NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Artykuł jest częścią serii Bakker, R. Scott - "Książę nicości".
Zobacz całą serię

Wywiad z Scottem R. Bakkerem

Wywiad został przeprowadzony i udostępniony nam przed wydawnictwo MAG, wydawcę książek Scotta R. Bakkera w Polsce

Redakcja: Niektórzy pisarze fantasy zaczynają od historii, inni od świata. Rozumiem, że w twoim przypadku pierwszeństwo miało skonstruowanie świata. Czym się inspirowałeś, tworząc Eärwę? Czy została zbudowana z myślą o powieści, czy też było to ćwiczenie intelektualne, przynajmniej początkowo?
R.Scott Bakker: Moim źródłem inspiracji było oczywiście Śródziemie. Tworzenie światów stało się moim nałogiem od pierwszej klasy podstawówki, kiedy pani Martin zaczęła nam czytać „Hobbita”. Potem były gry D&D, które stanowiły pierwszy impuls do pracy (bardzo długiej) nad Eärwą. Chciałem, żeby gracze uwierzyli, iż przeżywają przygody w prawdziwym świecie. Wówczas śmierć ich postaci (tak, byłem jednym z t y c h Mistrzów Podziemi) bolała naprawdę. Jak George R. R. Martin…

Redakcja:Co skłoniło Cię do osadzenia w tym świecie akcji książki?
R.Scott.Bakker: Było parę powodów. W grach D&D zawsze byłem Mistrzem Podziemi. Ponieważ nie znoszą gotowych wzorców (zawsze uważałem je za zbyt „montyhallowe”), stworzyłem własny. To znaczy, że wykonywałem gigantyczną ilość przygotowań. Bardzo wyraźnie pamiętam, że chciałem dzięki tej harówce „wyjść na swoje”, zwłaszcza kiedy porzuciłem D&D dla seksu i narkotyków. A jednocześnie poczułem, że ukazujące się na rynku powieści fantasy sprawiają mi coraz większy zawód. W końcu pomyślałem: dlaczego by nie na napisać powieści (wtedy chciałem, żeby łączyła w sobie wspaniałość i autentyzm „Władcy Pierścieni” z surowością i intrygą „Diuny”), którą sam chciałbym przeczytać? Był rok 1985 i to był ten pierwszy impuls.

Redakcja: Eärwa ma nadzwyczajną wielowymiarowość, szczegółową geografię, historię, język, literaturę, religię i kilka odmiennych charakterystycznych kultur. Czy możesz przybliżyć proces tworzenia i pracy nad nią?
R.Scott Bakker: Od chwili, kiedy naszkicowałem pierwszą mapę świata, który w końcu zmienił się w Eärwę, minęło ze dwadzieścia lat. Wiele miesięcy wypełniła mi gorączka tworzenia świata, a po nich nastąpiły miesiące, kiedy zapominałem o jego istnieniu. Miałem góry chaotycznych materiałów na ten czy tamten temat, a wyrzuciłem do kosza więcej kartek niż zatrzymałem.
Najważniejsze były dla mnie zawsze nazwy. Spisuję je, zaczerpnięte z najróżniejszych źródeł, więc kiedy nachodzi mnie chęć, by urzeczywistnić nową część Eärwy, mam gotowy zapas. Właściwie nie wiem, dlaczego, ale kiedy znajdę nazwy, świat często jakby sam powstawał. Pomysły same przychodzą mi do głowy, a potem zaczyna mi się nudzić i zajmuję się „prawdziwym życiem” (choć teraz, kiedy na tym zarabiam, to naprawdę moje życie!) Ale nie wystarczy zgromadzić dużo szczegółów, żeby stworzyć iluzję rzeczywistości. Trzeba także wiedzieć, jak je zorganizować. Sądzę, że moja dziecinna obsesja na punkcie atlasów historycznych (ukradłem coś tylko jeden raz w życiu i był to właśnie atlas historyczny) dała mi przykład, w jaki sposób „organizuje się” rzeczywistość (i pewnie dlatego Eärwa ma bardziej „historyczny” charakter, w porównaniu do „mitycznego”, tak wspaniale zaprezentowanego przez Śródziemie.)
Dużą rolę odegrały także moje studia, głównie dlatego, że musiałem przeczytać dzieła starożytnych autorów, a nie ich współczesne opracowanie. Zdecydowanie potrzebowałem tej dekady osmozy akademickiej, pławienia się w historii, językach i studiach religijnych, by organizacja przebiegła tak, jak chciałem. Przedtem zawsze czułem, że wszystkiego jest za dużo.

Redakcja: Rozumiem, że pierwszy tom cyklu “Mrok, który nas poprzedza” miał wiele wersji i powstawał powoli. Co stało się katalizatorem (jeśli w ogóle taki był), który doprowadził do powstania wersji ostatecznej?
R.Scott Bakker: Pierwszym katalizatorem był mój stary przyjaciel Nick Smith, który teraz uczy filozofii na uniwersytecie w New Hampshire. Rozpoczęliśmy studia dyplomowe z psychologii w Vanderbilt University w tym samy roku, a ja podczas naszych nocnych dyskusji o Heideggerze i Adorno systematycznie wspominałem o „Księciu nicości”. Podczas pobytu w Nowym Jorku Nick powiedział o nim swojemu dawnemu koledze z pokoju, Kyungowi Cho, który został agentem literackim – zdaje się, że opisał moją książkę jako „spotkanie Nietzschego z Tolkienem”.
Wysłałem Kyungowi pierwszy maszynopis, który wówczas był właściwie tylko gigantyczną wprawką w budowaniu światów, napisaną we względnym odosobnieniu przez parę lat – w gruncie rzeczy chaotyczną, ale mającą w sobie to coś. Zdaje się, że odpowiedział: „Daj mi coś, nad czym mogę pracować.” Wyprułem sobie flaki, by skończyć kurs i egzaminy, po czym w 2000 r. wróciłem do Kanady i natychmiast wstąpiłem do internetowych warsztatów literackich Del Rey Online Writer’s Workshop (albo DROWW) – dlatego, że były darmowe i w nadziei, że jakiś wydawca mnie tam „odkryje”. Okazało się, że jest to decyzja brzemienna w skutki – nie dlatego, że Del Rey mnie odkrył (o ile wiem, nikomu się to nie przydarzyło, choć w warsztaty ukończyły choćby Cecilia Dart – Thornton, Caitilin Sweet i Karin Lowachee), lecz ponieważ znalazłem swoje środowisko i kolegów – na przykład Rogera Eichorna – którzy nauczyli mnie opowiadania historii. Na uniwersytecie można się nauczyć pisania, ale tylko warsztaty kształcą umiejętność opowiadania. (Nawiasem mówiąc, DROWW nadal istnieje, choć teraz nazywa się Online Writer’s Workshop. Polecam go wszystkim.) Ostateczna wersja „Mroku, który nas poprzedza” wyłoniła się właśnie wtedy.

Redakcja: Masz agenta w USA, ale pierwszego wydawcę znalazłeś w Kanadzie. Czy amerykańscy wydawcy SF i fantasy mają opory przed tak nasyconą, skomplikowaną pracą literacką (a jeśli, to dlaczego?)
R.Scott Bakker: “Mrok, który nas poprzedza” dwa razy wracał do Nowego Jorku, zanim mój obecny agent Chriss Lotts (Kyung odszedł do rodzinnej firmy) znalazł fantastycznych ludzi z Overlook. Dlaczego? Wiem, że temat książki budził u niektórych dyskomfort: stworzyłem historię, która opisuje przyczyny przemocy na tle religijnym w czasach, gdy problem ten stał się drażliwy. Mimo to byłem oburzony i zdziwiony. Myślałem, że książka jest atrakcyjna rynkowo – napisałem ją dla tych, którzy nie znajdują dla siebie książek w typowej ofercie – zwłaszcza, że nowe media (zwłaszcza gry wideo) zmieniły demografię czytelników. Dziś, znając już recenzje mojej książki i wiedząc, jak się sprzedaje w Kanadzie, mam ochotę oskarżyć „wielkich wydawców” o niechęć do ryzyka, skupienie na zysku i tak dalej. Ale kiedy rozmawiam z wydawcami, widzę, że nie mają w głowie tego schematu, spod którego wychodzą identyczni pisarze, po prostu wiedzą, co lubią i mają przeczucie, co się sprzeda, a co nie. Do tego dochodzi jeszcze reguła, że im wyższy szczebel się zajmuje, tym bardziej jest się zajętym. Z punktu widzenia wydawcy Nowy Jork jest szczytem wydawniczej góry, a na pierwszych 200 stronach „Mroku, który nas poprzedza” niewiele znajdzie się rzeczy, które obudzą zainteresowanie wydawcy. To naprawdę trudna książka.
Na szczęście dla mnie czytelnicy fantasy są inni od wszystkich. Pomyśl, ile osób ponownie czyta cały cykl książek, by się przygotować na nowy tom, który ma zostać wydany. To naprawdę wyjątkowe.

Redakcja: “Mrok, który nas poprzedza” wprowadza czytelnika w niezwykle skomplikowany, wielopoziomowy świat. Jakie trudności napotkałeś nie tylko przy dodawaniu tekstowi przystępności, lecz przy wplataniu w niego całych tomów informacji, które należało przekazać?
R. Scott Bakker: W opowieściach o świecie rzeczywistym wszystkie realia i związki między nimi dostajemy już gotowe. Z fantasy jest inaczej. Trzeba jakoś skonstruować cały świat, jednocześnie opowiadając historię, a to trudna sztuczka, jak na pewno wiesz! Tolkien pokonał ten problem za pomocą paru bardzo prostych i skutecznych mechanizmów: uczynił pierwszoplanowym bohaterem „prostaczka” i skonstruował akcję, która – aczkolwiek zawiera ogromną ilość szczegółów – nie wnika w nie głębiej. Dzięki temu stopniowo odsłania Śródziemie i robi to w sposób, który wyraźnie zaznacza różnicę między integralnymi szczegółami akcji i bardziej ozdobnymi detalami.
Postaci i akcja „Mroku który nas poprzedza” są głęboko zakorzenione w Eärwie i w rezultacie znalazłem mój prywatny paragraf 22: jedynym sposobem na rozwijanie historii jest poznanie tego świata, a jedynym sposobem na poznanie świata jest rozwijanie historii. Zmagając się z tym problemem wypróbowałem wiele różnych taktyk. Usiłowałem zamieszczać informacje w dialogach, powtarzających się motywach i tak dalej – szczerze mówiąc, pod pewnymi względami poniosłem klęskę. Na razie żadna z tych taktyk nie wydała mi się sztuczna ani płytka, więc pewnie jest to sukces, ale i tak pierwsze 200 stron czyta się trudno. Nadal uważam, że napisałem książkę, którą trzeba przeczytać dwa razy.

Redakcja: “Prorok – wojownik” zawiera wiele intensywnych scen bitew, które opisujesz nie z punktu widzenia którejś z twoich postaci, lecz jako wszystkowiedzący narrator – interesujący wybór, który dodaje powieści epickiego rozmachu. Co cię do tego skłoniło i co chciałeś przez to osiągnąć?
R.Scott Bakker: Zbyt długo zastanawiałem się nad tymi sprawami, więc spróbuję pokrótce opisać moje główne cele i nie będę się w nie zagłębiać.
Pod względem narracji chciałem, by Święta Wojna stała się postacią, czymś, co cierpi, przeżywa kryzysy i w efekcie się rozwija; pod tym względem uciekałem się do fragmentów napisanych z punktu wszystkowiedzącego narratora (wzorowałem się na historii Pierwszej Krucjaty, „Iron Men and Iron Saints” autorstwa Harolda Lamba). Chciałem także, by Święta Wojna była całkowicie wiarygodna, by zawierała rodzaj kolektywnego realizmu psychologicznego, którym chciałem obdarzyć moje postaci, ze względu na spójność tekstu i dlatego, że wiarygodność jest koniecznym warunkiem do wzbudzania admiracji, a przynajmniej jej prowokowania. Jeszcze do tego wrócę.
Jeśli chodzi o tematy, interesowały mnie aluzje do starożytnych eposów, zwłaszcza „Iliady”, oraz stosowanie epickiego porządku bitwy. Starożytni epicy pełnili ważną funkcję encyklopedystów; w wielu przypadkach byli dla swoich społeczności źródłem wiedzy, a to, jak powinny wyjaśnić moje dalsze odpowiedzi, bardzo mnie interesuje: fakt, że obecna literatura została pozbawiona swojej roli poznawczej (dlatego nazywamy ją „fikcją”) a jednak usiłuje ją naśladować – starając się uwiarygodnić niewiarygodne. Uważam, że to nadzwyczajne i charakterystyczne jedynie dla fantasy.
Innym tematycznym motywem dla tego „historycznego głosu” było pytanie, które od początku do końca występuje w „Mroku, który nas poprzedza” i „Proroku – wojowniku”: co to jest – należeć do czegoś większego od siebie? Stwierdzenie „istnieje coś więcej niż ja” musi być cechą charakterystyczną ludzkiego myślenia. To „coś więcej” ingeruje w nasze życie na najróżniejsze sposoby, wyciąga nas z wąskiego kręgu egoizmu i czyni ludźmi – a przynajmniej tak lubimy myśleć. Więc czym właściwie jest to „coś więcej”? Kimś, kogo kochamy? Ruchem, wiarą, historią czy narodem? Czy to Bóg? Co się dzieje w naszych związkach, kiedy pojawia się w nich dowolna kombinacja tych elementów? I co się wydarzy, kiedy to „coś więcej” stanie się bronią? Sądzę, że tylko literatura pozwala w pełni zgłębić te pytania (chciałem powiedzieć „tylko literatura fantasy”, ale to brzmi zbyt pochlebnie, żeby można było w to uwierzyć).
Od dzieciństwa zawsze ciągnęło mnie do rzeczy, przy których czuję się mały i nieważny. Chyba to właśnie urzekło mnie w Śródziemiu. Z jakiegoś powodu w uświadomieniu sobie kruchości samotnych istot ludzkich tkwi jakieś dziwne piękno – piękno, które zawsze łączyłem z admiracją. A sądzę, że admiracja, którą budzi bliskość niewidzialnej potęgi lub opis wielkich zmagań, jest tym, co zmienia „ciekawe historie” w literaturę.
I wreszcie chciałem dokonać analizy zbiorowych wymiarów wiary i pożądania. Za wszystkimi naszymi czynami stoją nasze przekonania i żądze. Wybieramy działanie A zamiast działania B, bo wierzymy, że A da nam to, czego chcemy. Więc co z czynami ekstremalnymi, albo jeszcze lepiej: ekstremalnymi czynami kolektywnymi? Jakie przekonania i żądze stoją za, powiedzmy, szalonymi ekstremami – niewiarygodnymi zbrodniami i pokonaniem przeszkód nie do pokonania – Pierwszej Krucjaty? Jedną z przyczyn, dla których tak często odwołuję się do autentycznej historii Pierwszej Krucjaty, jest ta, że według mnie w przeciwnym przypadku ludzie nie uwierzyliby w wydarzenia, które wpisałem w Świętą Wojnę! A wszystko to prowadzi nas do transcendencji, do wiary w to „coś więcej”, które z jakiegoś powodu budzi w ludziach to, co najlepsze i najgorsze.

Redakcja: W galerii pełnych życia, fascynujących postaci Kellhus jest (przynajmniej dla mnie) absolutnie wyjątkowy – nie bez znaczenia jest fakt, że w przeciwieństwie do innych pisarzy, opisujących nadludzko inteligentne istoty, udało ci się uczynić jego wyższość intelektualną całkowicie przekonującą. Jakie problemy napotkałeś w procesie tworzenia takiej postaci?
R. Scott Bakker: Kiedy piszę, zawsze czuję się bardziej inteligentny niż gdy mówię. Zabierzcie mi ekran komputera, a będzie dobrze, jeśli moje myśli zachowają klarowność zupy Campbella. Przypuszczam (i przypominam, że odpowiadam na piśmie!), że dzieje się tak dlatego, iż pisanie pozwala wyjść poza czas, napotkać tysiąc myśli, podczas gdy czytelnik widzi tylko jedną. A jeśli się nad tym zastanowić, dokładnie to robi Kellhus, jednocześnie mówiąc. Staje poza nurtem werbalnej interakcji i dlatego może oceniać i uprzedzać tam, gdzie inni jedynie odruchowo reagują.
Dlatego w sensie formalnym oddanie nadludzkiej inteligencji Kellhusa było względnie łatwe. Zaczynałem od prostego dialogu do scen Kellhusa, a potem przerabiałem go, za każdym razem dodając Kellhusowi więcej myśli i obserwacji. To treść tych myśli i obserwacji sprawiała mi najwięcej kłopotów. Ale i tutaj mogłem sobie pozwolić na luksus czekania: mogłem przerabiać te sceny do woli, aż wreszcie osiągałem coś „godnego Kellhusa”. Ale napotkałem także inne trudności, czasami zaskakujące. Ludzie na ogół nie wiedzą, że średni koszt sekundy reklamy nadawanej w czasie największej oglądalności jest większy niż koszt sekundy przeboju kinowego. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że reklamy są najbardziej wyrachowaną formą przekazu. Dość przerażająca jest świadomość, że reklamy od początku są pomyślane jako narzędzie manipulacji, nie perswazji. Większość kładzie nacisk na łączenie nazwy produktu lub firmy z pewnym zestawem pozytywnych skojarzeń. Nie chodzi o dostarczenie informacji, których nam potrzeba do podjęcia świadomego wyboru pomiędzy dwoma konkurencyjnymi produktami – to amatorski model reklamy, który zaczął zanikać po II wojnie światowej – chodzi o dosłowną tresurę, przekształcenie odruchów automatycznych na widok produktu (doprowadzam moją żonę do szału, dodając „uczciwe pointy” do chyba każdej reklamy, jaką oglądamy. Na przykład w przypadku Olimpiady w CBC było to: „kolejna amerykańska firma udająca, że kibicuje kanadyjskiej drużynie.”) Twórcy reklam korzystają z tych metod, bo są cholernie skuteczne. Tak się złożyło, że tresura za pomocą skojarzeń jest o wiele bardziej skutecznym mechanizmem sprzedaży niż odwoływanie się do naszego rozsądku. A jednak wystarczy kogoś spytać, czy reklamy nim manipulują, a zaprzeczy z oburzeniem. „Sam podejmuję decyzje, do cholery!” (Oczywiście tak się składa, ze „nieprzejednany indywidualizm” to jedno z podstawowych skojarzeń, jakich używają twórcy reklam. Dobrze jest pochlebić nam wizją naszej niezależności i silnej osobowości, by potem wykorzystać nas jako bezosobowy „rynek” – bo tylko tym jesteśmy dla wszystkich firm.)
Oto, do czego zmierzam. My, ludzie, mamy skłonność do wierzenia we wszystko z wyjątkiem naszej wiarygodności – coś, o czym zapomniałem, pisząc pierwszą wersję „Proroka – wojownika”. Początkowo zamierzałem powoli „wychodzić poza Kellhusa”, porzucić jego punkt widzenia i pokazać jego manipulacje widziane z zewnątrz. Pisałem ze złośliwym błyskiem w oku, myśląc sobie „A to podstępny drań!”. Ale czytelnicy zaczęli mówić: „O, jak mi ulżyło, że Kellhus się opamiętał!” Okazało się, że oszukał ich tak dokładnie, jak postaci z książki! Wiedzieli, że nie wolno mu ufać, tak jak nie wolno ufać reklamom, a jednak instynkt każący myśleć „Ach, już w porządku” nie daje się zagłuszyć (i to dlatego twórcy reklam nadal stosują swoje sposoby).
Być może to właśnie było drugim poważnym problemem, jaki napotkałem podczas tworzenia postaci Kellhusa: opisanie go w taki sposób, by czytelnicy zawsze czuli dystans między jego deklaracjami i intencjami. Nadal nie jestem zadowolony ze sposobu, w jaki rozwiązałem ten problem. A w sklepie z butami nadal idę prosto do Nike’ów…

Redakcja: Poza bardzo złożoną akcją zamieściłeś w tym cyklu historię dodatkową, której zarysy zaczynają się wyłaniać dopiero pod koniec “Proroka – wojownika”. Oczywiście wiesz, dokąd zmierzasz, ale na ile szczegółowe jest twoje planowanie książek i cyklu jako całości?
R. Scott Bakker: Z jednej strony chciałbym powiedzieć, że moje plany są bardzo zaawansowane, ponieważ ta historia towarzyszy mi od lat (do tego stopnia, że jeśli dostanę alzheimera, będę miał poważne kłopoty.) Z drugiej strony chcę powiedzieć, że moje plany wcale nie są szczegółowe, ponieważ oprócz krótkiego streszczenia nie mam wielu notatek, a z jakiegoś powodu moje pomysły nigdy nie wydają mi się realne, dopóki ich nie zapiszę.

Redakcja: W notce o autorze w “Proroku – wojowniku” znajduję zdanie, które mnie intryguje: „dzieli swój czas pomiędzy filozofię i fantasy, choć często ma problemy z rozróżnieniem ich”. W twoich powieściach wyraźnie widać wpływ wiedzy akademickiej, ale czy romans z fantasy wpłynął jakoś na twoje pojmowanie filozofii?
R. Scott Bakker: Jeśli uważasz, że przedstawienie się komuś jako pisarz fantasy budzi sceptycyzm, spróbuj się przedstawić jako filozof! A podobieństwo między tymi dwoma profesjami sięga jeszcze głębiej…
Wyobraź sobie, że masz dwóch przyjaciół. Jeden, Theo, mówi ci to, co chcesz usłyszeć – stare i pochlebne opowieści, dzięki którym świat staje się prosty i zrozumiały – a drugi, Phil, opowiada nowe historie nie zważając, co chcesz usłyszeć. Wydaje się, że nie ma praktycznej różnicy między tym, kogo będziesz słuchać, więc wybierasz Theo – może dlatego, że twoi rodzice go lubią, albo dlatego, że podoba ci się jego zadziwiający pogląd na świat.
Potem pewnego dnia Phil przedstawia cię swojemu młodszemu i równie niezwykłemu bratu, Natowi. Początkowo Nat dość cię irytuje. Nie tylko nie odpowiada na interesujące pytania, lecz niepotrzebnie i bezsensownie komplikuje wszystko. Ale ku swemu zdumieniu odkrywasz, że jego odpowiedzi mają konkretne praktyczne znaczenie. Jednym tchem mówi „ludzie są zwierzętami” i wyjaśnia, jak wykrywać i unikać epidemii cholery. W miarę upływu czasu staje się coraz bardziej rozmowny, a rzeczy, które dzięki niemu stają się możliwe, są coraz bardziej zadziwiające: superkomputery, rezonans magnetyczny, reakcje termonuklearne – coś, co całkowicie zmienia twoje życie. Wówczas mimo woli zaczynasz patrzeć na Theo i Phila z góry – Nat mimo woli podwyższył poprzeczkę. Nadal podoba ci się to, co ci dwaj mają do powiedzenia – co więcej, zdajesz sobie sprawę, że mówią rzeczy, których potrzebujesz, by twoje życie miało sens, zwłaszcza w obojętnym świecie ślepych procesów, jaki ukazał ci Nat (w „świecie odczarowanym”). A jednak wydaje ci się, że Phil i Theo nie dorównują Natowi. Ich stwierdzenia nie mają żadnego praktycznego znaczenia, a żadna z ich dyskusji nie kończy się konkretnym wnioskiem – w przeciwieństwie do cudownego dziecka Nata.
Ze względu na nadzwyczajny sukces naukowego naturalizmu (Nata), religia (Theo) i filozofia (Phil) stały się we współczesnym świecie odrzuconymi formami poznania. Nasza kultura jest pełna zadziwiających zjawisk, które świadczą o tym „upadku”. Na przykład wiara stała się kwestią „prywatnego wyboru”. Tradycyjne zakazy, jak praca w szabas albo oglądanie pornografii, a także tradycyjne uprzedzenia, np. wobec kobiet czy homoseksualistów, albo znikły, albo właśnie znikają. Literatura fantasy także stanowi dowód na to, w jaki sposób Nat zmienił nasz świat. Weźmy na przykład starożytny Środkowy Wschód taki, jakim opisano go w Biblii. Gdyby zmienić układ linii brzegowej, rzek, gór, nazwy miast, narodów i ludów – czyli gdyby zmienić wszystko z wyjątkiem najbardziej fundamentalnej formy – co byśmy otrzymali? Świat, w którym magia i proroctwa są możliwe, gdzie nie wątpi się w boskość, gdzie każdy ma swoje miejsce w kosmicznym porządku, a koniec świata jest bliski.
Innymi słowy, otrzymamy coś bardzo podobnego do Eärwy lub Śródziemia! I do tego właśnie zmierzam: jeśli zmieni się szczegóły, a zostawi cechy fundamentalne, świat biblijny stanie się światem fantasy.
Według mnie jest to nadzwyczajny fakt. Wyjaśnia dlaczego ludzie dosłownie pojmujący Biblię tak gwałtownie zareagowali na Harry’ego Pottera. Jeśli uważa się, że świat jest taki, jakim opisuje go Biblia, to świat Harry’ego przestaje być „nieszkodliwą fantazją”, a staje się bombą zegarową! Wyjaśnia to także powszechną atrakcyjność literatury fantasy.
Metody naukowe to mieszanina techniki i procedur, które sprawiają (choć w dość bałaganiarski i szczegółowy sposób), że na nasze wnioski wpływają nie lęki i uprzedzenia, lecz świat. Jest to rodzaj dyscypliny, „poznawcze kung – fu”, która w rezultacie całkowicie zmieniła nasze życie. Jednak przed nastaniem epoki nauki mogliśmy interpretować świat, jak nam się podobało. Nie mieliśmy żadnych procedur, nie mieliśmy szans uniknąć naszej zakodowanej tendencji do antropomorfizacji, nie mogliśmy się bronić przed naszą zakodowaną słabością do pochlebstw, upraszczania i ślepej wiary. Więc próbowaliśmy widzieć świat tak, jak człowieka, jak coś, co kieruje się motywami i ma jakiś cel. Uznawaliśmy świat za osobę, a nie zbiór ślepych i obojętnych procesów. Życie, myśleliśmy, jest rodzajem rodziny, gdzie prośby (modlitwy) i żądania (zaklęcia) często bywają wysłuchane. Inaczej mówiąc, przed nastaniem ery nauki nadal widzieliśmy się jako głównych mieszkańców świata – pomimo naszej bezradności! Nie wiedzieliśmy niczego, a jednak wszystko miało sens.
Zmierzam do ostatecznego wniosku (uprzedzałem, że za długo nad tym wszystkim myślałem!) Dzięki nauce w światach fantasy poznaniem nadal rządzi filozofia i religia. Każdy świat, gdzie dysputy filozoficzne pozostały całkowicie wiarygodne, to świat fantasy – i dlatego sądzę, że fantasy idealnie spełnia funkcję „literatury idei”. Obie są ze sobą splecione. Zacząłem korzystać z filozofii, by zrozumieć fantasy, a w rezultacie okazało się, że moje zrozumienie filozofii także się zmieniło.

Redakcja: Masz dość radykalne poglądy na pogardę, jaką literaci okazują twórcom fantasy (sądzę, że ta pogarda jest interesującym odbiciem uprzedzeń wielu czytelników do literatury fantasy). Zechcesz się nimi podzielić?
R. Scott Bakker: Oto, jak moim zdaniem wygląda sytuacja.
Dla ułatwienia załóżmy, że dyskusję prowadzą dwie wyraźnie określone grupy (co nie jest prawdą): znawcy i laicy, przy czym ci pierwsi potępiają fantasy, a drudzy jej bronią. Podstawą oceny są wykształcenie i uczestnictwo. Kiedy architekt patrzy na budynek, widzi o wiele więcej niż laik. Kiedy muzyk słucha utworu, słyszy o wiele więcej niż zwykły śmiertelnik. I podobnie, kiedy krytyk czyta powieść, zauważa więcej niż czytelnik.
Z tego wynika oczywisty fakt: w wielu przypadkach nasza wiedza na wpływ na to, co możemy lub nie możemy ocenić. Weźmy na przykład sentymentalizm. Kiedy zaczynamy pojmować zdumiewającą złożoność i niejednoznaczność ludzkich uczuć, oklepane frazy w rodzaju „miłość zwycięży wszystko”, „bądź wierny sobie” stają się banalne i płaskie. Słuchanie Britney Spears nie wchodzi już w rachubę (choć patrzenie…). Wyrośliśmy z sentymentalizmu i pewne rzeczy już nie wydają się nam prawdziwe.
A zatem mamy osoby, których wymagania określa wyspecjalizowane wykształcenie: znawców, krytyków słów, napisanych dla ludzi, których standardy określa ich uczestnictwo w kulturze popularnej – laików. Ponieważ wykształcenie tych pierwszych bazuje na uczestnictwie drugich w kulturze, standardy znawców muszą być bardziej złożone, głębokie, wrażliwe na niuanse – tak jak ucho muzyka lub oko architekta.
Biorąc pod uwagę te standardy, słowa pisane wyłącznie dla laików muszą się wydawać znawcom proste i nieświadome – i takie zarzuty czytamy w recenzjach krytyków. Ponieważ nieświadomość jest niewidzialna – zwykle jesteśmy nieświadomi naszej nieświadomości – takie słowa krytyki muszą się wydawać laikom nieuzasadnione lub arbitralne. A ponieważ na ogół bywamy zazdrośni o to, co nam się podoba i nie traktujemy tego sceptycznie, pierwszą reakcją laika jest zarzucenie znawcy, że dopatruje się zbyt wiele w ocenianej książce. Często spotykanym argumentem jest: „to tylko rozrywka!” Oczywiście znawca wie, że czysta rozrywka nie istnieje, a większość twórczych wypowiedzi zawiera zakodowaną ideologię społeczności, w której zostają wyrażone. (Społeczność wymaga powtarzania czynności – kupowania, pracy i tak dalej – by mogła zachować integralność strukturalną.) Zważywszy, że wiara jest podstawą działania, wytwarzanie kulturowych produktów staje się istotnym sposobem, w jakim społeczeństwo reguluje powtarzalne czynności, które pozwalają mu funkcjonować. Łatwo to dostrzec na przykładzie społeczności starożytnych lub egzotycznych (weźmy choćby społeczną funkcję średniowiecznych przekonań w rodzaju „boskie prawo królów”, „świat to padół łez” i tak dalej), choć zauważenie tego staje się tym trudniejsze, im bardziej zbliżamy się do własnego społeczeństwa, gdzie przekonania i założenia wydają się „naturalne”. Dlatego laik uważa kulturę popularną za martwą ideologicznie lub za „czystą rozrywkę”. Ponieważ nasze przekonania wyznaczają perspektywę, trudno jest spojrzeć na nie z perspektywy, a ponieważ nie możemy spojrzeć z perspektywy zakładamy, że nie ma na co patrzeć (i stąd słowa krytyki wydają się nam „niespodziewane” albo po prostu fałszywe). Na tym etapie znawcy zwykle chcą odgrywać rolę autorytetu – i tu wszystko się rozpada. Ustawienie się w roli autorytetu to najgorszy sposób wydawania ewidentnie arbitralnych sądów. Oczywiście w odpowiedzi laik zarzuca znawcy arogancję.
I poniekąd ma rację, ponieważ tak naprawdę znawcy nie mają prawdziwego autorytetu, przynajmniej nie w tym sensie, w jakim mają go neurochirurdzy lub inni specjaliści od nauk ścisłych w dyskusjach dotyczących ich specjalizacji (wyobraźcie sobie, że podważacie ich sądy w dyskusji na forum!). Sami znawcy mogą uważać, że mają autorytet, ale autorytet, którego nie uznają inni, przestaje nim być. Pod tym względem nie różnią się od duchownych czy filozofów. Jeśli doda się do tego jeszcze zwykłą porcję ludzkich słabości, okaże się, że impas jest nie do przełamania. Dyskusja zmienia się w awanturę. Znawcy widzą w tym potwierdzenie swojej elitarności (ponieważ to po prostu widać), laicy są utwierdzeni w swoim antyintelektualizmie (bo zawsze się pozna czarny charakter po tym, jak się wyraża) i, jak to zazwyczaj bywa, obie strony odchodzą zadowolone z siebie.
Nie ma dla mnie znaczenia, jaki gatunek literacki staje się przedmiotem konfliktu znawców z laikami. Teraz znawcy twierdzą, że jest to „nowe dziwactwo”, a laicy, że „literatura fantasy”. Moim zdaniem rozwikłać ten galimatias można wtedy, gdy znawcy przyznają się do braku autorytetu i pokażą, co jest nie tak z komercyjną literaturą fantasy, zamiast ograniczać się do mówienia (jak zwykle autorytety), ale jest to trudne zadanie, a my bywamy leniwi. O wiele łatwiej nazwać innych idiotami. I podobnie, laicy powinni uświadomić sobie ograniczenia swojego pojmowania, fakt, że nigdy nie widzi się wszystkiego. Jednak problem w tym, że jest to upokarzające, a my bywamy zarozumiali. O wiele łatwiej nazwać innych ważniakami. Oczywiście ironia tej sytuacji polega na tym, że literatura fantasy, którą znawcy potępiają, a laicy bronią, na ogół opisuje światy, gdzie wartości są obiektywne, a zatem światy, gdzie znawcy mogliby (jak nasi lekarze i naukowcy) mieć prawdziwy autorytet, dzięki któremu mogliby wymusić na laikach zgodę.
Żyjemy w dziwnych czasach.

Redakcja: Nad czym obecnie pracujesz? Ile książek będzie osadzonych w świecie „Księcia nicości”?
R. Scott Bakker: “Książę nicości” ma trzy tomy: “Mrok, który nas poprzedza”, “Prorok – wojownik” i “Myśl tysiąckrotna”. Opowiadają o krucjacie, która miała miejsce mniej więcej dwadzieścia lat przed rozpoczęciem Drugiej Apokalipsy. Mam już zarysy (które przypadkowo powstały dwadzieścia lat temu) historii Drugiej Apokalipsy, która zacznie się od „Aspekt – Cesarza” i zakończy Książką Która Nie Jest Nazwana. Czy dadzą początek trylogii takiej, jak „Książę nicości”? Zobaczymy. Podejrzewam, że każdy z tych tytułów będzie liczył dwa tomy. Obecnie pracuję nad „Myślą tysiąckrotną”. Po niej czeka zarys thrillera „Neuropata”, który mam nadzieję skończyć i wydać, zanim wrócę do fantasy, mojej pierwszej miłości.


Dodano: 2006-04-07 23:20:32
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS