NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Studniarek, Michał -"Herbata z kwiatem paproci"
Wydawnictwo: Runa
Data wydania: Czerwiec 2004
ISBN: 83-89595-07-9
Format: 125×185 mm
Liczba stron: 336
Cena: 25,50 zł
Ilustracja na okładce: Robert Adler



Studniarek, Michał -"Herbata z kwiatem paproci"

Wyszliśmy z parku i ruszyliśmy w stronę mostu Poniatowskiego. Rumcajs parł do przodu jak huragan, nie zwracając uwagi na przechodniów. Widać było, że aż się gotuje.
– Dokąd właściwie idziemy? – spytałem.
– Do gościa, który mi to sprzedał – odparł. Jego głos brzmiał spokojnie, ale była to cisza wulkanu szykującego się do erupcji swojego życia. – Mam ochotę z nim porozmawiać.
– A co z Oberonem?
– Nie bój nic. Tam, gdzie idziemy, jest też wróż.
Fajnie. Przynajmniej coś bardziej zrozumiałego od gołębi.
– Gdzie to?
– W barze, jakieś piętnaście minut drogi stąd.
Oblał mnie zimny pot. Na Powiślu? W tej czarnej dziurze? Z kim ten Rumcajs robił interesy?!
Za wiaduktem kolejowym migały szare ściany szpitala, a za nim – sypiące się kamienice sprzed dwustu lat i peerelowskie pudła o dziwacznej architekturze, plombujące dziury po wojennych zniszczeniach. Nowych wozów było tu jak na lekarstwo. Większość widzianych przez nas maszyn przeżywała dzięki tuningowi drugą, jeśli nie trzecią młodość. Po zachodzie słońca zrobiło się nieco chłodniej, ludzie zaczęli wychodzić z domów. Kilku starszych wiekiem mieszkańców sączyło przed maleńkim sklepikiem “Króla Zygmunta”. Na młodszych wolałem w ogóle nie patrzeć, aby nie potraktowali tego jako zaczepki. W bramie grupka nastek omawiała najnowszy tasiemiec z Tajwanu. Ubrane były modnie, czyli tak, jak polecały wydawane przez MediaGruppen i inne koncerny gazety. Niektóre projekty były dziełem ludzi z różnych redakcji: wymyślaliśmy je podczas wielkich firmowych spędów, między jednym piwkiem a drugim.
Nie zwalniając kroku, Rumcajs zdjął marynarkę i wpakował ją do mijanego właśnie kontenera PCK.
– Mogłeś ją zostawić, była jeszcze całkiem niezła – zauważyłem.
– Oddaję, skąd wziąłem – odparł krótko. Wyjął z kieszeni usychający w szybkim tempie nawęz i chciał wyrzucić go do śmietnika.
– Zostaw, przyda się jako dowód. Kto ci to w ogóle sprzedał?
– Domowik, tak jak ja... a właściwie kłobuk. Mogłem się tego po nim spodziewać – w jego głosie brzmiało rozdrażnienie. – Pośrednik, różne rzeczy sprzedaje. Kilkadziesiąt lat przepracował jako cepeliowy artysta, obrazki z suszonych kwiatków układał. Do niedawna mój znajomy.
– Pokłóciliście się?
– Owszem. W chwili, kiedy wcisnął mi to gówno. Takie wała może sobie robić z byle południcy czy człowieka, ale nie ze mnie. Oj, zawiodłem się na nim, zawiodłem...
Przez jakiś czas mruczał pod nosem wyjątkowo kwieciste wiązanki. Na ile mogłem dosłyszeć, ani razu się nie powtórzył. Poczekałem, aż zrobi sobie przerwę i spytałem:
– Co by się stało, gdybyś jednak podszedł do któregoś agenta i zagadał?
– Mieliby mnie – odparł krótko. – Wiedzieliby, że ktoś z nas domyśla się, iż coś planują, ktoś widzi, że oni tu nie tylko na rusałki przyjeżdżają albo by stare kąty powspominać.
– I co wtedy?
Rumcajs milczał przez chwilę.
– Miałbym... nieprzyjemności. Kto wie, może nawet i giemza...
Tak sądziłem. Jeśli ten kłobuk wiedział albo domyślał się, na co Rumcajsowi ten nawęz, to właśnie podał swojego kumpla Oberonowi na tacy. A może właśnie o to chodziło?
Nawet się nie obejrzeliśmy, jak przeszliśmy przez Tamkę. Mijani ludzie z lekkim zdziwieniem spoglądali na moją marynarkę, ale swojski wygląd Rumcajsa działał na nich uspokajająco.
– Daleko jeszcze? – spytałem, gdy zbliżyliśmy się już do terenów uniwersyteckich.
– To tamten budynek.
Wskazał brodą długi, murowany barak, przytulony do sąsiadującego z nim warsztatu samochodowego, naprzeciwko salonu Mercedesa. Nad drzwiami wisiał szyld z reklamą jakiegoś browaru, pod którym odpadające, samoprzylepne litery tworzyły napis: “Balladyna”. Tego się nie spodziewałem.
– Zaraz, twój wróż rezyduje w jakiejś knajpie?
– Jakoś nie narzeka na brak klienteli – wzruszył ramionami domowik. – Aha, jeszcze dwa słowa. Niektórzy klienci w tym lokalu mogą wyglądać nietypowo, więc niczemu się nie dziw i nie gap jak cielę w malowane wrota.
– Co to, knajpa dla elfów?
– Nie radziłbym ci używać tego słowa wewnątrz.
Zbliżając się do drzwi, usiłowałem nastawić się psychicznie na najdziwniejsze nawet rzeczy, jednak i tak nie mogłem przygotować się na wszystko. Przez duże okno dostrzegłem, że wewnątrz jest dość ciemno i, na ile mogłem ocenić, tłoczno, jednak póki co nie zauważyłem niczego dziwnego. Takich barów mijaliśmy po drodze przynajmniej kilka.
– Chyba was tu nie kochają – zauważyłem, widząc świeży napis “Pojeby won”.
– E tam, pisać może sobie każdy gnojek. Ale nie każdy ma dość odwagi, aby wejść do środka i powiedzieć to otwarcie.
Domowik pchnął drzwi i weszliśmy do mrocznego wnętrza. Kilka najbliżej siedzących osób otaksowało nas spojrzeniem, po czym wróciło do swoich zajęć.
– Nic specjalnego nie widzę.
– Tak? Przekrzyw no łepetynę.
Zrobiłem, jak radził. To, co zobaczyłem, odebrało mi na chwilę mowę.
– To twoi...? – spytałem, usiłując ratować oślepione blaskiem oczy.
– W większości. Jedni przychodzą się tu napić, drudzy odpocząć, jedni poszukać natchnienia, inni zapomnieć. Dla jednych to miejsce pracy, a dla innych dom. Nie dziw się niczemu, co tu zobaczysz. Pamiętaj, – dodał cicho – żadnych głupich tekstów o szczaniu do mleka, bo ani się zorientujesz, a zarobisz nożem w plecy.
W “Balladynie” było rzeczywiście dość ciasno. Ktoś, kto wszedłby tu prosto z ulicy, mógłby uznać, iż zebrali się tu sami wariaci, outsiderzy, artyści i inne nawiedzone towarzystwo. Większość klientów przypominała swoim wyglądem Rumcajsa. Widziałem przygarbione plecy, zmierzwione włosy, znoszone ciuchy, spocone i zniszczone twarze, błyszczące oczy. Ludzi, na ile mogłem dostrzec, było niewielu, za to nosili się lepiej, niż większość poddanych Goplany. Sprawiali wrażenie stada niebieskich ptaków, artystów rozpuszczających talent w alkoholu i rozmaitych luźnych ludzi, których źródło zarobkowania trudno by określić. Nie wyróżniali się zbytnio, co więcej, wyglądało na to, że są z elfami w niezłej komitywie. Ciekawe, czy wiedzieli, kim są...
Wystrój samej knajpy nie zmienił się od wielu, wielu lat. Lokal był długą i dość wąską kiszką, wyłożoną obluzowaną, sosnową boazerią, brudną od wycierania przez tysiące ramion i pleców. W głębi sali świeciły mdłym blaskiem podniszczone kinkiety. Po lewej ciągnął się dość szeroki bar, wraz ze stojącymi naprzeciw małymi, okrągłymi stolikami o obtłuczonych blatach z plastikowego marmuru skutecznie utrudniając przejście w głąb pomieszczenia. W głębi klienci tłoczyli się przy stolikach oraz wąskich, porysowanych stołach i ławach. Niektórzy jednym okiem spoglądali na podwieszony pod sufitem naprzeciw wejścia stary telewizor, gdzie angielscy piłkarze po raz kolejny dawali łomot naszej reprezentacji.
Jedna rzecz była w tym miejscu niezwykła: zapach. Oprócz normalnej mieszanki papierosów, środków czyszczących, potu i piwa w powietrzu unosiły się również zapachy rozmaitych ziół, jak w ekoaptece. Dopiero wtedy zobaczyłem, że wiele osób pociągało z wyszczerbionych kubków rozmaite napary, które na pewno nie były herbatą, i paliło aromatyczne skręty. Skądś zaleciał mnie charakterystyczny zapach kwiatu paproci; siedzący przy jednym ze stolików facet już gapił się szklanym wzrokiem w ścianę. Cud, że lokalem jeszcze nie zainteresowały się gliny; nawet gdyby ktoś palił tu maryśkę, nikt by tego nie zauważył. Swoją drogą, ciekawe, skąd brali towar, skoro nie mogli przechodzić na Tamtą Stronę? Czyżby Goplana osładzała w ten sposób życie swoim poddanym?
Ledwo zrobiliśmy krok w głąb sali, kiedy jakaś kobieta wrzasnęła mi niemal nad uchem:
– Kurwa, stój!
Podskoczyłem jak oparzony i stanąłem oko w oko z rozwścieczoną, długowłosą blondynką, która na moje oko zbliżała się już do trzydziestki. Ubrana była po bazarowemu, czyli w krótkie dżinsowe spodenki i top, wyglądający jak wycięty z kawałka lazurowego plastiku. W niebieskich oczach błyszczała czysta nienawiść.
– Jak śmiesz tu jeszcze przychodzić?! – wysyczała. – Kogo tym razem chcesz uwieść, co?! Na dziecko odwagi ci starczyło, a na mnie już nie?! Egzotyki ci się zachciało, co?! Ty gadzino obmierzła, zamienię cię w kamień, choćbym miała przy tym zginąć!
Za jej plecami zobaczyłem jakiś ruch, między nas wdarła się niska, tęga kobieta po pięćdziesiątce, odziana w hinduską sukienkę. Wyglądała jak jej matka albo żona szukająca tutaj zalanego męża.
– Daj spokój, to nie on! – krzyknęła, potrząsając krótkimi, ciemnymi włosami. – Nie widzisz, że on w ogóle wszczepów nie nosi?!
Dziewczyna przyjrzała mi się uważniej, nabrała powietrza i tak już została, nie wiedząc, czy przepraszać, czy też od razu zapaść się pod ziemię ze wstydu.
– Cześć Żywia, cześć Bronia – powiedział Rumcajs, wykorzystując chwilę ciszy. – Co jest grane?
Tęga brunetka odwróciła się ku niemu.
– Znowu jakiś fagas Bronkę wystawił do wiatru... już drugi raz! A ona mu uwierzyła, biedactwo, liczyła, że on ją naprawdę... – delikatnie pogłaskała kobietę po długich włosach. – I znowu została z dzieckiem przy piersi, nie ma komu go oddać. Teraz nie ma nawet siły, aby się zemścić na tym draniu. Pomagam jej jak mogę, – westchnęła ciężko – ale sam wiesz, jak to jest... cud, jak uda mi się szklankę mleka albo kromkę chleba stworzyć...
Rumcajs pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Nie, Adam to porządny facet. On by czegoś takiego nie zrobił.
– Bardzo pana przepraszam – powiedziała Żywia. – Wzięła pana za kogoś innego...
Kiwnąłem głową, zastanawiając się, czy macki Artura nie sięgnęły jakimś cudem i tutaj. Nie, mój braciszek wolał czyste, biurowe laleczki, a Bronię należało dopiero umyć i przebrać. Zresztą, on nigdy nie ładowałby w siebie wszczepów.
Żywia wyglądała, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć. Zerknęła na mnie, znowu na Rumcajsa i wreszcie się zdecydowała.
– Słyszałeś, że Kromczonka zaginęła?
Domowik zbladł.
– Jak to?
– Normalnie, śladu życia nie daje. A tyle razy jej, kurwa, powtarzałam, że bycie Podręczną to nie jest robota dla porządnej... kobiety.
Proszę proszę, nawet nie wiedziałem, że elfy trafiły i tam. Czy jej śmierć mogła mieć jakiś związek z informacją, którą sprzedałem Kaśce? Trzeba będzie pociągnąć domowika za język.
Ukłoniłem się grzecznie obu kobietom. Bronia usiłowała się uśmiechnąć na pożegnanie, ale niespecjalnie jej wyszło.
– To wy potraficie... no... z ludźmi? – spytałem cicho. – Kim była ta Kromczonka?
– Południcą, ale niewiele już z niej zostało. Niektórzy... a właściwie niektóre to potrafią. Ale to skomplikowana sprawa, potem ci opowiem.
Dotarliśmy do kontuaru; wybór napitków był ogromny, ale poza kwasem chlebowym nie odważyłbym się ich próbować. Niektóre były nawet zachęcające: z karty za plecami wielkiego barmana wyczytałem tak poetyckie nazwy, jak “Woda życia”, “Kolorowe sny” czy “Kwiat jednej nocy”. W końcu się szarpnąłem i kupiłem nam jedno z droższych piw. Miało tę zaletę, że było w puszkach, mogłem więc być pewien, że poza zwykłymi dodatkami producenta jest w porządku.
Moją uwagę przykuł siedzący naprzeciwko baru potężny facet o ponurym spojrzeniu. Mimo panującego w środku zaduchu miał na sobie miękką, skórzaną kurtkę i długie spodnie. Jego jedno oko było zasłonięte przepaską.
– Nie patrz na niego – powiedział śpiesznie domowik.– To leszy.
– Kto? – spytałem, posłusznie wbiwszy wzrok w puszkę.
– Leszy, ale wszyscy zwracają się do niego “panie Leszku”. Najgorszy sukinsyn, jakiego znam. Kiedyś jemu podobni byli zmorą najgłębszych lasów. Ten się przestawił na duże miasta i zarabia jako kiler do wynajęcia. Czuje się tu jak ryba w wodzie i ma niezłe pomysły, więc w branży go szanują. Jemu obojętne, czy ma skasować człowieka, czy kogoś z naszych. Jeśli każe ci zjeść własną kartę kredytową, to nawet nie proś o sól i pieprz.
W dziwnym pośpiechu przelał browar do plastikowego kufla i przesunął się w głąb lokalu, jakby obawiając się, że wywoła wilka z lasu.
– Znasz opowieść o mordercy, polującym na parki jeżdżące do lasu? Leszek twórczo ją rozwinął i skasował w ten sposób pewnego bardzo bogatego badylarza, który mieszkał jak w twierdzy. Rok czekał, kiedy facet będzie jechał nocą przez las, traf chciał, że był z żoną. Kiedy gość stanął, aby się odlać, ciach, i było po wszystkim. Gdy przyjechała milicja, stukał jego obciętą głową w tylną szybę, a kobita bała się nawet głębiej odetchnąć. Dał się złapać, a że udatnie strugał wariata, to uznano go za niepoczytalnego i zamknięto w wariatkowie. Zwiał stamtąd, kiedy tylko o sprawie ucichło, a wszyscy zaczęli mówić o nieszczęśliwym wypadku. Ponoć nieźle się w tym zakładzie podszkolił.
Od jednego ze stojących w głębi stolików właśnie wstawał jakiś dobrze ubrany elf o wyglądzie gryzipiórka.
– Koszałek – wyjaśnił Rumcajs półgłosem, odpowiadając na jego powitanie. – Ma szczęście, załapał posadę biuroludka; mieszka w jakiejś redakcji, pilnuje tam porządku w papierach i danych. Bez niego ekipa i przez rok by się nie połapała. Robi to, co powinien, i dzięki temu trzyma się całkiem nieźle.
Było to dobre miejsce na obserwację: nas zasłaniał bar, ale za to my widzieliśmy większość stolików i głowy wszystkich wchodzących.
Liczyłem na to, że usiądziemy, ale Rumcajs, odstawiwszy na blat piwo, skierował się ku rozpadającym się drzwiom, które, jak sądziłem, prowadziły do toalety. Za nimi rzeczywiście znajdowały się drzwi do kibla, a po prawej drugie, chyba do schowka. Nad tymi ostatnimi umieszczono żarówkę, z której płatami złaziła czerwona farba. Rumcajs zerknął na nią i zapukał.
Weszliśmy do malutkiej klitki, która chyba rzeczywiście była kiedyś schowkiem. Jakoś zmieścił się tam stary stolik, dwa równie wiekowe krzesła nie od kompletu i wytarty fotel, w którym siedział wróż; jedynym źródłem światła było niewielkie okienko pod sufitem. Za fotelem zauważyłem małą, obtłuczoną umywalkę z cieknącym kranem.
Na nasz widok wieszcz zgarnął ze stołu kilka gazet oraz wypełnioną po brzegi blaszaną popielniczkę i wyrzucił wszystko do stojącego obok fotela kosza. Dobiegał już sześćdziesiątki, ale jeśli elfy go znały, to równie dobrze mógł mieć i sześćset. Mimo panującego tutaj zaduchu miał na sobie wytartą sztruksową koszulę na podkoszulku bez ramiączek i ciemne spodnie.
– Powitać, powitać – rzekł ze śpiewnym, kresowym akcentem, nerwowo przygładzając pomarszczoną dłonią całkiem jeszcze gęste, siwe włosy i rozczesując palcami patriarszą brodę. Na chwilę nasze spojrzenia spotkały się, a ja przeżyłem szok.
Źrenica jednego oka mężczyzny była zasnuta mleczną bielą. Drugie spoglądało na mnie zimno wyprodukowaną pewnie gdzieś na Ukrainie soczewką wszczepu. Miałem wrażenie, że ślepym okiem widzi znacznie więcej, może bez przeszkód obejrzeć mnie... i przejrzeć na wylot.
– Siądźcie sobie, rybeńki – dziwny staruszek wskazał nam krzesła. – I mówcie, co sprowadza do starego Guślarza, a?
Usiadłem ostrożnie na rozwieruchtanym meblu, obawiając się, że za chwilę wyląduję na podłodze. Z tego miejsca widziałem nawet blizny, jakie na twarzy starca pozostawiła operacja wstawienia wszczepu; zapewne przeprowadzono ją w jakiejś klinice-rzeźni, gdzie się tylko płaci, ale gwarancji przeżycia nie ma żadnych. Mogłem też w pełni ocenić, jak wielkiej postury był Guślarz. Za młodu musiał wyrywać drzewa z korzeniami.
– Oberon – powiedział krótko Rumcajs. – Nie mogę go odnaleźć, a muszę... musimy się z nim spotkać.
– Oberon... a czegóż ty chcesz od króla, co? – zapytał starzec, kręcąc głową. – Toż on się nami nie zajmie, robaczku. My go nie obchodzimy...
My? Przekrzywiłem lekko głowę i spojrzałem na Guślarza pod właściwym kątem.
– Ciekawy, co? – spytał starzec, którego uwadze nie uszedł mój gest. – Tak, jestem człowiekiem, jak i ty. Widzisz, nawet oko sobie wstawiłem, aby wreszcie na świat boży popatrzeć... widziałeś kiedyś domowego ze sztucznym okiem? Albo południcę ze sztucznymi cyckami, a?
Kręcąc się nieco na krześle, w pokorze przeczekałem krótki rechot starego. Miał rację, nie powinienem był tego robić. Sprawdzanie w tym miejscu, kto jest, a kto nie jest elfem było... nietaktem.
– Dwie dychy – oznajmił krótko wieszczek, pokazując na oko. – Takie cacka nie rosną na drzewie, a chciałbym mieć drugie do kompletu.
Rumcajs bez słowa sięgnął do kieszeni spodni i podał mu banknot. Pomarszczona dłoń szybko przeniosła go do kieszeni koszuli. Dziadek sięgnął gdzieś za fotel, wyciągając szklankę, dzbanek z herbatą oraz małe, metalowe sitko. Umieścił sitko na szklance, ujął stojący na blacie dzbanek i powoli, z namaszczeniem nalał sobie herbaty. Poczułem znajomy zapach: czyżby kwiat paproci umożliwiał również zaglądanie w przyszłość? Zaraz potem przyjrzałem się barwie naparu oraz pływającym wewnątrz dzbanka śmieciom i zorientowałem się, że to raczej herbata z poziomek.
Starzec wypił jednym haustem połowę szklanki i otarł usta ręką.
– A zatem... zamknijcie drzwi od kaplicy... żartowałem... posłuchajmy, co powie nam woda...
Zamknął oczy i zatopił się w fotelu. Zapadła absolutna cisza, zakłócana tylko nieregularnym odgłosem kropel, spadających w nieregularnych odstępach czasu.
Przez dobrych kilka minut nic się nie działo; Guślarz siedział jak posąg, gdyby nie lekkie poruszenia brody, zacząłbym dzwonić po karetkę. Nie wiedziałem nawet, czy już wróży, czy dopiero się koncentruje ani nawet, z czego odgaduje przyszłość: o jaką wodę mu chodziło? Spojrzałem pytająco na Rumcajsa, mając nadzieję, że chociaż on wie, co się dzieje. Domowik siedział jednak cicho, nie spuszczając wieszcza z oka. Nie pozostawało nic innego jak siedzieć dalej i mieć nadzieję, że wszystko idzie tak, jak powinno.
Do mojej głowy coraz mocniej wdzierało się natarczywe “kap, kap” spadających z różną szybkością kropel. W panującej tutaj ciszy był to jedyny odgłos. Chcąc nie chcąc, zacząłem się mu przysłuchiwać, aby nie zasnąć. Po chwili wychwyciłem w nim jakąś regularność, jakby rytmicznie wystukiwane zgłoski, układające się w słowa, w jakąś dziwną melodię.
– Tańczysz we mgle, braciszku – powiedział nagle wieszczek chrapliwym głosem. – Szukasz jelenia, ale on ci ucieka, kluczy, zaprowadzi cię na górę wysoką... niedźwiedź ci raczej pomoże, poproś go, aby się nastąpił...
No, po kimś takim spodziewałem się czegoś znacznie bardziej skomplikowanego, niż horoskop gazetowy. Mimo to Rumcajs słuchał w napięciu, chłonąc każde słowo.
– Idź za złotym jeleniem. Idź za złotym jeleniem, a on cię zaprowadzi...
Guślarz słuchał jeszcze przez jakiś czas, po czym wyrzucił fusy do kosza i napił się herbaty.
– Niestety, – powiedział, kiedy już odstawił na miejsce dzbanek i szklankę. – Za wiele to ci chyba nie pomogłem... woda była bardzo małomówna.
Domowik też nie wyglądał na zachwyconego. Mimo to wstał i z szacunkiem uścisnął Guślarzowi dłoń.
– Dziękuję i za to.
– Powodzenia – rzekł dziadek, miażdżąc mi rękę w uścisku. – Opowiedzcie mi potem, jak to się skończyło.
Kiedy już opuściliśmy zatęchły pokoik, spojrzałem na Rumcajsa.
– Ciekawe, kiedy wreszcie się z nim spotkamy...


Dodano: 2006-04-22 12:36:56
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS