozdobnej tuniki. Karah zacisnęła usta, aby powstrzymać się od roześmiania w głos, wsunęła dokument do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyszła, trzaskając drzwiami.

Konzin nie czekał tam, gdzie powiedział, że będzie czekał. Karah zmarszczyła brwi. To do niego nie pasowało. Odwiązała swojego konia, wskoczyła na siodło i spojrzała ponad głowami tłumu, wypatrując go. Wydało jej się, że widzi go wraz z koniem w bocznej uliczce, ale nie było sensu krzyczeć ani też gnać za nim. Jakaś jednostka wojskowa posuwała się w jej stronę wąską ulicą, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Wszyscy wokół wdrapywali się na wyżej wzniesione chodniki i przyciskali do ścian, aby zejść jej z drogi.

Karah pognała Glorylada na chodnik, a potem przypatrywała się z ciekawością, jak dziesięć powiązanych ze sobą, wielkich, podkutych żelazem koni pociągowych wlecze armatę po wysadzanej kocimi łbami ulicy. Działo było bronią odtylcową - nowym, wymyślnym wytworem rzemiosła, o którym opowiadał jej wuj. Wielkie działo toczyło się z łoskotem ku dokom. Ogromne konie z północy ociekały potem i rzucały łbami, pochylając się w zaprzęgu, a wysadzane gwoździami koła wozu turkotały, zagłuszając nieco dudnienie bębnów.

Karah przymrużyła oczy w blasku słońca. Za armatą maszerowali pikinierzy, po pięciu w szeregu, z głowami skierowanymi wprost przed siebie i wysuniętymi brodami; pot ściekał im po nosach, zaczerwienionych twarzach i przylepiał im włosy do głów. Wyglądali, jakby było im równie niewygodnie jak koniom. Stwierdziła, że były to chłopiska krevaultijskie. Liczyła szeregi i domyśliła się, jaka była długość tej linii; oceniła ich siły na pięciuset. Wszyscy w stalowych napierśnikach i ochraniaczach na plecy, z hełmami przytroczonymi do pasów obok mieczy i ciężkimi plecakami na ramionach.

Pfe! Ta wieść okaże się dla wuja fascynująca. Zawsze opowiadał o tym, jakimi wspaniałymi wojownikami są spragnieni krwi krevaultijscy górale. Wojownicy i druciarze, pomyślała. Pomiędzy rewoltami.

Nie wszystkim w Nowym Cesarstwie Tykis podobało się granie drugich skrzypiec przy Tykissianach. Jednak tylko Krevaulti próbowali na poważnie coś z tym zrobić.

Długie piki żołnierzy kołysały się w rytmie bębnów i jęku dud. Sierżanci z półpikami maszerowali po bokach, rzucając rozkazy zarówno im, jak i stojącym obok ludziom. Oddziały, stukając głośno podkutymi butami, parły naprzód, aż w końcu zniknęły. Ciekawski tłum długo jeszcze patrzył w ich kierunku.

Karah uchwyciła kątem oka mignięcie czerwieni i spojrzała na drugą stronę ulicy. To był Konzin. Karah była tego niemal pewna. Mężczyzna stał odwrócony do niej plecami i wciąż targował się z jednym małym, cherlawym Derkinoim o jakiś lokalny chłam. Ale miał czerwony kapelusz. Nie znała nikogo innego, kto drażniłby bogów takim dziwacznym ubraniem. Karah przytknęła do ust zwinięte w trąbkę ręce i ryknęła ponad hałasem tłumu - Hej ty! Konzin! Jestem gotowa się stąd zabierać!

Głowa Konzina podskoczyła i obróciła się, a oczy mu się zwęziły. - Chwilę, panienko! - Odwrócił się z powrotem do Derkinoia. Karah czekała, przyglądając się mu ponad kręcącymi się na ulicy tłumami. Nigdy nie sądziła, że Konzin tak lubi robić zakupy. Zastanawiała się, co takiego miał do zaproponowania niechlujny sprzedawca z bocznej uliczki, że tak go to zainteresowało.

Główny pasterz na ranczu Grenlaarin zakończył targi, wskoczył na siodło i pokłusował ulicą ku gospodzie Karah, nie obdarzając dziewczyny nawet spojrzeniem. Karah musiała przebijać się przez tłumy i pospieszyć swojego wierzchowca, żeby go dogonić. Westchnęła. Przez całą podróż Konzin nosił w sobie urazę - po raz pierwszy to Karah dokonywała targu zamiast niego. Nie był zadowolony. Wiedziała o tym. Nie mogła jednak nic na to poradzić.

Przynajmniej będzie musiał przyznać, że dostała dobrą cenę.

Dogoniła go. - Dostałam siedem koron od głowy za stado.

Uniósł brwi, a potem wzruszył ramionami. - Wojenne ceny - powiedział, a potem spojrzał prosto przed siebie i pojechał dalej.

No to zachowuj się w ten sposób, pomyślała Karah. Nie, żebym nie wiedziała, że to są wojenne ceny, ani żebym nie wiedziała, że zrobiłbyś to samo. Starała się nie pozwolić, aby ją rozgniewał. Od dawna zajmował się handlem końmi dla rancza Grenlaarin. Wiedziała, iż musi zrozumieć, że Konzinowi trudno było tego poniechać.

Jechali z Konzinem w milczeniu. Karah powstrzymała się przed rozglądaniem, gdy posuwali się wąskimi uliczkami Derkin, brodząc w tłumie jak w wodzie przy przekraczaniu rzeki. Derkin było duże, pełne krętych ulic i uliczek, które przeważnie były brukowane. Można było jechać cały dzień i ledwo przejechać od północnej bramy do południowej. Wiele budynków było czteropiętrowych, a nawet pięciopiętrowych, wszystkie zbudowane z kamienia lub cegły.

Przejechali przez wąski, drewniany most nad paskudnie śmierdzącym kanałem, minęli jedną ze świątyń Trojga - małą, jako że większość lokalnych mieszkańców wciąż była poganami - i skręcili w okolony murem dziedziniec przed gospodą Karah.

Karah powiedziała - Cóż, zatem o świcie zbierz tutaj wszystkich. - Dotknęła policzka i skroni - gest zarówno uprzejmości, jak i odprawy. Godność rodziny wymagała, aby w mieście zatrzymała się pod dachem. Konzin będzie obozował wraz z innymi pasterzami na przedmieściach. - Do zobaczenia jutro.

- Panienko - powiedział. Dotknął palcem skroni i uśmiechnął się - był to pierwszy uśmiech, jaki zobaczyła na jego twarzy w ciągu całego dnia. A potem zawrócił konia i galopem opuścił dziedziniec.

Mimo iż lubiła Konzina, Karah była zadowolona, zobaczywszy, jak odjeżdża. Przez całą podróż był diabelnie drażliwy i rzucał jej dziwne spojrzenia. Gdyby powiedział jeszcze jeden raz, że jest za młoda, aby zostać postawioną na czele, to byłby to już setny raz.

Ale mu pokazała.

Zeskoczyła z siodła i stanęła z wdzięcznością w cieniu arkady biegnącej po trzech stronach małego placyku. W środku znajdowała się fontanna spływająca do kamiennego koryta do pojenia koni, ocieniona jacarandą. Nabrała pełno wody w swój skórzany kapelusz z szerokim rondem i wylała ją sobie na głowę. A potem, zanim pozwoliła Gloryladowi się napić, oparła ręce o jego pierś, sprawdzając, czy nie jest przegrzany. Nie, żeby go mocno poganiała, ale w najbardziej na południe wysuniętej prowincji Tykis było goręcej niż którekolwiek z nich przywykło.

Z koniem wszystko było w porządku. Sprawdziła mu kopyta, a potem usiadła na brzegu fontanny i przyglądała się, jak pije. Stajenny wyjrzał ze stajni, a ona przywołała go machnięciem ręki. - Dobrze go wyszczotkuj - nakazała mężczyźnie. - Wytrzyj go, a potem nakarm mieszanką fasoli i owsa! - Mężczyzna wysłuchał i skinął głową, ale się nie odezwał. Był jednym z tych plamiastych niewolników zza morza. Karah zawsze niechętnie powierzała konia niewolnikowi. Byli oni dosyć często spotykani na wybrzeżu, toteż nie dało się ich uniknąć - mimo to nie wierzyła zbytnio w pracę wykonywaną przez ludzi, którzy nie byli wolni.

Gdy niewolnik odprowadzał konia, przyglądała się zwierzęciu; szedł prosto i z łatwością. Nie kulał, nie ociągał się. Uśmiechnęła się. Był lepszym z dwójki koni, na których jechała w tej podróży, choć Windrush też był porządnym wierzchowcem. Odwróciła się z westchnieniem i weszła do środka w poszukiwaniu jedzenia.

Budynek o grubych, glinianych ścianach sprawiał, że w głównej izbie gospody panował niemalże chłód, nawet w samo południe. Pomieszczenie było prawie puste. Z krótkiego doświadczenia Karah wynikało, że takim pozostanie aż do nastania ciemności, kiedy tubylcy zostawią pracę, aby zebrać się, pić i hulać aż do wczesnych godzin porannych. Karah cisnęła swoje rzeczy na jedną z glinianych ław, poprawiła pokrywający ją, postrzępiony dywanik i zasiadła przy stole koło ściany.

- Co jest do jedzenia? - zapytała.

Jedna z pracownic powoli weszła, drapiąc się po gołym brzuchu. - Pieczeń barania w plastrach ze zieleniną - powiedziała, mówiąc po tykissiańsku z ciężkim derkinoiskim akcentem; prowincja Derkin została przyłączona do Nowego Cesarstwa zaledwie koło wieku temu. - Albo wczorajsza pieczeń wieprzowa, zmielona we placku. Ze tą samą zieleniną.

- Dzisiejsze ze... to znaczy z... winem i wodą - powiedziała Karah, rzucając brązową dziesięciokoronową monetę. Lokalna kawa pachniała cudownie, ale parzyli ją gęstą jak kompot i na tyle mocną, że mogła roztopić łyżeczkę. - Zatrzymaj resztę - dodała wylewnie.

To znacznie przyspieszyło obsługę. Karah zmieszała zbyt słodkie nizinne wino w połowie z wodą. Więcej wina i mniej wody było regułą tu na nadbrzeżnych równinach, chyba że chciałeś gorączki brzusznej albo biegunki i kosztownej wyprawy do kapłana uzdrowiciela. Pojawiła się baranina, tłusta i mocno naczosnkowana, schowana pod pomidorami i cebulą.

Południowe jedzenie przyprawi mnie o wieczną zgagę, pomyślała, wycierając talerz piętką chleba. Przy dostatecznej ilości wina, nawet to było znośne, a teraz, kiedy wszystko zostało załatwione - w każdym razie wszystko poza nudną podróżą do domu - czuła, że ma do tego prawo. Ale będzie zadowolona, wróciwszy do prawdziwej tykissiańskiej kuchni.

Dwa tysiące dwieście koron, powiedziała sobie znowu, lejąc kolejną porcję wina i wody do swego glinianego kubka. Kilka pozostałych osób znajdujących się w głównej izbie stanowiło mieszane grono. Byli to głównie drobni, ciemnoskórzy tubylcy.

Żałowała, że nie jest wysoką blondynką jak klasyczne Tykissianki, zamiast być niska i rumiana. Pomyślała, że trochę mniej entuzjazmu ze strony jej przodków i piekielnie więcej selektywności a byłaby tak gibka, jasnowłosa i smukła, jak na to zasługiwała. Pociągnęła duży łyk wina i spojrzała krzywo, nie patrząc na nikogo w szczególności. Migracje nastąpiły pięćset lat temu, więc nie można się było nikomu poskarżyć.

Dwoje Derkinoich skrzywiło się. Prawdopodobnie niechętnie się zapatrywali na nadchodzącą wojnę z ich pobratymcami w Tarin Tseld, na południu, po drugiej stronie Morza Cesarskiego. Prawdopodobnie woleliby być rządzeni z An Tiram niż z Olmya.

Olać ich, zatem, pomyślała. Wielbiciele heretyków.

W jednym z kątów dwóch ogromnych, wysokich, czarnoskórych mężczyzn z błyszczącymi, ogolonymi głowami grało w jakąś cudzoziemską grę karcianą. Karah domyśliła się wreszcie, że byli to handlarze ze Shborin, którzy znani byli z nieprzystępności. Na nich także spojrzała gniewnie.

Mężczyzna przy następnym stole był Tykissianinem. Miał przerzedzające się rude włosy i piegi na zadartym nosie - domyśliła się, że ma koło trzydziestu pięciu lat. Ubrany był w miastowe ubranie, ale sądząc po wyglądzie jego rąk, wykonywał kiedyś w życiu ciężką pracę. Czytał małą, oprawioną w skórę książkę, spoglądając na nią przez małe okulary, jednocześnie zajadając widelcem placek z mięsem.

Zauważyła, że mężczyzna nosił pierścień z głową-totemem Biegnących Wilków. - Dobry wieczór, bracie podróżniku - powiedziała.

- Hm? - Spojrzał na nią, a potem ominął ją wzrokiem z zakłopotanym wyrazem twarzy. Karah się zarumieniła - kilka razy od przybycia do Derkin została wzięta za tubylca. On jednak ponownie skupił na niej wzrok i zobaczyła, jak jego oczy przemknęły od jej pierścienia do trzech niebieskich kropek wytatuowanych na jej twarzy.

Dotknął kciukiem i palcem wskazującym znaków na swoich policzkach i złączonymi palcami miejsca pomiędzy brwiami. - Dobry wieczór, siostro podróżniczko, niech Troje będzie z tobą. - Zaczął odwracać się znowu do swojej książki, ale Karah, beztroska po sukcesie ciężko dobitego targu i nieco upojona winem, nagle nie chciała samotnie spożywać swojego posiłku.

- Zatem, bracie podróżniku, jakże cię zwą... co sprowadza cię do tego gorącego, śmierdzącego miasta, zadupia mourye? - spytała mężczyznę.

Zamknął swoją książkę z lekkim żalem, pozostawiając jeden palec pomiędzy stronami, aby zachować miejsce, gdzie czytał. - Jestem Amourgin Thurdhad, prawnik z Olmya. Jestem tutaj w... interesach.

Miał akcent ze stolicy, brzmiący w jej uszach nieco pedantycznie, ale jego zawód przynajmniej wyjaśniał tę książkę.

Karah miała poczucie odniesionego powodzenia i poczuła śmiałość. Jeśli udało jej się wygrać w targach z cesarskim urzędnikiem skarbowym, to z pewnością mogła poprowadzić rozmowę z uczonym ze stolicy.

- Taak... interesy. - Mruknęła i uniosła ku niemu kubek. - Zatem, za interesy. Karah Grenlaarin.

Prawnik uśmiechnął się uprzejmie i uniósł kubek znad stołu, odpowiadając na jej gest, ale nie wypił. Może więc, pomyślała, jego interesy nie zakończyły się takim powodzeniem jak moje.

Cóż, ojciec zawsze nalegał, aby rozmawiała o czymś jeszcze oprócz koni i plotek z hrabstwa. Jeśli nie interesy, to może książki.

- "Skonsolidowany wybór pism Mero Rimsina"? - przeczytała z grzbietu książki. Przyjrzał jej się z większym zainteresowaniem - tym razem wyraz jego twarzy zdradzał zarówno zaskoczenie, jak i szacunek. Książka została wydrukowana po tarinijsku, w klasycznym języku Starego Cesarstwa. Niewielu potrafiło nadal czytać w tym starym języku.

- Ważne dla sprawy - odparł z nieco nieśmiałym uśmiechem. - Czytałaś Rimsina?

- Trochę poezji. - Skrzywiła się nieco, przypominając to sobie. Poezja była wystarczająco zła. Niech Troje oszczędzi jej prawnej filozofii. Przypomniała sobie, że nauczyciel musiał jej wbijać Rimsina do głowy wierzbową rózgą. Podniosła dzbanek i talerz i przyłączyła się do prawnika na ławie. - Nie mogę sama wypić tego dzbanka, kiedy jest tu brat podróżnik - powiedziała.

* * *

Maszerując, Bren Morkaarin dobył rapiera i wywinął nim skomplikowaną ósemkę, zanim wyrzucił go prosto w górę, salutując.

- Na prawo... patrz! - rzucił. Bębny i trąbki powtórzyły rozkaz.

Za nim osiemset obutych stóp uderzyło razem w ziemię, gdy XIX wydał z siebie okrzyk pozdrowienia skierowany ku wysokim oficerom na podeście. Pikinierzy i halabardnicy byli w napierśnikach, nabiodernikach i hełmach, muszkieterzy w miękkich kapeluszach i szerokich bandoletach ze zwisającymi, drewnianymi tubami na ładunek - każdy zamknięty cylinder zawierał proch na jeden strzał - grzechoczącymi, gdy maszerowali.

- Regiment... - Podoficerowie powtórzyli to swoim jednostkom.

- Kompania...

- Pluton...

- W lewo... zwrot!

Szybkie łup, gdy każdy żołnierz zrobił pół kroku i obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni w lewo, maszerując dalej bez pomylenia kroku. To, co było kolumną, stanowiło teraz szeroką linię, głęboką na osiem szeregów.

- Piki... w dół!

Dobiegł kolejny głęboki dźwięk, gdy szesnastostopowe drzewce poleciały w dół, najeżając się ku przodowi; pierwszy szereg trzymał je nisko, następne cztery szeregi nieco wyżej, a ostatnie trzy wysoko, lecz pochylone w przód. Po bokach formacji halabardnicy także wysunęli do przodu szerokie, tnące ostrza swojej sześciostopowej broni, a jasne poranne słońce błyszczało na zaostrzonych krawędziach, czubkach grotów i zakrzywionych hakach.

- Odegrać: gotować się na przyjęcie kawalerii!

Skomplikowane poruszenie bębnów i wrzask mosiądzu. Jeszcze dwa kroki i XIX się zatrzymał, maszerując w miejscu. Gdy się zatrzymali, zabrzmiał okrzyk: do boju! Pierwszy szereg pikinierów jednocześnie przykucnął, zapierając rękojeści broni o ziemię i trzymając je wystające ukośnie. Drugi szereg przyklęknął za nimi, a reszta stała, prezentując jeżący się rząd ostrych szpikulców, przed którym zawróciłby każdy koń.

Muszkieterzy również się zatrzymali, unosząc broń do ust i dmuchając ostro na swoje wolno się tlące lonty. Pierwszy szereg opuścił podpórki na ziemię i ustawił muszkiety. Ciężkie lufy spoczęły w rozwidleniu w kształcie litery U na szczycie każdej z podpórek.

- Ognia! - wygięte esowato serpentyny przerzuciły płonące końce lontów do panewek.

Długi dźwięk łuuuuup uderzył w uszy i twarz Brena. Białawy tuman dymu, śmierdzący siarką, skrył przód formacji.

- W tył zwrot! Przeładować dziewięć razy. Marsz!

Muszkieterzy, którzy wystrzelili, odwrócili się zgrabnie i każdy zrobił krok w tył swego szeregu, aby przeładować broń. Ci, którzy stali za nimi, zrobili krok w przód, ustawili swoje podpórki i wycelowali.

- Ognia!

Bren przypatrywał się krytycznie, gdy sześcioosobowe szeregi muszkieterów zmieniały się, dając ognia i cofając się, robiąc krok do przodu i dając ognia raz jeszcze. Gładko, pomyślał. Oczywiście byli to weterani, a on od sześciu lat zajmował się ich szkoleniem. Właściwie przez większość swojej wojskowej kariery. A w dodatku widział wystarczająco dużo akcji, żeby zobaczyć, z jakiej gliny byli ulepieni. Podnóża Północnej Tarczy nie były całkowicie spacyfikowane.

- Baczność! Przygotować się do przeglądu!

Broń powędrowała w górę, oddziały zwarły szeregi. Pot spływał im po twarzach. Tutaj na nadbrzeżnej równinie koło Derkin było gorąco. Zwłaszcza w porównaniu z północną krainą wzgórz, w której tak długo stacjonowali. Było niewygodnie i gorąco jak w piekle, jeśli miałeś na sobie zbroję i wyściółkę.

Podszedł lord pułkownik Gonstad, w swojej krzykliwej zbroi na trzy czwarte ciała, wyłożonej srebrem i elektrum, oraz lekkim kawaleryjskim płaszczu z leopardziej skóry, przerzuconym przez ramię. Bren uśmiechnął się szyderczo. Jego własny prosty płaszcz z ciemnożółtej skóry, wysadzany tysiącem stalowych nitów był znacznie bardziej praktyczny dla oficera piechoty.

Oficer obok Gonstada prawdopodobnie też tak uważał. Jego własny napierśnik i hełm z odsłoniętą twarzą były równie zwyczajne jak Brena. W jednej z dłoni trzymał buławę, a pomarszczona twarz pokryta była zawiłymi tatuażami człowieka ze Starego Tykis, na północ od łańcucha Tarczy.

Bren skłonił się i zasalutował swoją klingą. - Lordzie pułkowniku. - I skłoniwszy się głębiej - Generale Feughylfa, hrabio, mistrzu przeglądów.

Starszy oficer skinął głową. - Dobra musztra, pierwszy kapitanie. - Sprawdzenie u żołnierzy zdolności do maszerowania w rytm, wykonywania manewrów na komendę i umiejętnego posługiwania się bronią, było główną przyczyną parady przed mistrzem przeglądów.

Feughylfa przyjrzał się krytycznie szeregom. Ekwipunek XIX był zużyty, ale solidny, broń czysta, zbroje starannie przyciemnione do koloru zbliżonego do ciemnej zieleni mundurowych płaszczy. Podchodząc bliżej, generał sprawdził ostrość krawędzi, wsunął palec do lufy muszkietu, upewniając się, że każdy muszkieter ma formę odlewniczą na naboje i dodatkowe zwoje lontu. Kapłan znajdujący się obok niego sprawdził zaklęcia wyryte na miedzianym amulecie, który każdy z żołnierzy nosił na lewym nadgarstku - był to najdroższy element ekwipunku i równie ważny jak broń. Utrzymywanie kombinacji czarów antygorączkowych, antykoncepcyjnych i antyklątwowych było kosztowne, ale bez nich armia mogła w przeciągu miesiąca stracić połowę swoich ludzi poprzez dyzenterię, nie wspominając już o ciążach, kurewskiej ospie albo antywybuchowych zaklęciach wroga, moczących proch.

Poza tym nie dało się zdjąć amuletu - kapłan mógł go wytropić, gdyby żołnierz zdezerterował.

- Wszystkie muszkiety nagwintowane? - zapytał stary mężczyzna.

- Tak, sir. Nagwintowane, z nowymi spiczastymi kulami o wydrążonej podstawie.

Mistrz przeglądów ponownie skinął głową. - Cóż, XIX jest w lepszej formie niż niektóre z tych niezdarnych krów, jakie się zjawiły na tyłach kraju - powiedział. - Ale spis mówi, że jest was sześćset muszkietów, trzysta pik, setka halabard, piętnastu konnych zwiadowców i kurierów, pięćdziesięciu harcowników, z odpowiadającą im liczbą pomocników. Brakuje wam dwustu ludzi.

Bren przełknął ślinę i spojrzał prosto przed siebie. To była ta druga przyczyna paradowania przed mistrzem przeglądów. Okazywało się, czy pułkownik danego regimentu trzyma w spisach nieistniejące oddziały i chowa do kieszeni wypłatę. Oczywiście to właśnie robił Gonstad. Harcownikom i zwiadowcom należała się podwójna zapłata, stąd też XIX wcale ich nie miał.

- Mieliśmy straty, sir - rzekł niechętnie Bren. - Bandyci zaatakowali kilka konwojów do kopalń srebra koło Dire.

Feughylfa prychnął. - Cóż, zatem dobierz sobie rekrutów - powiedział.

- Rekrutów? - spytał Bren.

Pomarszczona jastrzębia twarz zwróciła się ku niemu, a bladoniebieskie oczy zwęziły. - Masz prawo zaoferować premię dwudziestu koron dla ochotników, a jeśli to się nie powiedzie, to dokonać poboru odpowiednich ludzi - warknął. - Zostało to przesłane do dowódców regimentów razem z powszechnym wezwaniem do wojennego poboru. Co, nie dostałeś tego?

- N... - zaczął Bren. Powszechne wezwanie do wojennego poboru? - pomyślał. To zdarzało się tylko w czasie prawdziwej wojny.

- Pierwszy kapitanie! - wtrącił Gonstad. - Jestem zaszokowany twoim zaniedbaniem obowiązków!

Bren znowu przełknął ślinę, czując, jak gniew zabarwia mu policzki. Miał prawdziwie tykissiański kolor skóry - jasne jak popiół włosy i jasną skórę. Wiedział, że mistrz przeglądu dostrzeże jego rumieniec i żałował, że nie potrafi lepiej skrywać swych uczuć.

- Przyjmij moje przeprosiny, lordzie pułkowniku - rzekł beznamiętnie. Po tej wojnie sprzedam wszystko i przeprowadzę się do kolonii, pomyślał.

- Cóż, możesz ściągnąć rekrutów stąd - powiedział Gonstad.

Bren zobaczył w oczach różowe błyski. To także było częścią jego dziedzictwa, gniew, w którym tracił panowanie nad sobą. Odetchnął głęboko, czując, jak dusi go zbroja. Prowincja Derkinoi była krainą podbitą, w dodatku niedawno - tylko wiek temu. Większość tubylców nie była Tykissianami, a spośród ras będących poddanymi Cesarstwa tylko Krevaulti mogli służyć w wojsku, zamiast płacić podwójny podatek. Gdyby nakazano mu uzupełnić liczbę żołnierzy w środkowych prowincjach, mógłby dostać dowolną ilość krzepkich, wolno urodzonych wieśniaków, a nawet ochotników. Jak miał znaleźć sto dzieci Jastrzębia i Wilka tutaj?

- Dopilnuj tego, pułkowniku Gonstad - rzucił sucho Feughylfa. - Dopilnuj tego osobiście, ponieważ czynię cię osobiście odpowiedzialnym. Możecie odejść.

Feughylfa nie był ślepy - widział, czyja zbroja była wykładana złotem. Nieco gniewu Brena przeszło w kwaśne rozbawienie, gdy Gonstad pobladł. Tyle jednak gniewu pozostało, żeby w jego głosie słychać było ostry ton, gdy odwrócił się na pięcie i wykrzykiwał rozkazy.

* * *

Amourgin był niemalże wdzięczny za tę narzucającą się wiejską dziewczynę o szerokiej twarzy i za jej radosną paplaninę - nawet za jej sprośne opowieści o rozmnażaniu koni i za wysiloną analizę poezji Rimsina i dziejów Dhourchouda. Była czarująca na swobodny, wiejski sposób - i stanowiła dobrą przykrywkę. A tego potrzebował.

Toteż kiedy uśmiechnęła się do niego i wyszeptała - Idę do wygódki - powstał szarmancko i powiedział - Spiesz z powrotem. Posiłek ucierpi na twojej nieobecności.

Zachichotała i oddaliła się kołyszącym krokiem kogoś bardziej przywykłego do jeżdżenia niż chodzenia piechotą.

Amourgin uśmiechnął się i usiadł znowu, aby poczytać i zaczekać na jej powrót.

Nagły wybuch głośnej, sprośnej gadaniny przy drzwiach przyciągnął jego uwagę do właśnie wchodzącej do głównej izby grupy.

Zwykle nie rzuciłby drugiego spojrzenia stadku dziwek-niewolnic, które weszły powolnym krokiem i zajęły miejsca. Zarówno shborińska mulatka, jak i przysadzista blondynka z Tseldene, były atrakcyjne, ale sterane życiem, podczas gdy dwie plamiaste wyglądały strasznie młodo i wciąż roztaczały wokół siebie aurę strachu - choć ich skóra w brązowo-różowe plamki skrywała nieco wyraz ich twarzy. Jednakże dla prawnika nie było w tym nic nowego. Dziwki zawsze wyglądały albo na młode i wystraszone, albo na twarde i zmęczone.

Zwykle jednak nie miały kłów.

Wpatrzył się w ostatnią z dziwek, która weszła do izby. Momentalnie zapomniał o swoim znużeniu śmierdzącym miastem i swoją śmierdzącą misją, zafascynowany odsłonięciem zagadki, jaką stanowiła. Kobieta? - zastanawiał się. Tak, przypuszczał, że była kobietą. Ale czy ludzką? Tego nie wiedział.

Miała ciało kobiety, ładny kościec i krągłości. Cudowny chód. Poruszała się częściowo z kobiecym wdziękiem, a częściowo skradając się jak drapieżnik. Gdy przyłapał się na tym, że zastanawia się, czy nie było to to samo, uśmiechnął się.Dziwna dziewczyna. Oczy były z kształtu ludzkie, lecz dziwnego koloru, duże, bursztynowe, z ciężkimi rzęsami. Twarz miała niepokojącą. Była to zwykła kobieca twarz, lecz wysunięta do przodu w okolicach nosa i ust tworzyła smukły pysk o silnej szczęce. Dziewczyna przyglądała się plecom swego właściciela, a kiedy na nią nie patrzył, uśmiechnęła się. Amourgin Thurdhad, spoglądając na jej długie, ostre kły i na sposób, w jaki jej przycięte i pomalowane pazury zgięły się i cofnęły, cieszył się, że nie jest obiektem tego uśmiechu. Z siniaków na jej twarzy i ramionach oraz udach ocenił, że prawdopodobnie miała powód do nienawiści.

Nie mógł powstrzymać się przed patrzeniem. Podróżował wzdłuż i wszerz cesarstwa i do miejsc poza nim, a nigdy nie widział stworzenia takiego jak ona. Próbował zdecydować, czy jest ohydna czy ładna.

Właściciel dziewczyny zauważył jego zainteresowanie i podszedł do niego. Amourgin schował nos w swojej książce, ale alfons nie pozwolił się zignorować.

- Niezwyczajny z niej ptaszek, co? - spytał wielki mężczyzna. Klepnął Amourgina po plecach i usiadł z nim przy stole. W jego tykissiańskim pobrzmiewał sapiący taborski akcent, a oddech niósł ze sobą znaczne ślady czosnku i zatęchłego wina.

- Jestem zajęty - powiedział prawnik. - Czytam.

- To piekielna rzecz dla człowieka. Mógłbyś dobrze wykorzystać swój czas. A tak w ogóle to możesz wołać na mnie Zeemos. Dostarczyciel rzadkich i egzotycznych towarów. - Odwrócił się do stołu, przy którym siedziały jego "towary", i rzucił - Hej, Eowlie! Przynieś tu swój tyłek, dziewczyno!

Wszystkie dziwki podniosły wzrok oprócz tej, którą zawołał. Ona go zignorowała.

- Tu, dziewczyno! Tu, ty głupia suko! - Pstryknął palcami i dziewczyna wreszcie spojrzała na alfonsa.

Kobieta o długim pysku rzuciła Zeemosowi gniewne spojrzenie, które zmusiłoby Amourgina do ucieczki z obawy o życie, ale alfons był niewzruszony. Powstała i podeszła do stołu - powoli. Prawnik czuł jej nienawiść promieniującą jak żar ciała, ogarniającą jej alfonsa, jego samego i każdego w izbie. Była niewolnicą na mocy obroży wokół jej szyi, ale nic nie zniewoliło jej ducha. Każdy ruch jej ciała wyraźnie mówił o przyszłej śmierci Zeemosa - a może także i jego, jeśli byłby wystarczająco lekkomyślny, aby jej dotknąć. Zacisnęła i rozłożyła ręce, sprawiając, że krótki, łączący je łańcuch zadzwonił, a ciężkie skórzane bransolety zatrzeszczały.

- Nie jestem zainteresowany - powiedział Zeemosowi Amourgin.

- Tak mówisz, ale twoje oczy mówią coś innego. Bądź mężczyzną.

Alfons chwycił dziewczynę za nadgarstek i pociągnął ją, rzucając na kolana obok stołu. Wbił jeden kciuk pod jej górną wargę a drugi pod dolną i ciągnął, aż otworzył usta dziewczyny. Te długie, białe zęby zalśniły w słabym świetle głównej izby i Amourgin mógł z łatwością wyobrazić sobie, jak zagłębiają się w gardle alfonsa.

Zeemos powiedział - Widzisz, ona nie je nic oprócz mięsa. Będziesz uważał, gdzie wkładasz swoje, no nie? Nie będę płacił odszkodowania człowiekowi, który myślał nie tą głową.

- Nie jestem zainteresowany - powiedział znowu Amourgin.

Wielki mężczyzna uśmiechnął się. - Dobra, dobra - zaraz dogadamy cenę. Chcę, co byś najpierw zrozumiał, w co się pakujesz. Zabiła pierwszego mężczyznę, który jej próbował - to niedobre dla interesu, więc ta obroża jest zaczarowana. Powstrzymuje ją od zabicia cię. Nic poza tym, zrozum - tylko to. Więc i tak musisz piekielnie uważać. Jest silniejsza niż sądzisz, jest złośliwa - i jest głupia. Wcale nie mówi i rozumie tylko parę słów, a i to, kiedy zechce. Trochę ją obij, stań z tyłu, z daleka od jej zębów, a dobrze się zabawisz.

Głupia, powiedział alfons. Jednak Amourgin Thurdhad spojrzał w głębokie, żółte oczy dziwki i to, co tam zobaczył, sprawiło, że spociły mu się dłonie i zaswędział go kark. Jeśli nawet nie widział w tych oczach inteligencji, to przynajmniej widział skupioną wściekłość i nienawiść tak czystą i niezmieszaną jak dobre złoto. Udało mu się uwolnić od tego intensywnego, przerażającego spojrzenia. Przeniósł wzrok z powrotem na Zeemosa i powiedział stanowczo - Nie... jestem... zainteresowany.

Zeemos wyglądał na zaskoczonego. - Naprawdę? Cóż, mogę to zrozumieć. Żeby powiedzieć prawdę, to prędzej wydymałbym psa stróża mojego najgorszego wroga. - Walnął dziewczynę w bok głowy i powiedział - No to wracaj na miejsce, suko. - Alfons przeniósł uwagę z powrotem na prawnika. - Mimo to ona działa na pewien typ człowieka. No to co chcesz? Shillrakijki są prawie dziewicami - mogę ci dać obie, Shborinkę i Tseldenkę, za to, co będzie cię kosztować jedna z nich. Albo...

Amourgin mu przerwał. - Słuchaj no ty. Zabieraj się od mojego stołu i więcej mi nie przeszkadzaj.

Zeemos wstał i spojrzał gniewnie na prawnika. - Sodomita w koronkowych gaciach - wyszeptał. A głośno powiedział - Nie zajmuję się małymi chłopcami. - Odszedł, krocząc ciężko do stołu zajmowanego przez swoje dziwki, wołając przez ramię - Nie prowadzę takiego interesu.Amourgin poczuł napływający mu na twarz rumieniec, ale nic nie powiedział. Ponownie zwrócił swoją uwagę ku książce. Pragnął, aby mężczyzna, z którym miał się spotkać, pospieszył się albo żeby Karah wróciła.

* * *

Darkist XXV, lord, pierwszy mówca do Tego o Tysiącu Twarzach, Yentror wszystkich ludzi, lord Dziesięciu Tysięcy Lat, siedział na swym białym tronie z kości słoniowej i platyny, w gorącym, suchym i białym mieście An Tiram, przyglądając się, jak jego nagie konkubiny tańczą w migoczącym świetle ognia.

Ciało się starzeje, pomyślał, robi się stare, zmęczone i pełne bólu. Umysł jednak nigdy nie nuży się tańcem.

Konkubiny zatupały stopami i bransolety na ich nadgarstkach i kostkach zabrzęczały, a dzwoneczki u ich sutków zadźwięczały. Darkist tęsknił znowu za młodym ciałem. Tęsknił, aby poczuć żądzę w lędźwiach, tęsknił za rozkoszą namiętności i spełnienia, jaką dawały ciała piękności, które posiadał. Jednak młodemu ciału brakowało magicznej mocy, jaką znało stare ciało. A teraz, bardziej niż żądzy potrzebował tej mocy. Najpierw odbierze Północną Krainę, panując nad potworną magią znajdującą się w nim. A potem ...

Kątem oka przyglądał się pełnym wdzięku i młodości ruchom swego prawnuka Colchoba. Colchob był krzepkim młodzieńcem, szerokim, silnym i jurnym jak młody baran. Wywodzi się z dobrego rodu, pomyślał starzec.

Taki jak ja, kiedy byłem młody.

Stary Yentror Tarin Tseld spojrzał na prawo od siebie i przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego znajdujące się tam krzesło było puste. Tu właśnie miał siedzieć jego wnuk, Mirs Honiv, ojciec Colchoba.

Wówczas jednak powróciły wspomnienia i starzec zacmokał. Co za głupiec z niego, że zapomniał - tej nocy ogłaszał swego dziedzica - a Mirs był dziedzicem w prostej linii. Jego wnuk mógł mieć jedynie wspaniałe wejście.

Te małe zaniki pamięci martwiły Darkista. Przychodziły coraz częściej i stawały się coraz gorsze. Sypię się, pomyślał. Wszystko w tym przeklętym ciele się sypie.

W bocznych drzwiach po przeciwnej stronie ciemnej sali pojawiła się postać spowita od stóp do głów w zieleń, skłoniła się krótko Darkistowi, a potem zniknęła z powrotem w labiryncie pałacowych korytarzy. Darkist zauważył ten gest i uśmiechnął się delikatnie. Był to sygnał, na który czekał. Wspaniały bankiet był gotowy. Klepnął raz w ramię swego wezyra, a mężczyzna wstał i podszedł do mosiężnego gongu u podnóża stołu.

Wezyr uderzył w gong. Gdy samotny ton wezbrał i rozbrzmiewając wypełnił salę, konkubiny oddaliły się pospiesznie. Służący położyli obrusy z dziewiczego jedwabiu na długich stołach bankietowych - obrusy zostaną użyte tylko raz, a potem będą spalone. Wielmoże podnieśli się ze swoich poduszek i zajęli miejsca wedle porządku niezmiennego od trzech tysięcy lat. Tylko jeńcy wojenni stojący wzdłuż ścian pozostali nieruchomi. Byli dwumetrowymi postaciami w ciężkich zbrojach ze stali i mosiądzu. Dwuręczne szable znajdujące się na plecach mogły przeciąć człowieka na pół, od hełmu aż po krocze, w czasie krótszym niż uderzenie serca. Ich oczy, z bursztynowymi źrenicami jak szczeliny, patrzyły się bez mrugnięcia spod napoliczników hełmów, pełne fanatycznej lojalności wszczepionej przez szkolenie, magię i setki pokoleń selektywnej hodowli. Byli domowymi zwierzątkami Darkista i ten ich kochał.

A potem, ponad muzyką gongu, Darkist dosłyszał słaby, wysoki trel piszczałek chariole. Muzyka ta stawała się coraz głośniejsza, gdy bębny i rillety dopełniły niskie tony.

Colchob nie był już w stanie dłużej powściągnąć swojej ciekawości. - Wysoki lordzie, pradziadku nas wszystkich - powiedział ponad dźwiękiem piszczałek - bankiet ma się zaraz rozpocząć. Gdzie jest ojciec?

Darkist obdarzył swego prawnuka dobrotliwym uśmiechem. - Musi mieć wspaniałe wejście. Cierpliwości, dziecko. Miej cierpliwość. To wielka noc dla nas wszystkich.

Masywne główne drzwi w dalekim końcu sali otworzyły się i wmaszerował szereg grajków i doboszy. Za nimi weszli służący z kuchni, obciążeni wielkimi, przykrytymi pokrywami tacami z daniami i wysokimi karafkami gęstego, fioletowego havasshu. Bogate zapachy bankietowej uczty wypełniły salę.

Darkist patrzył, jak niewolnicy ustawiali na miejscu pomniejsze półmiski na niższych stołach, i przyglądał się z satysfakcją tym większym, gdy niesiono je ku niemu. Każdy z nich spoczywał na ramionach czterech silnych niewolników. Wielkie złote i srebrne pokrywy błyszczały w świetle ognia. Kwiaty wokół podstaw półmisków były wspaniałe. Naprawdę wszystko to było doskonałe. Służący już unosili pokrywy na znajdujących się najdalej półmiskach i Darkist uśmiechnął się, usłyszawszy okrzyki zachwytu i podziwu. W sali dostrzegał całe dziki, z połyskującą skórką i doskonale upieczone, wielkie nadziewane łabędzie, a na stole wysokich lordów całe pieczone yole, wykonane z takim artyzmem, że każdy kieł i każdy pazur pozostał nietknięty.- To jest wyśmienite - powiedział Colchob. - Wspaniałe. Nigdy nie widziałem bankietu mogącego dorównać temu. - Wciągnął powietrze i oblizał usta. - Już sam zapach pieczonej wieprzowiny może doprowadzić człowieka do szaleństwa.

- Jest świetny, nieprawdaż? - zgodził się Darkist. Służący postawili największą z lśniących metalowych tac pomiędzy nim a Colchobem.

Trójka heroldów weszła przez wielkie drzwi i zatrąbiła pierwsze takty królewskiego marsza Yentrorów. Colchob siedział wyprostowany, a Darkist złożył dłonie na podołku. Służący stojący u szczytu stołu usunęli się z drogi tak, aby siedzący mogli widzieć wyraźnie, co się dzieje.

Beroquim, marszałek królestwa, wszedł pospiesznie za trębaczami, ściskając w dłoniach zwój. Zamachał gwałtownie rękoma i przekrzyczał trębaczy - Jeszcze nie, lordzie Dziesięciu Tysięcy Lat. Jeszcze nie możemy zacząć.

Darkist powstał i machnął na Beroquima. - Czytaj, proszę, marszałku.

- Ale nie możemy...

Darkist wskazał palcem na Beroquima i przerwał mu. - Czytaj.

Beroquim obejrzał się przez ramię, a potem odwrócił z powrotem do sali pełnej czekających ludzi. Darkist pomyślał, że mężczyzna wygląda na chorego. Być może nie nadawał się na to stanowisko. Należało o tym pamiętać.

- Zgodnie z królewskim dekretem - czytał mężczyzna swoim nosowym głosem - my, Darkist XXV, lord suweren i pan wszystkiego, co oglądamy, przedstawiamy oto naszego dziedzica, Mirsę Honiva, naszemu dworowi i wyraźnie oznajmiamy swoje intencje w sprawie ciągłości królewskiego rodu.

Trąby zagrzmiały znowu. Beroquim odsunął się na bok i patrzył z powrotem na otwarte drzwi. Lordowie z dworu Darkista przestali jeść i czekali w milczeniu, wpatrując się w puste wejście.

Cisza się przeciągała i wielmoże zaczęli poruszać się niespokojnie. Darkist zmarszczył brwi. Nie znosił, kiedy kazano mu czekać. Wreszcie poklepał ponownie swojego wezyra i powiedział - Już dosyć. Powiedz służącym, aby przygotowali moje jedzenie. Nie będę siedział na swoim własnym bankiecie i umierał z głodu.

W całej sali Darkist słyszał niepewne szepty. Wiedział, że kwestionowali sprawność jego umysłu i zdolność do dalszych rządów. Wiedział, że chętnie powitali wyznaczenie dziedzica - i mieli nadzieję, że ustąpi z tronu. Nienawidził tych szeptów. Położy im kres raz na zawsze.

Jego osobisty służący i wykrywacz trucizn uniósł pokrywę tacy i zamarł. Przez chwilę cisza ponownie wypełniła wielką salę. A potem służący z trzaskiem upuścił pokrywę na ziemię i przycisnął rękę do oczu. Wrzasnął. Darkist usłyszał wówczas przebiegające po sali przerażone szepty jego poddanych i głośno wciągane oddechy.

Colchob przykrył usta dłonią i wstał tak szybko, że jego masywne krzesło poleciało z łoskotem w tył.

Darkist pomyślał, że kucharze wykonali wyjątkową robotę z Mirsem Honivem. Jego wnuk był ślicznego, złotego koloru, doskonale połyskujący i strategicznie udekorowany goździkami i papryczkami chilli. I, tak jak sobie zażyczył Darkist, królewscy kucharze pozostawili twarz nietkniętą. Główny kucharz uchwycił i zachował ten najcudowniejszy wyraz twarzy - czystej, całkowitej męki. Starzec zaśmiał się i zwrócił do swego prawnuka. - Wyznaczam ciebie na mojego następcę, Colchobie, synu Mirsa Honiva, syna Tighirla, syna Darkista.

Colchob zbladł i pokrył się potem. Młodzieniec nie odezwał się. Wciąż miał pięść wbitą w usta.

Darkist dodał - Pamiętaj, jakim marnym pomysłem jest spiskowanie przeciwko mnie. Będziesz pamiętać, prawda?

Colchob skinął głową, pozbawiony mowy. Wpatrywał się w swojego ojca na półmisku.

- Dobrze zatem. Cieszę się. - Darkist wzruszył ramionami i skinął głową swojemu wykrywaczowi trucizn. - Zjem kawałek biodra - powiedział, wskazując na ładny, soczysty kawałek na udzie wnuka. - I może płat z ramienia. Ale uważaj, tylko chude. Żadnego tłuszczu.

* * *

Karah, już po paru kielichach, pochyliła się i zwierzyła Amourginowi głośnym szeptem - Wiesz, myślę, że te kobiety siedzące po przeciwległej stronie izby są dziwkami. Widziałam, jak ta niska, gruba wychodzi z trzema róż... róż... - potrząsnęła głową, jakby chciała ją rozjaśnić - różnymi mężczyznami. I ona wracała, ale mężczyźni nie.

- Ciiii - powiedział Amourgin.

- Ale nie sądzisz, że one są dziwkami? - Ostatnie słowo wypowiedziała bardzo głośno, a prawnik się skrzywił.

- Karah - wyszeptał. - Droga dziewczyno, być może moglibyśmy wyjść na zewnątrz - tylko na trochę, na świeże powietrze. Myślę, że napiłaś się za dużo wina. Może nieco czarnej kawy też by pomogło.

Karah nie dała się jednak odciągnąć od swej nagłej fascynacji grupą Zeemosa. Strasznie głośnym szeptem powiedziała - Nigdy nie widziałam prawdziwych prose... ach, prostytutek. Mój ojciec opowiadał mi o nich. - Spojrzała na niego z powagą i oświadczyła całkiem głośno - Ojciec mówi, że one dymają obcych mężczyzn dla pieniędzy. Zawsze myślałam, że to byłby piekielnie niezły zawód. Nie sądzisz?

Ludzie, którym Karah kupowała kolejki, trącili się łokciami i uśmiechnęli głupkowato. Dało się słyszeć kilka chichotów. Dziwki spojrzały gniewnie ku niemu i Karah, a Zeemos zaczął podnosić się ze swego miejsca przy stole.- Są tacy - powiedział głośno - którzy mówią, że prawnicy mają taki sam rodzaj pracy.

Kilku stałych gości zaśmiało się na tę uwagę i Amourgin zobaczył, jak wszyscy się odprężyli. Spokój kupiony za niewielką cenę, pomyślał.

Karah przestała przypatrywać się dziwkom. - Och, spójrz na niego - powiedziała.

Amourgin odwrócił się w kierunku, jaki wskazała.

Oficer, wysoki, z wąsami i brodą przystrzyżoną w szpic, stał sztywno w wejściu do głównej izby. Miał na sobie lamowaną czerwienią skórę leoparda, przewieszoną przez ramię, i klejnoty na palcach oraz w uchu. Napoliczniki jego hełmu z wysokim czubem były odsunięte do tyłu, zaś stalowe płyty jego zbroi na trzy czwarte ciała wysadzane były srebrno-złotą siatką. Jedna ręka spoczywała na plecionej gardzie szpady, a palcem u stopy stukał o brązowe kafle podłogi głównej izby. Jego ostrogi brzęczały.

Nagła cisza zapadła pośród gości. Teraz, gdy wzeszedł księżyc, było ich już więcej. Większość stanowili kupcy i podróżni o skromnymi środkach. Wszyscy byli zadowoleni z tych kilku kolejek, które postawiła im Karah. Wieczór robił się całkiem radosny.

- Witajcie, bracia Trojga - powiedział oficer, wyciągając zza pasa zwój. - Wysłuchajcie słów Jej Wysokości Shemro, czwartej tego imienia, z rodu Strekkhylfa, potomka Beltry Wielkiego, Cesarzowej z łaski Trojga.

Wszyscy obecni Tykissianie dotknęli policzków i czoła. Tubylcy z Derkin skłonili się, a dwie Shborinki, neutralne zgodnie z traktatem, przyglądały się z obojętnym rozbawieniem.

Zwój rozwinął się, szeleszcząc. Oficer zaczął czytać, a gdy to robił, pełna zakłopotania cisza wypełniła izbę. Cały dokument był w starożytnym sądowym tarinijskim, martwym języku, którym nie posługiwał się od tysiąca lat nikt oprócz uczonych i prawników. Oficer skończył czytać, zwinął ponownie pergamin i z pewnym siebie uśmiechem zatknął go za pas.

Przez długą chwilę nikt nawet nie szepnął.

A potem ktoś za Amourginem spytał - Co to znaczyło?

Amourgin słuchał z rosnącym niedowierzaniem. Wiedział piekielnie dobrze, co oznaczały te starożytne słowa. Ponad wzbierającym szmerem zakłopotanych szeptów, jakie nastąpiły po odczytaniu, oświadczył - Właśnie powiedział, że zostaliśmy wszyscy wcieleni do wojska.

Mężczyzna w zbroi przechylił lekko głowę ku Amourginowi i uśmiechnął się, ukazując białe zęby pośród brody koloru jęczmienia.

Zeemos, dostarczyciel rzadkich i egzotycznych przyjemności, podniósł się ciężko ze swojej ławy. Stanął przed oficerem i odchrząknął. - Wybacz, wybacz, mój lordzie, sir. Myślę sobie, że ja i moje dziewczyny powinniśmy sobie teraz pójść, żebyś mógł wypełniać swoje obowiązki z tymi obywatelami. Tak właściwie to nie jestem Tykissianinem - powiedział. - Urodziłem się jako Toborańczyk...

- Masz toborańskie papiery? - Oficer uniósł brwi i wyciągnął rękę do ogromnego, grubego mężczyzny. - Pokaż mi je.

- No, nie. - Zeemos pokraśniał jasną czerwienią. - Już nie, to jest... ach, musiałem dostać tykissiańskie papiery, co by sprowadzić moje, ach, dziewczyny do Cesarstwa... znaczy się, przy dodatkowych podatkach dla cudzoziemskich przedsiębiorców i tym wszystkim... cóż, sercem jestem Toborańczykiem. - Zaczerwienił się, skinął stanowczo głową i skrzyżował ramiona nad swoim szerokim brzuchem.

- Twoje papiery. Ale już - powiedział oficer.

Zeemos z wyraźną niechęcią pogrzebał w sakiewce przy swoich obszernych biodrach i wyciągnął pęk pergaminu. Wręczył papiery oficerowi i skulił się.

Amourgin przyglądał się rozwojowi wypadków z zainteresowaniem. On także nie był tak naprawdę lojalnym Tykissianinem - ale z pewnością nie zamierzał pokazywać tego oficerowi.

- Twoje papiery mówią, że przyznano ci cesarskie obywatelstwo - musiało to wymagać znacznej łapówki - a papiery, które masz na swoje dziewczyny, także z nich czynią obywatelki. A to prawnie czyni was Tykissianami. - Oficer uśmiechnął się ohydnym, zwierzęcym uśmiechem. - A co więcej, skoro twoje dziwki są obywatelkami, to nie mogą być już własnością. Nie zdawałeś sobie z tego sprawy?

- To była tylko formalność, przez te oburzające podatki na importowanych niewolników. Nie możesz... Zapłaciłem sporo pieniędzy za każdą z nich!

- Szkoda. - Oficer zwrócił się do jednego ze swoich ludzi i powiedział - Zdejmij dziewczynom obroże. Są we właściwym wieku i wyglądają wystarczająco krzepko. One i reszta tych żałosnych pijaków wypełni resztę naszej kwoty.

Zeemos zaczął wyglądać na spanikowanego. - Jeśli musicie uwolnić pozostałe, to sądzę, że mogę to zrozumieć, ale proszę pozwólcie mi zatrzymać Eowlie - ona nie potrafi mówić, jest głupia jak kamień polny i nawet nie jest człowiekiem. Potrzebuje, żebym się nią zajmował.

Amourgin zobaczył, jak zwęziły się oczy dziewczyny, gdy wpatrywała się w swojego właściciela. Kiedy się uśmiechnęła - tym złośliwym, pełnym zębów uśmiechem - włosy stanęły mu dęba na ramionach i karku.

Oficer spojrzał na nią z ciekawością. - Nie wygląda całkiem ludzko, prawda? Ale ma papiery obywatelki...- Zapłaciłem za nie - powiedział Zeemos. - Zapłacę dodatkowy podatek za przewożenie dziwnych zwierząt, a ty możesz porwać te papiery na strzępy. Mogę znieść to, że stracę opłatę za jej obywatelstwo, ale ona będzie beze mnie bezsilna. Ona mnie potrzebuje. A poza tym, ma na obroży zaklęcie. Bez niego będzie niebezpieczna.

- Cóż. - Oficer rzucił kolejne, bardziej wątpiące spojrzenie dziewczynie, którą Zeemos nazwał Eowlie. - Jeśli ona rzeczywiście nie jest człowiekiem, to może moglibyśmy uznać ją za taką samą klasę jak wilki, które trzymają niektórzy z naszych żołnierzy...

- Jestem człowiekiem - powiedziała dziwaczna dziewczyna. Na dźwięk jej głosu wszystkie głowy w głównej izbie obróciły się w jej kierunku. - Potrafię mówić wystarczająco dobrze, ty cukinsynu - powiedziała do Zeemosa. Miała dziwny akcent, ale biegle mówiła po tykissiańsku. - I sama mogę się o siebie zatroszczyć. - Zwróciła się do oficera, uśmiechając się szerzej, ściągając swój smukły pysk, aby pokazać pierwsze z karbowanych trzonowców znajdujących się za kłami. - Jeśli jestem obywatelką, to zgłaszam się na ochotnika do służby w tej armii. Mogę dla was dobrze walczyć.

Cała krew odpłynęła z twarzy Zeemosa. Amourgin pomyślał: Ho, na potężnych Troje, ale koszmary będzie cierpiał dzisiejszej nocy ten alfons. Roześmiałby się, ale jeśli dziewczyna miała stać się wolną obywatelką cesarstwa i, jeśli nie uda mu się wykręcić od tego poboru, jego towarzyszką broni, to nie był całkiem pewien, jak dobrze on sam będzie spał.

W izbie było prawie zupełnie cicho, gdy goście obserwowali rozwijającą się przy tej okazji akcję. Jednakże, gdy sytuacja stała się jasna dla cesarskich obywateli, cisza prysła, a wszyscy zaczęli mówić naraz - wszyscy oprócz tutejszych Derkinoich. Oni, tym razem, wyglądali na zadowolonych, że są poddanymi przez podbój a nie obywatelami, toteż zwolnionymi ze służby wojskowej. Paplanina przeszła w paskudny pomruk.

Adiutant oficera postąpił krok do przodu i wystrzelił z pistoletu w sufit. Był niższy i młodszy od oficera, krępy i z rozwichrzoną czupryną. Roztaczał wokół siebie aurę człowieka, któremu powierzono nieprzyjemne zadanie. Gdy wsadzał rusznicę za pas, setki posrebrzanych gwoździ w jego skórzanej tunice zadźwięczały o prosty hełm w kształcie misy, zatknięty pod lewym ramieniem. Przez chwilę jego oczy spotkały się z oczami Karah i Amourgin zobaczył, jak młodzieniec blednie. Ten wyraz rozpoznania utrzymał się tylko przez chwilę. A potem zniknął, a oficer potrząsnął głową, ze zmarszczonymi brwiami rozglądając się po izbie.

- XIX Regiment Piechoty potrzebuje żołnierzy, żeby uzupełnić spisy - powiedział. - Obecni tu Tykissianie w wieku poborowym są tak oto wezwani do wypełnienia swego obowiązku w wojennym poborze.

Skinął na kapłana stojącego koło niego, krzepkiego mężczyznę ubranego zgodnie ze swoją profesją w jelenią skórę z frędzlami z inkrustowanym tomahawkiem wsuniętym u pasa z tyłu, aby pokazać, iż należał do zakonu czczącego wojenny aspekt Trojga.

- Znajdujący się tu ojciec Solmin przyjmie wasze przysięgi.

Karah podniosła się, chwiejąc się lekko. - W rzyć świni! - zakrzyknęła, strząsając z siebie rękę Amourgina i ciężar wina. - Mama mnie zabije, jeśli nie wrócę! - krzyknęła. - Nie możesz wcielać do wojska wolnych obywateli, żeby służyli ojczyźnie, chyba że przez pobór w hrabstwie!

- Nie tylko mogę, ale właśnie to zrobiłem - rzekł z rozbawieniem wysoki oficer. - Ojcze Solminie - zwrócił się dalej do klechy - jeśli możesz, przejdź do podania przysięgi.

Niższy oficer wymknął się na dziedziniec. Kapłan skrzywił się, ale zaczął ustawiać trójnóg i kadzielnicę. Amourginowi udało się jakoś przecisnąć przez tłum do oficera i delikatnie wyjąć zwój z rąk dowódcy w zbroi.

- To - powiedział - wydaje się być uprawnieniem od wielkiej admirał Willek do przeprowadzenia poboru, który wedle od dawna ustanowionego edyktu cesarza Tarna I, niech Troje zachowa go w swojej łasce, dotyczy tylko żeglarzy, którymi nie jesteśmy, i jest ważny w dokach zarejestrowanego portu morskiego, a ta gospoda się w nich nie znajduje.

Oficer z powrotem wyrwał mu zwój. - Czy nie słyszałeś, rekrucie? - zaśmiał się szyderczo. - Wielka admirał Willek została uczyniona także wielkim naczelnym dowódcą, gubernatorem Derkin z prawem rządzenia pod stanem wojennym.

- Nie myślę, żeby... - zaczął Amourgin.

- No właśnie, żołnierzu, od teraz to ja będę myślał za ciebie - warknął oficer. Położył dłoń na twarzy Amourgina i popchnął go do tyłu. - Następnym słowem zasłużysz sobie na pięćdziesiąt batów.

Amourgina ścisnęło w żołądku i przełknął słowa, które chciał wypowiedzieć. Ostrożnie zdjął okulary zwisające mu z jednego ucha i włożył je do drewnianego pudełka przy pasie.

Tak nie może być, pomyślał.

* * *

Karah poczuła, jak jej umysł uwalnia się od działania wina. Spojrzała na prawnika. - Hej... ta łapka na homary nie ma cesarskiego rozkazu, żeby nas wcielić?

Amourgin potrząsnął stanowczo głową. Niski pomruk podniósł się wśród pozostałych Tykissian w izbie. Po raz pierwszy arogancja znikła z twarzy oficera, zastąpiona pełnym niedowierzania gniewem.Niech mnie piekło pochłonie, jeśli posłucham fałszywego rozkazu, pomyślała Karah. Musiała wrócić do domu do swoich rodziców i koni i...

Gdzieś z tyłu za Karah dał się słyszeć niski, zgrzytliwy świst miecza wysuwanego z pochwy.

Jej rodzice nauczyli ją nigdy nie dobywać broni, jeśli nie zamierzała zabijać. Sama trzymała rękę z dala od rękojeści, zamiast tego podniosła za nogę mały, drewniany stolik. - Żadnej stali! - rzuciła ostro. Zabicie cesarskiego oficera posyłało zabójcę na galery albo skracało o głowę. Z drugiej strony, traktowanie wolnych Tykissian jak niewolników także było wbrew prawu. - Ochłódźmy głowę tego jebacza kozłów w końskim korycie! - zakrzyknęła.

Kapłan omiótł tłum spojrzeniem człowieka z doświadczeniem długiej wojskowej kariery i zebrał swój sprzęt. Karah zaszarżowała do przodu i wyrżnęła stolikiem w uzbrojone przedramię oficera. Mebel roztrzaskał się w drzazgi, a ten odgłos wyrwał znajdujących się w izbie z ich pełnej oszołomienia zadumy. "Rekruci" rycząc, ruszyli do przodu. Kilkanaście rąk pochwyciło ramiona, nogi i ciało mężczyzny i cały motłoch wyniósł go przez drzwi głową do przodu, aż walnął swoim hełmem o drewniane deski, a gromada pijanych gości tawerny potoczyła się ku fontannie.

Karah uświadomiła sobie, że prawnik ciągnie ją za rękaw, krzycząc na nią, żeby przestała. Napinała ramię, aby go odtrącić, aż zobaczyła linię świateł. Zamarła.

Na dziedzińcu było ciemno. Na początku myślała, że te światła były świetlikami. A potem jej wzrok się przyzwyczaił. Na to jednak owo migotanie było zbyt regularne i nieruchome. Dwadzieścia zapalonych lontów żarzyło się czerwienią, mocno przycięte esowate serpentyny w dwudziestu długich rusznicach, gotowych do przytknięcia węgielka do prochu panewki. Każda lufa osadzona była na podpórce w kształcie rozwidlonego U, przed muszkieterem z palcem zaczepionym na spuście, a wszystkie wyloty luf skierowane były prosto w nią. Masywny mur halabardników stał po każdej stronie muszkietów i na jeden rozkaz ich ciężkie, tnące ostrza powędrowały w dół zdyscyplinowaną falą. Światło księżyca zalśniło na zaostrzonym metalu, na hełmach i na piórach w miękkich kapeluszach muszkieterów.

Amourgin zakaszlał dyskretnie. - Naprawdę sądzę - powiedział - że lepiej będzie postawić naszego dowódcę.


Dodano: 2006-04-29 11:32:55
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Lee, Fonda - "Dziedzictwo jadeitu"


 Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia

 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS