NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Friedman, C.S. - "Korona cieni" (wyd. 1)
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Friedman, C.S. - "Trylogia Zimnego Ognia"
Tytuł oryginału: Crown of Shadows
Tłumaczenie: Zbigniew Królicki
Data wydania: 1999
ISBN: 83-87968-30-7
Oprawa: miękka
Format: 115 x 185 mm
Liczba stron: 448
Rok wydania oryginału: 1995
Tom cyklu: 3



Friedman, C.S. - "Korona cieni"

Prolog
Miał szminkę na policzku. Kiedy powiał wiatr, czuł tę tłustą plamę na zziębniętej skórze. Czerwona, pomyślał.
Szkarłatna. Niejasno przypominał ją sobie, tak samo jak kobietę, która pozostawiła ten ślad. Wargi. Piersi. Uda.
Części ciała oddzielone od całości. Ciało bez duszy. Próbował przypomnieć sobie jej imię i nie zdołał. Czy to jego wina, czy jej? Jaka kobieta zarzuca sieć na dziedzica Merenthy, którego nazwisko stało się synonimem nieszczęścia?
Przed nim wznosił się zamek - zimne kamienne łuki zarysowywały się w ciemnościach nocy księżycowym blaskiem neomarmuru. Kiedyś w oknach paliły się światła, na wielkim kominku trzaskał ogień, a po dziedzińcu rozchodził się zapach grzanego wina. Niegdyś tłum służby wybiegłby powitać przybywającego o tak późnej porze gościa. Kiedyś w drzwiach stanąłby sam Samiel i marszcząc brwi, spoglądał na młodszego brata zsiadającego z konia, szykując się do całonocnego wykładu o tym, co przystoi. Albo czekałaby tam Imelia, równie zatroskana, ale łagodniejsza w połajankach. Albo Betrise, szeroki w ramionach i wojowniczy.
Już nie. Już nigdy.
Wszyscy odeszli.
Zsiadł z konia - a raczej próbował to zrobić - ale był tak pijany, że stanąwszy na ziemi, zatoczył się i ledwie zdołał uniknąć stratowania przez przestraszone zwierzę. W ostatniej chwili wyjął stopę ze strzemienia i przez chwilę przytrzymywał się rumaka, ciężko dysząc. To był zawsze najgorszy moment, tych kilka pierwszych minut po powrocie do domu, kiedy uświadamiał sobie, jak bardzo jest samotny. Będąc w mieście, mógł udawać, że wszystko jest w porządku - grając, ucztując i zawzięcie uganiając się za kobietami, każąc ciału oddawać się przyjemnościom, jakby w ten sposób mógł zmusić do tego i duszę - lecz po powrocie na zamek to złudzenie rozwiewało się jak dym i nie zostawało mu nic. Zupełnie nic. Czuł w sobie ogromną pustkę, której nie zdołały zapełnić pieszczoty żadnej kobiety, a dręczące go wspomnienia były tak okropne, że nie mogła ich zagłuszyć największa ilość alkoholu.
Udało mu się rozsiodłać konia i puścić go wolno. Wiedział, że powinien go oporządzić, lecz w tym momencie nie był w stanie się tym zająć - ani czymkolwiek innym. W stajni było siano i woda, a koń potrafił je znaleźć. Wielki mur, który wzniesiono wokół zamku podczas wojny w 846 roku teraz osypywał się, ale nadal mógł służyć jako ogrodzenie pastwiska. To wystarczy. Musi wystarczyć. Nie miał siły - ani chęci - robić nic więcej.
Dlaczego pozostałem przy życiu? - pomyślał z rozpaczą. Nie po raz pierwszy zadawał sobie to pytanie. Samiel poradziłby sobie. Samiel płakałby i szalał... a potem poskładałby swoje życie z kawałków i jakoś żył dalej.
Gromadząc nowe wspomnienia. Ucząc się zapominać. Mieli w sobie taką siłę wszyscy członkowie jego rodziny...
Wszyscy oprócz Andrysa. Playboya. Hazardzisty. Czarnej owcy w rodzinie. Dlaczego tylko jego oszczędzono?
Dlaczego tamtej strasznej nocy, kiedy wymordowano mu rodzinę, jemu jednemu pozwolono przeżyć?
Wiesz dlaczego. Nie chcesz tego zrozumieć, ale musisz.
Gmerając przy zamku, odepchnął od siebie tę myśl. Była zbyt bolesna. Mógł przetrwać tylko próbując zapomnieć, wszelkimi możliwymi sposobami walcząc ze wspomnieniami. Nawet pijąc do upadłego. Nawet zażywając narkotyki, zakazane środki, które na chwilę łagodziły przerażenie i przynosiły namiastkę spokoju. Wszystko, co dawało chwilową ulgę.
Umierał.
Rozważał tę myśl, idąc przez wielki hol zamku, spoglądając na wiszące na ścianach portrety. W odpowiednich warunkach człowiek może umierać długo. Życie może wyciekać z niego stopniowo, z każdym dniem, aż w końcu nie pozostanie nic prócz cielesnej skorupy, zimnej i bezbarwnej jak zwłoki. Popatrzył na portrety innych ocalałych i zadrżał. Było ich siedmiu, a ich imion oraz dat narodzin i śmierci nauczył się za młodu jak katechizmu. Siedmiu mężczyzn, którzy przeżyli zagładę ich rodzin i przetrwali, by przedłużyć ród. Jak to zrobili? Dlaczego to zrobili?
Jak człowiek może zapomnieć o czymś takim, mieć żonę, spłodzić dzieci i zacząć wszystko od nowa, jakby nic się nie stało? Zaśmiał się krótko, ponuro. Jakiekolwiek posiadali magiczne umiejętności, on na pewno ich nie odziedziczył. Nawet nie potrafił pojąć ich charakteru.
Tym razem wybrałeś najsłabszego, pomyślał. Jakby zabójca jego rodziny mógł go usłyszeć. Najmniej godnego.
Może jednak go słyszał. Może znał myśli ich wszystkich i wybrał Andrysa, ponieważ gdzieś w głębi jego duszy dostrzegł...
Co?
Nie oszukuj się, pomyślał z goryczą. Nie ma w tobie niczego wartościowego i on o tym wie. Obejrzał portrety tych siedmiu, jeden po drugim, i aż nazbyt wyraźnie dostrzegł to, co go z nimi łączyło. Gdybyż tego nie widział!
Gdybyż nie rozumiał...
Zataczając się, z jękiem podszedł do barku i nalał sobie pełny kielich trunku z pierwszej lepszej butelki. Słodki kordiał, ulubiony napój jego nieżyjącego brata. Szybko opróżnił kielich, krzywiąc się i usiłując nie smakować syropowatego płynu, który spływał mu do gardła. Alkohol był teraz jego eliksirem i ukojeniem, a smak nie miał znaczenia. Gdyby tylko wiedział, jak wprowadzić go bezpośrednio do krwi, zrobiłby to i oszczędził sobie kłopotu z kieliszkami.
Nagle wydało mu się, że w kącie pokoju poruszył się jakiś cień. Przestraszony Andrys upuścił kieliszek, który rozbił się na posadzce z neomarmuru, opryskując mu nogi lepką cieczą. W komnacie rozszedł się słodki zapach pomarańczy. Niewielka strata, ale zupełnie wyprowadziła go z równowagi. Łzy pociekły mu po policzkach, a z nimi wróciły wspomnienia minionego dnia. Jej głos. Jej ciało. I pogarda. Boże w niebiosach! O ileż lepsza byłaby całkowita utrata męskości od tej wegetacji i nieustannego lęku, że wspomnienie rzezi pozbawi go sił w decydującym momencie. A sprawdzał to dostatecznie często, by zacząć mieć nadzieję, że może - tylko może - w końcu zaczął wracać do zdrowia... A potem nagle komnata, w której przebywał, wydawała się zbryzgana krwią, a ciało, które tak rozpaczliwie ściskał, zmieniało się w zwłoki, posiekane na kawałki części ciała... Splótł ramiona na piersi i zadrżał. To musi się skończyć. Boże, to musi się skończyć. Tak czy inaczej. Jak długo tak można?
Dopóki z tym nie skończysz. Nie ma innego sposobu. Czy będzie bolało bardziej? Przecież już jesteś martwy, prawda? Tak jak reszta twojej rodziny. Zabił ich szybko, a ciebie powoli, ale jednak zabił.
- O Boże - szepnął. - Pomóż mi. Proszę.
Teraz wracały wspomnienia, jak zawsze nocami. Jak trucizna sączyły się w jego mózg, pozbawiając zmysłów.
Czy to prawdziwa krew, tam na dywanie? Czy w powietrzu unosi się odór śmierci? Jęknął i usiłował z tym walczyć, ale nie miał sił.
Krew. Rozbryzgana wszędzie. Szkarłatne krople lśniące w świetle lampy jak tysiąc nieoszlifowanych granatów rozrzuconych na dywanie, podłodze i wokół nóg wielkiego stołu. Krew kapiąca z...
Kapiąca z...
- Nie! - szepnął. - Proszę. Nie to.
Krew zbierała się przy nogach fotela, krew ściekająca strużkami po neohebanowych rzeźbieniach, krew cieknąca z głowy jego brata, nadzianej na szpic oparcia fotela, niczym na włócznię wojownika...
Zacisnął powieki i wstrząsnął nim spazm przerażenia. To były bolesne wspomnienia. Boże, jakże bolesne! Czy nie ma żadnego sposobu, żeby je powstrzymać?
- Zrobię wszystko - szepnął, drżąc jak w febrze. - Wszystko. Byle tylko to się skończyło!
Komnata wyglądała jak pobojowisko, zbiór obrazów zbyt okropnych, by ogarnąć je umysłem. Ciało Imelii, leżące na wielkim stole. Wypatroszone. Długie jedwabiste włosy Betrise, zanurzone w kałuży krwi, kilka kroków od ciała. Dianna. Mark. Abechar. Wszyscy Tarrantowie, co do jednego, oprócz Andrysa. Wszyscy bracia, siostry i kuzyni, którzy mogli sobie rościć prawo do tego nazwiska, aż po bezbronne niemowlę, również leżące we krwi. I spoglądający na to wszystko, jakby z ponurego tronu, jego brat Samiel. Samiel, najstarszy z nich, który sam obwołał się neohrabią Merenthy. Postawił oczy w słup, jakby odwracał je od tego okropnego widoku, a krew na jego wykrzywionej twarzy czyniła ją w dwójnasób nierealną parodią ludzkiego przerażenia.
Przez chwilę Andrys był zbyt wstrząśnięty, by zareagować. Potem wezbrały w nim mdłości, mdłości, zgroza i przerażenie - potworne i odbierające zmysły. Zgiął się wpół i zwymiotował. Skurcze raz po raz wstrząsały jego ciałem, aż nie miał już czego zwracać, a nawet wtedy nie ustały. Jakby dzięki temu wysiłkowi mógł uwolnić się od strachu.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że w komnacie jest ktoś jeszcze: jakaś wysoka postać, ponura i milcząca, stojąca na środku pokoju. Wyglądała tak złowrogo i emanowała takim chłodem, że łzy na twarzy Andrysa wyschły w mgnieniu oka. Chociaż w mroku nie widział twarzy nieznajomego, nie miał żadnych wątpliwości.
Człowiek czy demon, to był morderca jego rodziny. A teraz go obserwował. Czekał.
Przerażony Andrys cofał się, aż oparł plecy o ścianę. Po drodze potrącił krzesło, które przeleciało po śliskiej od krwi posadzce i w końcu upadło na leżącą na niej siostrę Andrysa.
- Kim jesteś? - zawołał zduszonym głosem, napiętym jak jego nerwy. - Czego chcesz?
Nieznajomy stał przez chwilę bez ruchu. W mrożącej krew w żyłach ciszy Andrys słyszał bicie swego serca.
Potem mroczna postać poruszyła się i jedwabiście gładki głos oznajmił:
- Jestem pierwszym i jedynym neohrabią Merenthy.
Pod Andrysem ugięły się ze strachu kolana i byłby upadł, gdyby nie przytrzymał się ściany.(...)



Dodano: 2006-04-29 10:19:49
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS