NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

McCammon, Robert - "Słuchacz"
Wydawnictwo: Vesper
Tytuł oryginału: The Listener
Tłumaczenie: Maciej Machała
Data wydania: Maj 2023
Wydanie: I
ISBN: 978-83-7731-415-9
Oprawa: twarda
Format: 140x205 mm
Liczba stron: 372
Cena: 64,90
Rok wydania oryginału: 2018



McCammon, Robert - "Słuchacz"

Rozdział pierwszy

Diabeł może być mężczyzną lub kobietą. Diabeł może być twardą sprężyną w siedzeniu samochodu, nieznośną muszką w oku albo grzmotnięciem drewnianej pałki w żelazne pręty więziennej celi. Diabeł może być błyskiem pioruna, łykiem kiepskiej whiskey bądź zgniłym jabłkiem z wolna zarażającym koszyk jabłek zdrowych. Diabeł może być uderzeniem pasa w plecy dziecka lub kartonowym pudłem z tanimi egzemplarzami Biblii o miękkich grzbietach, które wybrzusza się na rozgrzanym tylnym siedzeniu ośmioletniego bladozielonego dwudrzwiowego sedana marki Oakland, przeżartego rdzą i połatanego kawałkami drutu.
Dzisiaj diabeł był właśnie tym ostatnim.
Mężczyzna za kierownicą sedana wyglądał na czyjegoś anioła. Liczył sobie trzydzieści dwa lata, był przystojny w duchu zagubionego cherubina, a usta okalały mu dwie smętne bruzdy. Miał krótko ostrzyżone kręcone blond włosy oraz oczy w kolorze letniego dymu. Ubrany był w wyprasowane białe spodnie od garnituru i białą plisowaną na przedzie koszulę z nowym kołnierzykiem. Jego wąski czarny krawat trzymała w ryzach srebrna spinka w kształcie dwóch złożonych w modlitwie dłoni. Na popękanym skórzanym siedzeniu pasażera spoczywała słomiana fedora z czarnym paskiem, a także złożona biała marynarka. Mężczyzna trzymał ręce na kierownicy – odznaczały się miękką skórą. Choć mowa tu o epoce, kiedy tylu innych kopało rowy za dolara dziennie, nie był to człowiek utrzymujący się z pracy fizycznej. Ponieważ żywił awersję do okrutnego letniego słońca południowo-wschodniego Teksasu – które paliło mężczyzn i kobiety, przeobrażając ich w wyschnięte łykowate szczapy – by przetrwać w tych ciężkich czasach, polegał na swojej inteligencji oraz sprycie.
Problem jednak w tym, że nie doświadczył dotąd czasów, które nie byłyby ciężkie.
Sunął wysłużonym samochodem po żłobionej koleinami piaszczystej drodze wiodącej przez rzadki sosnowy las. Tuż pod prawym łokciem miał naszkicowaną odręcznie mapkę przemierzanych przez siebie obecnie terenów – tu i ówdzie, wzdłuż tego traktu, który prowadził do licznych miasteczek i gospodarstw, jakie znaczyły ów spalony słońcem krajobraz, widniały na niej naniesione atramentem krzyżyki. Do najbliższego celu nie miał wprawdzie daleko, ale tego dnia czekało go jeszcze pokonanie wielu kilometrów. Jego koszula była mokra od potu. Wpadające do kabiny powietrze o nikłym aromacie zgniłych brzoskwiń sprawiało, że czuł, iż traci dech w piersiach. Zapach ten budził w nim jakieś wspomnienie, lecz nie był pewien jakie, toteż nie próbował go zidentyfikować. Czymkolwiek by nie było, należało do przeszłości. On zaś był człowiekiem przyszłości, która z sekundy na sekundę stawała się teraźniejszością. Doszedł do wniosku, że każdy, kto chce przeżyć na tym starym, bezwzględnym świecie, musi się nauczyć zrzucać skórę niczym wąż i ruszać się, rezygnując z cienia jednego kamienia na rzecz następnego – ruszać się, ruszać, wiecznie się ruszać – gdyż inne węże też się ruszają i zawsze są głodne.
Był to pierwszy tydzień lipca 1934 roku. Niecałe pięć lat wcześniej, w ten czarny październikowy czwartek, zawaliła się państwowa gospodarka. Tego dnia giełda doznała krachu i na terenie całego kraju, jeden po drugim, zaczęły upadać banki. Nad Wall Street pootwierały się okna, pozwalając, by bogacze, którzy stwierdzili nagle, że zostali biedakami, poszybowali w ślad za swymi niedawnymi fortunami na twardy bruk rzeczywistości. Gdy zamarł przepływ gotówki i pozamykano stanowiska bankowych kasjerów, upadły setki przedsiębiorstw, nastąpił za to gwałtowny wzrost zadłużeń i przypadków utraty majątku. W konsekwencji giełdowego i bankowego kryzysu zimy wydawały się teraz jeszcze zimniejsze, a lata tak okrutnie gorące jak nigdy dotąd. Po Wielkich Równinach rozszalały się wichury, które zdmuchiwały całe warstwy gleby z dotkniętych suszą pól uprawnych i sprawiały, że udręczona ziemia stawała się igraszką dla rozkłębionych piaskowych burz. W tętniących niegdyś życiem amerykańskich miastach wydłużały się kolejki po darmowe posiłki. Tysiące wagabundów podróżowały pociągami w poszukiwaniu pracy, a jeszcze liczniejsze ich rzesze przemierzały kraj na piechotę bądź samochodami i ciężarówkami, w których lada chwila mogła dać za wygraną oś czy uszczelka głowicy cylindra.
Był to czas niedoli, która zdawała się nie mieć końca i od której nie dawało się uciec. Audycje radiowe w rodzaju Major Bowes Amateur Hour, The National Barn Dance, Amos ’n’ Andy, The Lone Ranger i Buck Rogers in the 25th Century serwowały wprawdzie mile widzianą rozrywkę, ale przynosiła ona jedynie krótkotrwałe wytchnienie. Za radosną fasadą anonimowych głosów i promienną złotą poświatą elektronowych lamp wciąż pozostawała surowa rzeczywistość – o fakcie tym przypominał prezydent Franklin Roosevelt i nie mogły go przyćmić żadne z tych szczerych „pogawędek przy kominku”. Ameryka – a w istocie większość świata – doznała poważnego uszczerbku i nawet teraz, po latach, strzępy przyszłości zbierał i ponownie składał do kupy Stalin w Rosji, w Niemczech zaś – jakiś nadęty opryszek nazwiskiem Hitler.
Ale dziś, choć było tak gorąco, że na masce samochodu można by smażyć jajka, mężczyzna w bladozielonym oaklandzie miał, jak to się mówi, dobrą passę. Wczoraj zaliczył dobry dzień i zarobił prawie trzydzieści dolarów. Zeszłego wieczoru uraczył się w kawiarni w Houston stekiem z frytkami. Wdał się tam ze sprzedającym koszule komiwojażerem w pogawędkę o tym, czy agenci federalni zdołają kiedykolwiek ustalić, kto uprowadził i zamordował dziecko Lindberghów. Incydent ów zwano „Zbrodnią Stulecia”, a odkąd w maju dwa lata temu znaleziono zwłoki ofiary ze zmiażdżoną czaszką, przebieg sprawy śledził każdy, kto miał dostęp do radia lub gazet.
Mężczyzny, który wyglądał na czyjegoś anioła, nie obchodziło, czy kiedykolwiek odkryją, kto zamordował dziecko. Takie rzeczy się zdarzały – tak po prostu funkcjonował świat. Lindberghowie byli bogatsi od Midasa, więc sobie poradzą, zwłaszcza że po śmierci malca zdążyli już sobie zapewnić kolejną latorośl. Były to rozpaczliwe czasy, więc ludzie ważyli się na rozpaczliwe posunięcia.
Koła samochodu podskoczyły na torach kolejowych. Kierowca minął znak podziurawiony otworami po kulach o zardzewiałych brzegach. Zauważył, że na znaku widniał napis „FREEHOLD”. Jechał tak, umykając przed oślepiającym słońcem w cień sosen, po czym znów wyłaniał się pod gołym niebem.
Widok tych otworów po kulach przywiódł mu na myśl sprawę, którą uważał za bardziej interesującą i z pewnością bardziej zajmującą niż porwanie dziecka Lindberghów. Wybryki Bonnie Parker i Clyde’a Barrowa śledził od czasu, gdy wszystkie brukowce opublikowały – za sprawą porzuconego w Missouri aparatu – fotografie pary, na których ci dwoje wygłupiali się, pozując z pistoletami i strzelbami. Szkoda tylko, że niecałe dwa miesiące temu sześciu stróżów prawa zastrzeliło Bonnie i Clyde’a na jakiejś wiejskiej drodze w Luizjanie. Wyczytał gdzieś, że ich ciała były tak obficie podziurawione kulami, iż balsamista z trudem powstrzymywał płyn do konserwacji zwłok przed wyciekaniem, i że gliniarze odpowiedzialni za ową strzelaninę ogłuchli w jej rezultacie.
Nie podobało mu się to, gdyż wiedział, że będzie mu brakowało wieści o szajce Barrowa, o wszystkich tych ludziach, których ci dwoje obrabowali, zabili i tak dalej. Wprawdzie udawało im się przeżyć głównie dzięki szczęściu, ale i tak zasługiwali na podziw, radząc sobie w sytuacji, w jakiej znalazła się Ameryka, nawet jeśli oznaczało to posługiwanie się pukawkami. Przeciętny człowiek był na straconej pozycji, miał za wroga cały system, cóż więc mógł wskórać poza próbami wyrwania się z tej szarej betonowej celi, w której zawsze starano się go zamknąć?
No, ale wciąż jeszcze mógł śledzić poczynania Johna Dillingera. Tego niesfornego huncwota jeszcze nie dorwali, od kwietnia nie dawał co prawda znaku życia, ale to pewne, że wkrótce gdzieś się ujawni. O tych jego strzelaninach zawsze było głośno.
Mężczyzna wjechał charkotliwym oaklandem na teren skromnego miasteczka Freehold, które wyrosło za sosnowym lasem. Minął kościół z czerwonego kamienia wraz z niewielkim cmentarzem, na środku którego stała figura Jezusa z rozpostartymi ramionami, i zbliżał się do małej, nieco zapuszczonej stacji benzynowej Texaco, znajdującej się po prawej stronie drogi. Zatrzymał się przy niej, choć nie potrzebował paliwa, ponieważ zatankował w Houston i zawsze miał w bagażniku pełen kanister. Zaparkował samochód przy pompie firmy Ethyl i czekał, nie wyłączając silnika. Po kilku sekundach z budki wyłonił się jakiś młodzieniec i wytarł dłonie w tłustą ścierkę. Jedną nogę miał krótszą od drugiej, co rekompensował za sprawą specjalnego buta o wysokiej podeszwie.
– Dzieńdoberek. Musi pan wyłączyć silnik. Ile panu wlać? – spytał, nie wyjmując z ust wykałaczki, po czym dodał: – Właśnie dostaliśmy partię tej nowej benzyny Fire Chief.
– Nie potrzebuję benzyny – odparł kierowca miękkim, cichym głosem o wysoce melodyjnym południowym akcencie, jaki określano niekiedy mianem zarówno „wyrafinowanego”, jak i „arystokratycznego”. – Chcę się za to czegoś dowiedzieć: Wie pan, jak dojechać do domu Edsonów?
– Chodzi o Toby’ego Edsona?
– To by się zgadzało.
– W porządku, szanowny panie. Musi pan pojechać ulicą Front, minąć ulicę Wahouma, a na następnym skrzyżowaniu skręcić w prawo, w stanową numer 60. Pojedzie pan nią przez jakieś półtora kilometra… może nawet dwa, i w pewnym momencie zobaczy pan po lewej skrzynkę pocztową z napisem „Edson”.
– Serdecznie panu dziękuję. A to dla pana.
Przyjezdny wyjął z kieszeni spodni lśniącą pięciocentówkę i położył ją na tłustej dłoni rozmówcy.
– Wielkie dzięki – odparł młodzieniec, po czym zmarszczył brwi. – Muszę panu powiedzieć, że jeśli ma pan jakąś sprawę do pana Edsona, to on w zeszłym tygodniu zmarł. Pochowali go w czwartek. Serce mu wysiadło.
– Ach tak. – Teraz z kolei przyszła kolej na przybysza, by zmarszczyć brwi. – Przykro mi to słyszeć. Ale mimo wszystko mam u Edsonów coś do załatwienia… niewykluczone nawet, że przypadnie mi w udziale rola pocieszyciela. Życzę panu miłego dnia.
Kierowca skinął młodzieńcowi głową, wrzucił pierwszy bieg i znowu ruszył.
W zapylonym Freehold mieściło się kilka sklepów o pozasłanianych obecnie witrynach. Na Front Street przybysz minął rolnika kierującego wozem wyładowanym arbuzami. Przed lokalem, którego szyld głosił „Kawiarnia u Betsy”, stały dwa stare samochody, a także wysłużony ford model A z przyspawaną z tyłu skrzynią ładunkową. Tuż obok siedzieli na ławce dwaj staruszkowie w kombinezonach i słomianych kapeluszach i przyglądali się mijającemu ich mężczyźnie w bladozielonym oaklandzie. Pomachał im – tak z czystej dobroduszności – a oni, rzecz jasna, odwzajemnili gest.
Skręcił w prawo w drogę stanową numer 60, a znalazłszy się poza granicami miasteczka, przyspieszył. Gdy pokonał wspomniane dwa kilometry, dostrzegł po lewej skrzynkę pocztową Edsonów i wjechał na piaszczysty trakt, który wzbił spod jego opon tumany pyłu. Po obu stronach drogi rozciągały się sosny i gąszcz zarośli. Po chwili wyłonił się na polanie, gdzie pod rozłożystymi konarami olbrzymiego dębu krył się niewielki pomalowany na biało dom. Na ogrodzonym pastwisku pasło się kilka krów, a jakieś pięćdziesiąt metrów za domem stała doświadczona surową pogodą stodoła. Przybysz zatrzymał się przed budynkiem, wyłączył silnik, chwycił białą marynarkę oraz fedorę, odkleił mokre od potu plecy od skórzanego siedzenia, po czym wysiadł z wozu i włożył zarówno marynarkę, jak i kapelusz. Poprawił przy tym krawat oraz kołnierzyk, żeby marynarka leżała możliwie jak najlepiej. Zauważywszy, że na jednym z niższych konarów dębu wisi huśtawka z opony, wyobrażał sobie przez chwilę, jak w uroczym cieniu drzewa bawi się dwoje dzieci Toby’ego Edsona: Jess i Jody.
Zabezpieczone siatką przeciwko owadom wejściowe drzwi domu otworzyły się z jękiem i wyłoniła się z nich jakaś kobieta.
– Dzień dobry – zagaiła głosem, w którym pobrzmiewało zarówno zmęczenie, jak i podejrzliwość. – Mogę w czymś panu pomóc?
– Tak, proszę pani, tak sądzę. O ile się nie mylę, jest to siedziba państwa Edsonów?
– Zgadza się.
Mężczyzna obchodził już samochód, zmierzając do drzwi od strony pasażera. W powietrzu wciąż unosiły się kłęby pyłu, które w promieniach słońca połyskiwały złotem.
– Mam tu coś dla pani oraz dla dzieci – powiedział.
– Że co proszę?
– Coś dla pani i dla dzieci – powtórzył.
Otworzył drzwi od strony pasażera, odchylił siedzenie i sięgnął do kartonowego pudła po jeden z egzemplarzy Biblii. Ten, którego szukał, opatrzony był żółtą karteczką z numerem jeden, co oznaczało pierwszą dostawę w danym dniu. Mężczyzna szybko i sprawnie zerwał karteczkę, upuścił ją na podłogę, a Biblię wsunął do specjalnie dopasowanego białego kartonowego futerału, który miał kojarzyć się ze skórą. Na jego przedzie widniał sporządzony złotym atramentem napis „Pismo Święte”. Przybysz zamknął drzwi, odwrócił się do wdowy po Edsonie i przywołał na oblicze stosowny wyraz, stanowiący melanż żalu i nadziei.
– Wyrazy współczucia dla szanownej pani w związku z tą niedawną tragedią – powiedział, kiwając subtelnie głową. – Na stacji benzynowej we Freetown dowiedziałem się, że dopiero co pani mąż pożegnał się z tym światem.
– Pogrzebałam Toby’ego w zeszły czwartek – potwierdziła.
Miała blond włosy, bladą twarz o podłużnej szczęce, spiczasty nos oraz oczy, które wyglądały na załzawione. Kierowca oaklanda zauważył, że o ile prawą ręką przytrzymywała drzwi, o tyle lewą chowała za nimi, poza zasięgiem jego wzroku, zastanawiał się więc, czy nie trzyma w niej pistoletu bądź strzelby.
– Czego pan chce? – spytała, najwyraźniej licząc na to, że nieznajomy zaraz się wyniesie.
Przez kilka sekund nic nie mówił, po czym rzekł:
– Cóż… wiem, że to dla pani trudny okres, ale…
Przerwał, ponieważ z domu wyłoniło się dwoje dzieci, które ustawiły się przy matczynej spódnicy. Podobnie jak pani Edson odznaczały się blond włosami i jasną cerą; chłopiec imieniem Jess miał może z osiem lat, a dziewczynka, Jody, co najmniej jedenaście. Oboje wyglądali na czystych, byli też schludnie ubrani, ale ich wymizerowane twarze zdradzały, że mają za sobą ciężkie przejścia. Wpatrywali się teraz w niego, jak gdyby zlądował tu właśnie prosto z obcej planety.
– Mogę do pani podejść? – spytał.
– A co pan tam ma? Zapłaciłam już wszystko, co miałam do zapłacenia w tym miesiącu. Rozliczyłam się z bankiem.
– Nie wątpię w to. Rozliczyła się też pani z Jezusem i Ojcem Świętym.
Zamrugała i powiedziała:
– Co takiego?
– Niech pani pozwoli, że wyjaśnię w czym rzecz.
Uniósł Biblię skrytą w pokazowym białym futerale i czekał, aż gospodyni zachęci go gestem, by się zbliżył. Kiedy to nastąpiło i znalazł się przy całej trójce, od strony stodoły dobiegło ni to szczekanie, ni to wycie psa.
– Dottie tęskni za swoimi szczeniakami – powiedziała pani Edson do dzieci, nie odrywając wzroku od białego pudełka w ręku nieznajomego. – Idźcie po nie i zanieście je jej.
– Mamo, przecież dopiero co je zanosiliśmy… – zaczął chłopiec, lecz matka poleciła mu się uciszyć.
Przybysz uśmiechnął się uprzejmie, czekając na koniec tego kameralnego rodzinnego dramatu. W tej samej chwili zauważył, że każde z dzieci trzyma w złożonych dłoniach po szczenięciu – jedno było brązowe, a drugie miało jaśniejszy odcień oraz kremową plamkę między ślepiami.
– Noworodki – powiedział, nadal łagodnie się uśmiechając. – Sympatyczne szczeniaczki.
– Mamy ich sześcioro – oznajmił Jess i podniósł swojego pieska, by przybysz mógł mu się lepiej przyjrzeć. – Świeżo upieczone.
– Cicho-sza! – rzekła ostro gospodyni, w związku z czym kierowca oaklanda pomyślał, że sformułowania tego używał jej mąż. – Idźcie już i zróbcie, o co prosiłam.
Chłopiec zaczął odchodzić, aczkolwiek niechętnie, tymczasem Jody powiedziała:
– Jess, zabierz też Dolly.
Obdarzyła szczenię pospiesznym pocałunkiem w nos, po czym wręczyła je bratu, który ściskając w garściach oba pieski, powlókł się ku stodole, skąd wciąż dochodziły tęskne dźwięki ich mamy. Następnie dziewczynka stanęła tuż przy rodzicielce – twarz miała bez wyrazu, lecz mocno zaciskała zęby, a jej niebieskie oczy zdawały się przewiercać na wylot czaszkę owego człowieka, który wyglądał na czyjegoś anioła.
– Ma pan coś dla nas? – podjęła temat pani Edson.
– I owszem. – Przybysz posłał dziewczynce uśmiech, nie wywarło to jednak na niej wrażenia, wobec czego całą potęgę swojego uroku skupił na wdowie. – Pozwoli pani, że najpierw pokażę jej moją wizytówkę.
Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej czystą białą karteczkę, świeżo upichconą – jak ująłby to może Toby Edson – zeszłego wieczora w pokoju hotelowym. Kiedy podał ją kobiecie, ta jakby nieznacznie się cofnęła, w związku z czym wizytówkę wzięła jej córeczka.
– Mamo, pisze tu, że on się nazywa John Partner – oznajmiła Jody po oględzinach karteczki. – I że jest prezesem firmy Pisma Święte Partnera z Houston.
– Rzeczywiście nim jestem – powiedział John Partner, po czym odebrał dziewczynce wizytówkę i schował ją do kieszeni. „Ta kobieta nie umie czytać”, pomyślał. „Więc jest pod tym względem zależna od córki. Cóż, to dość interesujące”. – Jak już mówiłem, wiem, że to dla pani trudny okres, być może jednak moja wizyta przyniesie pani dzisiaj odrobinę pociechy. Mam tu bowiem Złote Wydanie Biblii, które w zeszłym miesiącu zamówił pani mąż.
– Co takiego?
– Och… przepraszam. Nie była pani tego świadoma?
– Musi pan mówić prostym językiem, panie Partner – powiedziała silnie już wyczerpana kobieta. – W tym momencie czuję się dosłownie wymięta.
– Pani mąż – rzekł John Partner – zamówił w zeszłym miesiącu w mojej firmie egzemplarz Złotego Wydania Biblii. Zgodnie z moimi wskazówkami wysłał mi zaliczkę w wysokości jednego dolara. Sporządziłem więc specjalną dedykację, o którą prosił, i dałem mu też znać, że dostarczę towar osobiście. – Przesunął kapelusz na tył głowy, wyjął z kieszeni białą chustkę i przetarł nią czoło, ponieważ mimo że minęła dopiero dziewiąta, panował już okropny upał. – Podejrzewam, że… nic pani o tym wszystkim nie wspomniał?
– Złote Wydanie Biblii – powiedziała pani Edson, a jej oczy nieco się zaczerwieniły. – Nie. Nie, nic na ten temat nie wspominał. Chce pan powiedzieć, że… wysłał panu całego dolara? Pocztą?
– Tak, szanowna pani. Pewnie natknął się na moje ogłoszenia w lokalnej gazecie.
John Partner poczuł nagle, że ścisnęło go w żołądku. Jeśli bowiem Toby Edson również nie umiał czytać, oznaczałoby to może, iż właśnie zawalił sprawę. Kobieta nic jednak nie powiedziała, choć jej wstrząśnięty wyraz twarzy mówił sam za siebie. Partner kontynuował zatem swoją orkę po żyznym polu ludzkiego cierpienia.
– Pani Edson, podejrzewam, że… pani mąż chciał sprawić pani niespodziankę. Może chodziło o prezent z okazji urodzin albo jakiejś rocznicy? – Nie odpowiedziała, toteż wydobył ze swojego wysłużonego arsenału kolejny instrument do gry na ludzkich emocjach i zniżył głos, by się nim posłużyć: – A może… przeczuwał, że zostało mu niewiele czasu? Wiele osób coś takiego przeżywa. W ten sposób przemawia do nich Bóg. W każdym razie ja w to wierzę. Wszystko jednak sprowadza się do miłości, pani Edson. Miłości Bożej, która pozwala człowiekowi delikatnie dać bliźnim do zrozumienia, że jego dni są policzone, oraz miłości męża, a także ojca, do żony i dzieci. Chciałaby pani rzucić okiem na tę dedykację, którą u mnie zamówił?
– Ja nie… – Musiała przerwać i zaczerpnąć głęboko powietrza, jak gdyby ktoś uderzył ją właśnie znienacka w brzuch. – Nie za bardzo umiem czytać, proszę pana. Mógłby pan sam to zrobić?
– Oczywiście.
Zdawał sobie sprawę, że zamknięty w stodole, uszczęśliwiony powrotem szczeniąt pies przestał wyć i że Jess postanowił zostać tam najwyraźniej przez jakiś czas. Twarde, konkretne spojrzenie dziewczynki wzbudzało w nim wprawdzie lekki niepokój, więc żałował, że i ona nie poszła do stodoły, ale jego talent i profesja polegały między innymi na umiejętności prezentowania niezmąconej, spokojnej fasady. Wyciągnął zatem Biblię z futerału, otworzył ją na stronie z dedykacją zaznaczonej złożoną na dwoje karteczką i zaczął czytać ze stosowną doniosłością:
– „Dla mojej kochanej rodziny, mojej żony Edith, moich dzieci, Jody i Jessa, wasz kochający mąż i ojciec”. – Następnie pokazał kobiecie karteczkę. – A oto pokwitowanie stwierdzające, że Toby Edson z Freehold w Teksasie wpłacił zaliczkę w wysokości jednego dolara. Zauważy pani, że wpisano tu datę 12 czerwca, ale wydaje mi się, że moja sekretarka się pomyliła, w związku z czym mogło to mieć miejsce kilka dni wcześniej lub później.
Wdowa po Edsonie wzięła od niego kwit, rozłożyła go i wpatrywała się weń nieprzytomnym wzrokiem, po czym wręczyła go córce, która przeczytała jego treść z uwagą godną, zdaniem Johna Partnera, wytrawnego prawnika zapoznającego się z zawiadomieniem o rychłym przejęciu czyjegoś mienia.
– Po prostu… nie wiem, co powiedzieć – odezwała się wreszcie pani Edson.
– Rozumiem. – Przez chwilę badał dom niby to powierzchownym, a jednak uważnym spojrzeniem, jak gdyby był bankierem przymierzającym się do zagarnięcia posesji. – Cóż – powiedział – zazwyczaj poprosiłbym jeszcze o pięć dolarów, które inkasuję przy dostawie, ale…
– Jeszcze pięć dolarów? – powtórzyła takim tonem, jakby chodziło o pięćset.
– Nasza cena za Złote Wydanie wynosi sześć dolarów. Rozumie pani, że chodzi tu o rodzinną pamiątkę, która ma posłużyć wielu pokoleniom. Na pokwitowaniu stoi zresztą, że do zapłaty pozostaje pięć dolarów.
– Dobrze, proszę pana, ale… to okropnie dużo pieniędzy.
– Proszę pana – odezwała się dziewczynka. – Mogę zobaczyć tę dedykację?
– Oczywiście. Weź jednak pod uwagę fakt, że nie napisał jej twój ojciec. Została wydrukowana za pomocą specjalnego procesu przy użyciu atramentu pobłogosławionego przez wielebnego Winstona Cartera z Pierwszego Kościoła Baptystów w Houston. – Wręczył jej Biblię i ponownie skoncentrował się na zrozpaczonej kobiecie. – Niech się pani nie przejmuje, pani Edson – powiedział łagodnie. – Nie jestem rzezimieszkiem, a umiłowany przez nas Jezus oraz jego Ojciec w niebiesiech nie życzyliby sobie zapewne, żeby pozbawiono panią prezentu od zmarłego niedawno męża. Mimo wszystko trzeba jednak pamiętać o pewnych kosztach. Taka jest cena za życie na świecie posłusznym cesarskiemu prawu. Proszę jednak przyjąć taką oto propozycję: za to specjalne wydanie firma Pisma Święte Partnera policzy jedyne cztery dolary i możemy uznać sprawę za…
– Mamo – przerwała nagle Jody – nie dawaj temu panu żadnych pieniędzy.
John Partner zamilkł, lecz usta nadal miał otwarte.
– Co takiego? – zdziwiła się pani Edson. – Nie bądź niemiła dla…
– Te słowa – kontynuowała dziewczynka – zgadzają się z tym, co przeczytał, ale mamo… w moim imieniu jest błąd.
Przez kilka sekund John Partner miał wrażenie, że w gardle utkwiło mu coś na kształt pokaźnego kamienia. Kiedy zaś odzyskał głos, zabrzmiał on w panującej wokół ciszy słabo i piskliwie:
– Jest błąd? Jaki?
– Moje imię – powiedziała dziewczynka, świdrując go tymi swoimi prowokującymi niebieskimi oczami – pisze się przez „i”, a nie przez „y”. Tatuś nie popełniłby takiej omyłki.
Z pobliskiego pastwiska dobiegł ryk krowy, której odpowiedziała druga krowa, schowana gdzieś wśród drzew za plecami Johna Partnera. Poza tym wydało mu się, że świat zamarł w bezruchu i zapanowała kompletna cisza, jeśli nie liczyć huku, który zaczął mu właśnie narastać w uszach. Zastanawiał się teraz, czy właśnie taki dźwięk słyszeli przedstawiciele prawa po strzelaninie wieńczącej działalność Bonnie i Clyde’a.
– Jej imię rzeczywiście pisze się: „jot-o-de-i” – zauważyła Edith Edson. Zmrużyła oczy. – To niemożliwe, żeby Toby powiedział panu inaczej.
John Partner potrzebował zaledwie trzech sekund na odzyskanie pewności siebie. Powstrzymał się przed wyrwaniem Biblii z rąk dziewczynki, gdyż doskonale wiedział, jak zapisał jej imię – tak, jak wydrukowano je w tym przeklętym nekrologu w lokalnej gazecie. Wyprostował się i zdecydowanym tonem powiedział:
– Jeśli rzeczywiście popełniliśmy w jej imieniu błąd, to z przyjemnością go poprawimy.
– Tak, w moim imieniu jest błąd – rzekła dziewczynka, po czym pokazała mu dedykację. – Widzi pan? O tutaj.
Wskazała palcem nieszczęsne „y”, a następnie podsunęła Biblię pod nos matce, która niewiele być może umiała przeczytać, ale która potrafiła najwyraźniej odcyfrować imiona własnych dzieci.
– Cztery dolary – powiedziała pani Edson – to i tak strasznie dużo pieniędzy, szanowny panie. No i jak sobie poradzimy z tą sytuacją?
– Zanim John Partner zdążył odpowiedzieć, dziecko rzekło:
– Mamo, myślę, że on powinien po prostu dać nam tę Biblię i na tym koniec. Tatuś stwierdziłby pewnie, że to zabawne. Wyobrażam sobie nawet, jak się z tego śmieje.
– Taa – stwierdziła kobieta, kiwając głową, a na jej ustach pojawił się jakby cień uśmiechu. – Ja też to sobie wyobrażam. – Odebrała córce księgę i przebiegła palcami jednej ręki po okładce, która pod wpływem gorąca zaczęła się już odkształcać. – Wygląda na to, że Toby sprawił nam ładny prezent, ale mój chłop nie miał we zwyczaju marnowania pieniędzy z winy czyjejś pomyłki. Na pewno doceniłby pański wysiłek i tak dalej i powiedziałby, że to naprawdę ładna Biblia, ale… poleciłby mi, żebym zapłaciła panu jednego dolara i, jak ujęła to Jodi, na tym byłby koniec. Odpowiada to panu? – Ponieważ John Partner nie odpowiedział od razu, posunęła się nieco dalej: – Bo nie sądzę, by mógł pan to sprzedać komuś innemu, a pan?
Czuł, że twarz ma jakby sparaliżowaną. Wydało mu się, że upłynęło sporo czasu, zanim usłyszał wreszcie własny głos, który dobiegł do niego gdzieś z oddali:
– W porządku. Jednego dolara.
Pani Edson wzięła od niego biały kartonowy futerał mający imitować skórę i wsunęła weń egzemplarz Złotego Wydania Biblii, a następnie weszła do domu po pieniądze, on zaś wpatrywał się w dziewczynkę, która w milczeniu odwzajemniała jego spojrzenie, choć jej oskarżycielskie oczy zdawały się częstować go przesłaniem brzmiącym: „Wiem, czym jesteś”.
Kiedy miał już dolara w dłoni, uraczył kobietę zimnym uśmiechem ze słowami „miłego dnia”, po czym odwrócił się od niej, podszedł do samochodu, z iście królewskim dostojeństwem zdjął marynarkę i kapelusz i wsiadł do auta, podczas gdy matka z córką odprowadzały go wzrokiem. Uruchomił silnik, który zabrzmiał ni to jak chrzęst kości, ni to jak ujadanie surowego psa. Opuszczając gospodarstwo, minął wracającego właśnie ze stodoły chłopca, który pomachał mu dobrodusznie. John Partner nie odwzajemnił gestu.
Odjechał, zostawiając za sobą chmury pyłu.
Kontynuował swoją wędrówkę po rozmaitych osadach, gdzie odwiedzał zaznaczone krzyżykami na mapie siedziby rodzin zmarłych niedawno osób. Dzień miał taki sobie. Sprzedał dwa egzemplarze Złotego Wydania Biblii po sześć dolarów oraz jeden za trzy – jakiejś staruszce, która nie znalazła w swoim słoiku z oszczędnościami więcej zaskórniaków. Około południa zatrzymał się nad brzegiem mętnego jeziora i zjadł tam trochę krakersów, popijając je oranżadą Nehi. Z następnego przystanku musiał zrezygnować, ponieważ przed domem stał samochód policji stanowej, a kolejny zaowocował opustoszałym budynkiem, na którego drzwiach wisiała przybita gwoździami tabliczka informująca o przejęciu posesji przez wierzyciela.
Ale przez cały dzień rozmyślał o uporczywym spojrzeniu tamtej dziewczynki i o tym, jak bardzo dopiekł mu jej głos, kiedy powiedziała: „nie dawaj temu panu żadnych pieniędzy”.
Już od dawna odnosił wrażenie, że ludzie nie mają pojęcia, z jakim wysiłkiem zarabia na życie. Wydawało mu się, że haruje równie ciężko co przeciętny kopacz rowów. Musiał przecież przeglądać nekrologi w rozmaitych prowincjonalnych szmatławcach, zdobywać nazwiska, adresy i wszelkie inne dane, jakie się da, a następnie posługiwać się tą swoją maszynką do stemplowania, umożliwiającą dobór odpowiednich liter, by uwiecznić złotym atramentem stosowną dedykację. Biblie wraz z futerałami kupował od pewnej firmy w Fort Worth po ćwierć dolara za sztukę, ale atrament był cholernie drogi, wynosił bowiem siedemdziesiąt pięć centów za flakonik i trzeba go było sprowadzać aż z Nowego Orleanu.
Mniemał, że sprzedaje wartościowy towar, a ludzie nie zdają sobie z tego sprawy. Prawo nie zdawało sobie z tego sprawy. Sprzedawał bowiem trwałe wspomnienie, swego rodzaju marzenie. Sprzedawał złotą nić, która spajała wszystkie rozsypane dotąd skrawki czyjegoś żywota. Wyświadczał społeczeństwu oraz rodzinom w żałobie wielką przysługę.
„Nie dawaj temu panu żadnych pieniędzy”.
Po prostu nie pasowało mu to. Na wspomnienie tych słów tak kłuło go w żołądku, że oranżada Nehi wraz z krakersami niemal się w nim gotowała. Kilka kilometrów za miasteczkiem Wharton musiał się zatrzymać, by zwymiotować na poboczu.
Wtedy odzyskał spokój i wiedział już, co powinien zrobić. Usiadł w samochodzie, skręcił papierosa i zapalił go zapalniczką ozdobioną – podobnie jak spinka do krawata – parą złożonych w modlitwie dłoni. Następnie wjechał do Wharton i kupił w sklepie z różnościami dziecięcy kij bejsbolowy.
Zdziwił się, odkrywszy, że w Wharton mieści się kino i że tego popołudnia wyświetlano tam King Konga – film, który wprawdzie obejrzał w zeszłym roku, czyli wtedy, kiedy wszedł na ekrany, ale który tak bardzo mu się spodobał, że uznał, iż warto obejrzeć go ponownie. Gdy wyszedł z kina, zapadał już zmrok, a ponieważ miał jeszcze trochę czasu, uraczył się w skromnej pobliskiej kawiarni posiłkiem złożonym z wieprzowej kiełbasy, jarzynowej zupy oraz liści rzepy. Zapalił kolejnego papierosa i powoli osuszał filiżankę kawy, flirtując zarazem po trosze z rudowłosą kelnerką, która specjalnie dla niego przemyciła z kuchni kawałek placka z orzechami pekan. Wreszcie zapłacił i wyszedł.
Na następnym skrzyżowaniu stanowych dróg, pod niebem usianym gwiazdami i rozświetlonym nikłym blaskiem półksiężyca skręcił w stronę Freehold.
„Nie dawaj temu panu żadnych pieniędzy”.
Zaklęta w tych słowach niesprawiedliwość sprawiała, że chciało mu się płakać. Jego twarz zdradzała jednak wyłącznie determinację, a oczy pozostały równie suche jak kamienie na prerii.
Według zegarka Johna Partnera było już po dziewiątej, kiedy zatrzymał samochód przy drodze stanowej numer 60, jakieś trzydzieści metrów od pylistego traktu wiodącego do posiadłości Edsonów. Stwierdził, że musi działać szybko, na wypadek gdyby kręcili się tu policjanci, choć zorientował się już, że w okolicy panował niewielki ruch. Następne gospodarstwo znajdowało się zapewne jakieś pół kilometra dalej, na zachód stąd. Chwycił ów niewielki kij bejsbolowy, zabrał też wypełniony benzyną kanister i ruszył na piechotę.
W domu Edsonów paliło się kilka świateł. Były słabe i wyglądało na to, że pochodzą z latarni. Nie mieli elektryczności. John Partner poszedł do stodoły. Jej wrota były lekko uchylone – i bardzo dobrze.
Kiedy znalazł się w środku, zapalił zapalniczkę. Usadowiona na rozpostartym na sianie prawie tuż pod jego nogami kocu w czerwono-czarną kratę suka natychmiast warknęła i spróbowała się podnieść, ale przygniatała ją szóstka szczeniąt, które właśnie karmiła. Zanim zdążyła szczeknąć, John Partner grzmotnął ją w łeb kijem bejsbolowym.
Na wszelki wypadek uderzył ją ponownie, ze wszystkich sił.
Następnie, oszacowawszy dokonane przez siebie zniszczenia, przystąpił do realizacji drugiej części planu: przykrył szczenięta garściami słomy i oblał je benzyną.
Mrok rozjaśnił płomień zapalniczki.
W pomarańczowym blasku John Partner nie przypominał już czyjegoś anioła. Przez chwilę wydawało się, że ogień ujawnił oblicze skryte za jego codzienną twarzą, oblicze, z którym John Partner wolał się nie afiszować.
Chwycił ostatnią garść słomy i przytknął do niej zapalniczkę.
– Jot-o-de-i – powiedział cicho.
Z jego oczu wyzierała martwota.
Upuścił płonącą słomę na skąpane w benzynie szczenięta leżące przy ciele matki na przesiąkniętym paliwem kocu. Zajęły się ogniem, który buchnął gorącym świszczącym podmuchem, i gdyby John Partner nie cofnął się w porę, osmaliłby sobie brwi oraz kosmyki kręconych blond włosów.
Wprawdzie bardzo chciał tu zostać, żeby przyglądać się, jak płoną, ale czas już było dać nogę.
Zostawił jednak ten kij bejsbolowy. Może skorzysta z niego Jess.
John Partner wrócił do samochodu z wrażeniem, że pozbył się właśnie jakiegoś ogromnego brzemienia albo że naprawił okropną szkodę. Schował kanister i – wraz ze swym bagażem w postaci egzemplarzy Złotego Wydania Biblii – ruszył w objęcia nocy, w ciemność, daleko stąd, gdzie próżno byłoby go szukać.



Dodano: 2023-04-12 13:13:59
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS