NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Heinlein, Robert A. - "Luna to surowa pani" (Artefakty)

McDonald, Ian - "Hopelandia"

Ukazały się

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"


 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

 Henderson, Alexis - "Dom Pożądania"

Linki

Clarke, Arthur C. - "Odyseja kosmiczna 2001"
Wydawnictwo: Rebis
Cykl: Odyseja kosmiczna
Kolekcja: Wehikuł czasu
Tytuł oryginału: 2001: A Space Odyssey
Tłumaczenie: Radosław Kot
Data wydania: Sierpień 2022
ISBN: 978-83-8188-496-9
Oprawa: twarda
Format: 135 x 215 mm
Liczba stron: 280
Cena: 44,90 zł
Rok wydania oryginału: 1968



Clarke, Arthur C. - "Odyseja kosmiczna 2001"

Przedmowa

Za każdym współczesnym człowiekiem stoi trzydzieści duchów, bo tak przedstawia się proporcja żywych do tych, którzy dotąd zaistnieli na Ziemi. Od zarania dziejów po jawiło się tutaj mniej więcej sto miliardów istot ludzkich. Można dodać, że ciekawym zbiegiem okoliczności w naszym zakątku wszechświata, w Drodze Mlecznej, jest około stu miliardów gwiazd. Tak więc każdemu z nas, kto żył kiedykolwiek na Ziemi, świeci jakaś gwiazda.

Każda z nich jest lokalnym słońcem, często o wiele większym i jaśniejszym niż ta mała, najbliższa gwiazda, którą nazywamy naszym Słońcem. Wiele z nich, może nawet większość, ma własne układy planetarne. Tak zatem prawie na pewno jest tam, daleko dość globów, aby każdy przedstawiciel gatunku ludzkiego, poczynając od pierwszego, który nie różnił się zbytnio od małpoluda, znalazł własne niebo, albo i piekło, o rozmiarach całego świata.

Ile z tych potencjalnych niebios i piekieł jest obecnie zamieszkanych i jakie stworzenia mogą tam żyć, nie sposób odgadnąć.

Najbliższe z takich miejsc znajduje się milion razy dalej niż Mars czy Wenus. Być może dotrą do nich przedstawiciele kolejnych pokoleń, te odległości w pewnym sensie będą się przecież skracać, i pewnego dnia spotkamy pośród gwiazd Innych, albo nam równych, albo górujących nad nami niczym bogowie.

Ludzkość oswaja się z wolna z tą perspektywą, przy czym niektórzy wciąż mają nadzieję, że to się nigdy nie zdarzy. Niemniej coraz więcej osób pyta, dlaczego dotąd nikt do nas nie zajrzał. Skoro my przymierzamy się do wypraw ku gwiazdom, dlaczego inne gatunki nie miałyby tego robić?

Dlaczego jeszcze nikogo nie spotkaliśmy? Oto jedna z możliwych odpowiedzi na to całkiem sensowne pytanie. Tyle że powieściowa, warto o tym pamiętać.

Prawda, jak zawsze, okaże się o wiele bardziej złożona.

A.C.C.
S.K.


Wracając do 2001

Minęło już ponad ćwierć wieku od tamtej wiosny 1964 roku,­ gdy Stanley Kubrick napisał do mnie z pytaniem o pomysł na „naprawdę dobry film science

fiction”. Teraz, gdy do 2001 roku zostało już tylko nieco ponad dziesięć lat, trudno przywołać atmosferę tamtych lat, gdy większości żyjących dzisiaj ludzi nie było jeszcze na świecie…

Mimo to pozwolę sobie zacytować fragment książki The Lost Worlds of 2001, będącej relacją z naszej wspólnej pracy. Napisałem to w 1971 roku, kiedy wszystko to było nadal dla mnie bardzo świeże.

Wiosną 1964 roku […] lądowanie na Księżycu wciąż wydawało się czymś odległym jak marzenie. Logicznie rzecz biorąc, wiedzieliśmy, że na pewno do tego dojdzie, ale i tak trudno nam było w to uwierzyć […]. Pierwszy lot statku Gemini z dwuosobową załogą (Grissom i Young) miał się odbyć dopiero za rok, naukowcy wciąż się spierali, czym pokryta jest powierzchnia Księżyca […]. Wprawdzie NASA wydawała dziennie na badania tyle, ile wynosił cały budżet naszego filmu (czyli ponad 10 milionów dolarów), lecz eksploracja kosmosu postępowała małymi krokami. Ale wiedzieliśmy, czego można oczekiwać. Nieraz wspominałem Stanleyowi, że premiera naszego filmu odbędzie się, gdy pierwsi ludzie naprawdę staną na Księżycu… Największym wyzwaniem było zatem stworzenie takiej opowieści, która nie zestarzeje się w ciągu najbliższych kilku lat. Czy też, co byłoby jeszcze gorsze, nie stanie się pośmiewiskiem. Musieliśmy odgadywać kształt rzeczy, które miały dopiero nadejść. Jednym ze sposobów na to było wyprzedzanie teraźniejszości tylko na taki dystans, żeby nie zdołała nas dogonić. Nie należało z tym przesadzać. Gdybyśmy odsadzili się zbyt daleko, publiczność mogłaby za nami nie nadążyć.


I wyszło świetnie. 2001: Odyseja kosmiczna odniosła spektakularny sukces i została uznana za jeden z najważniejszych filmów, jakie kiedykolwiek powstały. Niemal zawsze trafia na różne listy dziesięciu najlepszych filmów wszech czasów. Gdyby ktoś chciał obejrzeć ostateczną wersję, mogę polecić wydanie LD firmy VoyagerCriterion, które zawiera nie tylko cały film, ale także wiele materiałów archiwalnych związanych z jego produkcją. Są tam sceny z planu, rozmowy z aktorami, naukowcami i technikami, którzy brali w tym udział. Jest również młody Arthur C. Clarke i przeprowadzony z nim wywiad w hali montażowej modułu księżycowego w zakładach Grummana, pośród różnych cudów techniki, które kilka lat później znalazły się na powierzchni Księżyca. Edycja kończy się ciekawym porównaniem tego, co pokazano w filmie, z realiami późniejszych lotów w ramach programów Apollo, Skylab i wahadłowców. Niektóre z tych rzeczy nie umywają się nawet do wizji Stanleya.

Nic więc dziwnego, jak sądzę, że film bywa mylony z rzeczywistością. A także z powieścią, kolejne tomy zaś będące jej kontynuacją (o których niżej) jeszcze komplikują sprawę. Dlatego zamierzam teraz wrócić do początku i przypomnieć, jak to wszystko się zaczęło…

W kwietniu 1964 roku opuściłem Cejlon, jak wówczas nazywano Sri Lankę, i wybrałem się do Nowego Jorku, aby dokończyć prace redakcyjne nad wydawaną przez TIME/LIFE książką Man and Space. Nie mogę się powstrzymać przed zacytowaniem wspomnień z tamtego czasu:

Dziwne było znaleźć się znowu w Nowym Jorku po kilku latach spędzonych w tropikalnym raju Cejlonu. Korzystanie z komunikacji miejskiej, nawet gdy były to tylko trzy przystanki na linii IRT, dostarczało egzotycznych przeżyć po mojej szarej egzystencji wśród słoni, raf koralowych, monsunów i wypełnionych skarbami wraków. Uśmiechnięte pogodnie twarze i zdecydowane głosy, niezmiennie nienaganne maniery mieszkańców Manhattanu, ciągle w pogoni za własnymi sprawami, wszystko to wielce mnie zafascynowało, podobnie jak wygodne pociągi przemykające cicho przez nieskazitelnie czyste podziemne stacje, a nawet reklamy (nierzadko dodatkowo przyozdobione przez pomysłowych artystów amatorów) tak dziwacznych produktów, jak chleb Levy’s, nowojorski „Post”, piwo Piel i tuzina konkurencyjnych marek doustnych substancji rakotwórczych. Ale gdzieś po kwadransie zacząłem do tego wszystkiego przywykać.


(z książki Raport on Planet Three, rozdział Son of Dr Strangelove)

Moja praca nad Man and Space szybko posuwała się do przodu, ponieważ ilekroć któryś z gorliwych redaktorów TIME/ LIFE pytał mnie, od kogo taki czy inny osąd zapożyczyłem, posyłałem mu spojrzenie bazyliszka i odpowiadałem: „Ta osoba siedzi przed tobą”. Miałem więc dość czasu i sił, żeby dodatkowo spotykać się ze Stanleyem, a pierwszy raz pogadaliśmy sobie 23 kwietnia w lokalu sieci Trader Vic’s (powinni tam chyba umieścić tablicę pamiątkową). Stanley wciąż cieszył się sukcesem ostatniego filmu, Doktor Strangelove, ale poszukiwał bardziej ambitnego tematu. Chciał nakręcić film o miejscu człowieka we wszechświecie. Był to pomysł, który mógł przyprawić o zawał serca każdego szefa studia ze starej szkoły, chociaż po prawdzie do tych z nowej szkoły też pewnie trzeba by wzywać ambulans. Hollywood zdecydowanie nie lubi takich udziwnień.

Stanley, który gdy czymś się zajmie, zaraz dochodzi do poziomu eksperta, pochłonął już kilka bibliotek książek popularnonaukowych i spory tonaż fantastyki naukowej. Nabył także prawa do ekranizacji tekstu o intrygującym tytule Shadow on the Sun. Nic mi z niego w głowie nie zostało, nie pamiętam nawet nazwiska autora, przypuszczalnie nie był to więc żaden z tych regularnie pisujących tego rodzaju literaturę. Kimkolwiek był, mam nadzieję, że nigdy się nie dowie, iż dokonałem sabotażu jego kariery. Kubrick usłyszał na wstępie, że Clarke nie jest zainteresowany rozwijaniem cudzych pomysłów (chociaż z drugiej strony można zerknąć do mojego posłowia do Ramy II, gdzie przedstawiłem osobliwy ciąg zdarzeń, który ponad dwadzieścia lat później wpłynął na zmianę mojego nastawienia w tej sprawie przy okazji pisania powieści Kolebka). Po wyjaśnieniu tej kwestii postanowiliśmy stworzyć coś całkiem nowego.

I właśnie — zanim zrobi się film, trzeba mieć scenariusz. Żeby napisać scenariusz, trzeba wymyślić jakąś historię. Owszem, zdarzają się reżyserzy tak awangardowi, że obywają się bez fabuły, lecz ich dzieła trafiają później najwyżej do kin studyjnych. Już wcześniej przekazałem Stanleyowi listę moich krótszych utworów i zdecydowaliśmy, że jeden z nich, opowiadanie Posterunek, nadaje się do czegoś i posłuży nam za podstawę dalszej pracy.

Tekst ten powstał w napadzie twórczego entuzjazmu w Boże Narodzenie 1948 roku, gdy BBC ogłosiło konkurs na opowiadanie. Nie zwrócił wówczas niczyjej uwagi i w sumie nie wiem nawet, jaki utwór wtedy wygrał (zapewne jakaś epicka opowieść o grozie angielskiej prowincji). Obecnie jednak często pojawia się w antologiach, wystarczy więc powiedzieć, że jest to utrzymane w gatunkowej konwencji opowiadanie o odkryciu na Księżycu obcego artefaktu będącego czymś w rodzaju alarmu antywłamaniowego oczekującego przybycia wyprawy z Ziemi.

Często się mówi, że Odyseja kosmiczna 2001 jest „oparta na” Posterunku, ale to rażące uproszczenie. Mają coś wspólnego, lecz w podobnym stopniu jak żołędź i dąb. Do nakręcenia filmu potrzeba było znacznie więcej materiału. Część dobraliśmy zopowia dania Encounter in the Dawn (znanego także jako Expedition to Earth) i czterech innych krótkich form. Większość pomysłów była jednak całkiem nowa i pojawiła się w trakcie całych miesięcy rozmów ze Stanleyem, dopracowywana zaś była samotnymi wieczorami w pokoju 1008 słynnego hotelu Chelsea przy Zachodniej 23 Ulicy.

Tam też powstała większa część powieści, a relację z tego bolesnego niekiedy procesu można znaleźć w The Lost Worlds of 2001. Ale po co powieść, możecie spytać, skoro pracowaliśmy nad filmem? Zazwyczaj takie utwory powstają później, na podstawie filmów (i z bardzo różnymi skutkami). W tym przypadku Stanley uznał, że powinniśmy odwrócić kolejność.

Ponieważ scenariusz musi być niezmiernie szczegółowy, jego lektura jest niemal tak samo żmudna jak pisanie. John ­Fowles ujął to znakomicie: „Pisanie powieści jest jak pływanie po morzu, pisanie scenariusza filmowego jest jak przedzieranie się przez melasę”. Stanley, który wiedział, jak nie cierpię nudnych zajęć, zasugerował na wstępie, żeby zamiast siadać od razu do mozolnego tworzenia scenariusza, pozwolić sobie najpierw na swobodną grę wyobraźni przy pracy nad powieścią. I z niej mieliśmy później wyprowadzić scenariusz (oraz, jak liczyliśmy, trochę gotówki).

W sumie tak mniej więcej to wyszło, chociaż pod koniec powieść i scenariusz powstawały równocześnie, pomysły zaś przepływały w obu kierunkach. Dlatego przepisałem niektóre fragmenty po obejrzeniu roboczej wersji filmu. Była to dość pracochłonna forma pisarstwa, w której mało który autor by zagustował. Jeśli w ogóle można to polubić.

Aby oddać nieco gorączkowy klimat tamtych dni, przytoczę kilka zapisków z mojego dziennika, który uzupełniałem wówczas pospiesznie, na kolanie, w godzinach porannych:

28 maja 1964. Zasugerowałem Stanleyowi, że „oni” mogą być maszynami, które uważają życie organiczne za patologię. Stanley uznał, że to uroczy pomysł […].


2 czerwca. Średnio tysiąc, dwa tysiące słów dziennie. Stanley mówi: „Mamy bestseller”.


11 lipca. Spotkałem się ze Stanleyem, aby omówić rozwój fabuły, ale prawie cały czas zszedł na sporze o zbiory nieskończone Cantora… Odniosłem wrażenie, że S. jest w głębi ducha geniuszem matematycznym.


12 lipca. Mamy już wszystko — oprócz fabuły.


26 lipca. Trzydzieste szóste urodziny Stanleya. Gdy zjawiłem się w Village, znalazłem kartkę z notatką: „Co to za urodziny, gdy świat może w każdej chwili zginąć w ogniu?”.


28 września. Śniło mi się, że jestem robotem, który się odbudowuje. Przekazałem dwa rozdziały Stanleyowi, który przygotował mi wyśmienity stek, mrucząc przy tym „Joe Levine nie robi tego dla swoich autorów”.


17 października. Stanley wymyślił w przebłysku szaleństwa roboty o kamerdynerskim zacięciu, które tworzą wiktoriańskie środowisko, żeby nasi bohaterowie czuli się jak u siebie.


28 listopada. Zadzwoniłem do Isaaca Asimova, aby omówić biochemię przekształcania się wegetarian w mięsożerców.


10 grudnia. Stanley zadzwonił do mnie po obejrzeniu Rzeczy, które nadejdą według powieści H.G. Wellsa. Powiedział, że nie spojrzy już nigdy na żaden film, który bym mu polecał.


24 grudnia. Dopracowuję powoli ostatnie strony, Stanley dostanie je na Gwiazdkę.


Ostatni wpis zdaje się sugerować, że praca nad powieścią dobiegła wówczas końca, ale tak naprawdę mieliśmy tylko wstępny szkic dwóch trzecich tekstu i póki co opowieść urywała się w najbardziej ekscytującym momencie, ponieważ nie mieliśmy zielonego pojęcia, co będzie dalej. Ale i to wystarczyło, żeby Stanley zawarł umowę z MetroGoldwynMayer i Cineramą na obraz zatytułowany roboczo Journey Beyond the Stars (Wyprawa poza gwiazdy, był jeszcze drugi wariant: Jak zdobyto Układ Słoneczny; niezły tytuł, teraz może by się przyjął, i nie, nie oczekuję komentarzy w tej sprawie).

Przez cały 1965 rok Stanley był zaangażowany w niezwykle złożony proces przedprodukcyjny, co mocno utrudniał mu fakt, że film miał być kręcony w Anglii, on zaś przebywał w Nowym Jorku i pod żadnym pozorem nie zamierzał korzystać z komunikacji lotniczej. Nie mogę go krytykować. Stanley oduczył się latania, gdy próbował zdobyć licencję pilota, ja z podobnego powodu nie usiadłem za kierownicą od dnia, gdy w 1956 roku starałem się zdać na prawo jazdy w Sydney w Australii. Trauma była tak silna, że wszelkie motoryzacyjne ciągoty przeszły mi jak ręką odjął.

Podczas gdy Stanley kręcił film, ja starałem się ukończyć ostateczną wersję powieści, która oczywiście musiała otrzymać jego błogosławieństwo, zanim mogła pójść do publikacji. Okazało się to niezwykle trudne, jako że Stanley był wówczas bardzo zajęty w studiu i nie miał kiedy pochylić się nad maszynopisem. Poza tym zależało mu, żeby film ukazał się przed książką. I tak też się stało, wyprzedził ją o kilka miesięcy, miał premierę wiosną 1968 roku.

Biorąc pod uwagę złożoność procesu twórczego, nie ma nic dziwnego w tym, że powieść różni się od filmu pod kilkoma względami. Przede wszystkim inny jest cel wyprawy. Stanley zdecydował się na Jowisza (i chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, był to szczęśliwy wybór), podczas gdy mój Discovery wziął kurs na Saturna, wykorzystując po drodze pole grawitacyjne Jowisza do zwiększenia prędkości.

Analogiczny „manewr perturbacyjny” wykonała jedenaście lat później sonda Voyager, a gdy piszę te słowa, wieczorem 24 sierpnia 1989 roku, Voyager II zbliża się w identycznym celu do Neptuna, który będzie ostatnim przystankiem przed zniknięciem wśród gwiazd.

O co chodziło z tą zamianą Saturna na Jowisza? Z jednej strony uprościło to fabułę, z drugiej ułatwiło życie działowi efektów specjalnych, gdyż nie był on w stanie stworzyć takiego Saturna, który zyskałby aprobatę Stanleya. I dobrze się stało, gdyż dopiero misje Voyagera ukazały, jak złożona jest struktura pierścieni tej planety. Gdyby przedstawić je w filmie wedle dawnych wyobrażeń, obraz bardzo szybko stałby się nieaktualny.

Przez ponad dziesięć lat po ukazaniu się powieści (w lipcu 1968 roku) z wielkim przekonaniem zaprzeczałem pogłoskom, jakobym miał kiedyś napisać jej kontynuację. Błyskotliwy sukces misji Voyagera sprawił jednak, że zmieniłem zdanie. Odległe światy, o których nic nie było wiadomo, gdy Stanley i ja rozpoczynaliśmy naszą współpracę, nagle zyskały na realności i okazały się nader ciekawymi obiektami. Wcześniej nikt nie wyobrażał sobie wielkich księżyców ze stałą pokrywą lodową czy też wulkanami zdolnymi wyrzucać kłęby siarki na wysokość stu kilometrów. Fantastyka naukowa wiele zyskała dzięki tym danym, ja zaś miałem powód, żeby wrócić w okolice Jowisza i jego gromady satelitów. I tak powstała 2010: Odyseja kosmiczna.

Istnieje również inna ważna różnica między tymi książkami. 2001 to owoc poniekąd minionej epoki. Nowa rozpoczęła się w chwili, gdy Neil Armstrong i Buzz Aldrin stanęli na Morzu Spokoju. Od tamtej pory fikcja literacka i rzeczywistość splotły się w jedno. Astronauci ze statku Apollo mieli okazję zobaczyć ten film, zanim wyruszyli na Księżyc. Załoga Apolla 8, która w Boże Narodzenie 1968 roku jako pierwsza w historii ludzkości ujrzała drugą stronę Księżyca, powiedziała mi nawet, że kusiło ich tam, żeby zgłosić przez radio odkrycie dużego czarnego monolitu. Niestety rozsądek zwyciężył.

Lecz podczas misji Apolla 13 Odyseja w pewien sposób wróciła. Gdy komputer Hal zgłaszał „awarię” modułu AE35, powiedział: „Przepraszam, że przerywam uroczystość, ale mamy problem”.

Cóż, moduł dowodzenia Apolla 13 nosił nazwę Odyssey, a załoga właśnie zakończyła transmisję telewizyjną z wykorzystaniem słynnego motywu z Tako rzecze Zaratustra, gdy eksplodował zbiornik tlenu. Zaraz po tym odezwali się do Ziemi: „Houston, mamy problem”.

Dzięki kongenialnej improwizacji (z użyciem modułu księżycowego jako „łodzi ratunkowej”) astronauci zostali bezpiecznie sprowadzeni. Gdy administrator NASA Tom Paine przesłał mi raport z misji, napisał na okładce: „Było, jak uprzedzałeś, Ar­ thurze”.

Pojawiły się jeszcze inne zbieżności, w tym historia satelitów komunikacyjnych Wester VI i Palapa B2, które wystrzelono w lutym 1984 roku, ale na skutek usterki rakiet trafiły na całkiem bezużyteczne orbity.

We wcześniejszym szkicu powieści David Bowman opuścił w jednej z kapsuł statek, żeby odzyskać moduł antenowy Discovery (fragment ten można odnaleźć w rozdziale 26 The Lost Worlds of 2001). Dogonił go, ale nie był w stanie zatrzymać jego powolnego wirowania i ściągnąć z powrotem do statku.

W listopadzie 1984 roku astronauta Joe Allen opuścił wahadłowiec kosmiczny Discovery (nie, nie zmyślam) i użył silniczków manewrowych, aby zbliżyć się do satelity Palapa. Jemu udało się wygasić ruch obrotowy obiektu (silniczkami plecakowymi wyrzucającymi strumienie azotu), dzięki czemu obiekt został wprowadzony do ładowni Discovery. Dwa dni później powtórzono to samo z satelitą Wester. Powróciły cało na Ziemię, gdzie mogły zostać odnowione i ponownie wysłane w przestrzeń kosmiczną. Była to jedna z najbardziej udanych misji wahadłowców.

To jeszcze nie koniec. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Joe wychodził w próżnię, otrzymałem egzemplarz jego świetnej książki Entering Space: An Astronaut’s Odyssey z dedykacją, która brzmiała: „Drogi Arthurze, gdy byłem jeszcze chłopcem, zaraziłeś mnie zarówno bakcylem pisania, jak i bakcylem kosmosu, tylko nie uprzedziłeś, jak trudna to będzie robota…”.

Nie muszę chyba dodawać, że tego rodzaju wyrazy uznania przynoszą naprawdę wiele satysfakcji, a poza tym poczułem się dzięki temu trochę jak bracia Wright.

Po ukończeniu dwóch pierwszych Odysei, tak powieściowych, jak i filmowych, zyskałem dobrą wymówkę, by odstawić Hala, Bowmana i monolit co najmniej do grudnia 1990 roku. Rzecz w tym, że w grudniu 1988 roku miała dotrzeć do Jowisza sonda Galileo, będąca jednym z najambitniejszych projektów NASA. Jej start z wykorzystaniem wahadłowca zaplanowano na maj 1986 roku. Należało oczekiwać, że dostarczy nam wielu nowych danych o Jowiszu i jego satelitach, przez co wszystko, co mógłbym ewentualnie napisać wcześniej, raptownie straci na aktualności. O nowych zagadkach i przyczynkach do kolejnych spekulacji nie wspominając.

Niestety tragedia Challengera zmieniła bieg zdarzeń. Sonda Galileo ma zostać wyniesiona na orbitę przez wahadłowiec Atlantis w październiku 1989 roku. Do Jowisza dotrze dopiero w grudniu 1995, siedem lat później, niż pierwotnie planowano. Jak napisałem w przedmowie do 2061: Odyseja kosmiczna — „Postanowiłem nie czekać”.

No i jeszcze zapewne nieuniknione pytanie: czy będzie kolejny tom Odysei? Choć trzecia część kończy się pewnym zawieszeniem akcji, nie myślałem o kontynuacji. Wydawało mi się to całkiem dobrym zamknięciem tej opowieści.

To, czy czwarta Odyseja się zmaterializuje, nie zależy tylko ode mnie. Jeśli Galileo wyruszy wreszcie w drogę, szanse na to znacznie wzrosną. Tyle że potem trzeba będzie poczekać jeszcze sześć lat, aż dotrze do Jowisza i jego księżyców.

Jeśli tak się stanie i nadal będzie mi dopisywać zdrowie, wówczas ta finalna Odyseja najpewniej zaistnieje na moim kompie. Chciałbym ją napisać, ale raczej niespiesznie, tak aby trafić z datą wydania w 1 stycznia 2001 roku.


Bibliografia

Literatura na temat filmu 2001: Odyseja kosmiczna jest obecnie całkiem spora; zapewne najbardziej użytecznym z tych źródeł jest książka The Making of Kubrick’s 2001 Jerome’a Agela (New American Library, 1970). Niestety jej nakład już dawno się wyczerpał.

Oprócz trzech powieści 2001, 2010 i 2061 opublikowałem też dwie książki non fiction powiązane z całą historią: The Lost Worlds of 2001 (NAL; Sidgwick i Jackson, 1972) oraz The Odyssey File (Del Rev; Granada, 1986).

Report on Planet Three (Harper and Row; Gollancz, 1972) zawiera dwa eseje Son of Dr Strangelove i The Myth of 2001, które opisują wczesną historię projektu.

25 sierpnia 1989
Kolombo, Sri Lanka


CZĘŚĆ I
PIERWOTNA NOC

1. Droga do zagłady

Okres panowania wielkich gadów dawno przeminął, ale po nim nadeszła susza, która trwała już dziesięć milionów lat. Na równiku, na kontynencie, który pewne

go dnia zostanie nazwany Afryką, walka o przeżycie przybrała nader okrutny charakter i na razie trudno było orzec, kto wyjdzie z niej zwycięsko. Jałowa, spękana ziemia dawała szansę na przetrwanie tylko istotom małym, zwinnym i zaciekle walczącym o swoje.

Zamieszkujące sawannę małpoludy nie zaliczały się do żadnej z tych grup i tym samym kiepsko im się powodziło. Ten gatunek bliski był wyginięcia. Grupa około pięćdziesięciorga osobników zajmowała kilka jaskiń z widokiem na małą, spieczoną słońcem dolinę, którą przecinał leniwie płynący strumień zasilany śniegiem topniejącym w górach odległych o ponad trzysta kilometrów na północ. Niekiedy strumień całkiem wysychał i plemieniu groziło zabójcze pragnienie.

Nigdy nie mieli wiele pożywienia, ale teraz umierali z głodu. Kiedy pierwszy słaby blask świtu zakradł się do jaskini, Obserwator Księżyca zauważył, że jego ojciec zmarł w nocy. Nie wiedział, że Stary był jego ojcem, pokrewieństwo pozostawało jeszcze poza ich sferą pojmowania, ale kiedy spojrzał na wychudzone ciało, odczuł osobliwy niepokój, który w jego świecie był nieśmiałym poprzednikiem smutku.

Dwoje dzieci zapiszczało, domagając się jedzenia, ale zamilkły, gdy Obserwator Księżyca na nie warknął. Jedna z matek mruknęła gniewnie w obronie dziecka, którego nie była w stanie wykarmić. On jednak nie miał dość siły, żeby szturchnąć ją za nieposłuszeństwo.

Na zewnątrz było już dość jasno, żeby wyjść z jaskini. Obserwator Księżyca uniósł pomarszczone zwłoki i pochylony pod niskim sklepieniem zaczął ciągnąć je za sobą. Gdy wyszedł, przerzucił ciało przez ramię i stanął prosto, był jedynym stworzeniem na tym świecie zdolnym to uczynić.

Wśród swoich był niemal olbrzymem. Miał ponad półtora metra wzrostu i chociaż niedożywiony, ważył około pięćdziesięciu kilogramów. Jego owłosione i umięśnione ciało było w połowie małpie, w połowie zaś zapowiadało człowieka. Głowa była już prawie ludzka. Miał niskie czoło i masywne wały nadoczodołowe, ale w jego spojrzeniu było coś, czego nie spotykało się u małp. Ciemne oczy spoglądające na wrogi mu plejstoceński krajobraz zdradzały pierwsze ślady świadomości. Zawartą w genach obietnicę inteligencji, która potrzebowała jednak jeszcze wielu lat, żeby dojrzeć, i mogła niebawem zgasnąć — nieodwołalnie i na zawsze.

Obserwator Księżyca, nie dostrzegłszy żadnego zagrożenia, zaczął schodzić po prawie pionowym zboczu, co nawet z dodatkowym ciężarem nie było dla niego problemem. Reszta plemienia jakby tylko na to czekała, wszyscy ruszyli na dół w kierunku błotnistego strumienia, żeby ugasić poranne pragnienie.

Obserwator Księżyca zlustrował dolinę w poszukiwaniu Innych, ale nie było po nich śladu. Może nie wyszli jeszcze ze swoich jaskiń albo żerowali gdzieś dalej na zboczu. Skoro zaś ich nie było, Obserwator Księżyca zaraz o nich zapomniał. Nie był w stanie zajmować się dwiema rzeczami naraz.

Najpierw musiał się pozbyć Starego, co nie wymagało specjalnego wysiłku. Było już wiele zgonów, z czego jeden wcześniej w jego jaskini. Musiał tylko zanieść zwłoki tam, gdzie niedawno przy pierwszej kwadrze Księżyca zostawił truchło nowo narodzonego dziecka. Hieny zajmą się resztą.

Zwierzęta już czekały, jakby wiedziały, że przyjdzie. Obserwator Księżyca położył ciało pod niewielkim krzakiem. Po poprzednim nie zostały już nawet kości. Potem wrócił pospiesznie do plemienia. Nigdy więcej nie pomyślał o swoim ojcu.

Dwaj dorośli z innych jaskiń, jak i większość młodzieży żerowali wśród poskręcanych suszą drzew w dolinie, szukając jagód, soczystych korzonków i liści, czasem trafiając na niespodzianki w rodzaju jaszczurki czy małych gryzoni. W jaskiniach pozostały tylko niemowlęta i najsłabsi ze starych. Jeśli pod koniec dnia zostanie coś do jedzenia, to się ich nakarmi. Jeśli nie, hieny znowu się ucieszą.

Ale ten dzień był dobry, chociaż Obserwator Księżyca nie pamiętał przeszłości na tyle, żeby porównywać dni. Znalazł gniazdo pszczół w pniu martwego drzewa, uraczył się więc najdelikatniejszym ze znanych małpoludom przysmaków. Prowadząc późnym popołudniem grupę do jaskini, wciąż od czasu do czasu oblizywał palce. Oczywiście zebrał też sporo użądleń, ale prawie ich nie zauważył. Był tak zadowolony, jak było to w jego przypadku możliwe, bo choć nadal głodny, nie osłabł jednak z wycieńczenia. To był szczyt marzeń małpoludów.

Dobry nastrój go opuścił, gdy dotarli do strumienia. Inni już tam byli. Zjawiali się codziennie, ale za każdym razem budziło to w nim taką samą irytację.

Tamta grupa liczyła około trzydzieściorga osobników, którzy niczym się nie różnili od plemienia Obserwatora Księżyca. Gdy go ujrzeli, zaczęli skakać, machać rękami i pokrzykiwać, pozostając jednak na swoim brzegu. Jego plemię odpowiedziało tym samym.

I to było wszystko. Chociaż często zdarzało im się walczyć, zmagania rzadko skutkowały poważnymi obrażeniami. Nie mieli pazurów ani kłów, sierść zaś dobrze chroniła skórę, niezbyt więc mogli sobie nawzajem zaszkodzić. Poza tym obecnie nie mieli sił na takie bezproduktywne zachowanie, groźne powarkiwanie było znacznie prostszym sposobem zajęcia stanowiska.

Trwało to jakieś pięć minut i skończyło się równie raptownie, jak się zaczęło. Zaraz potem wszyscy napili się mętnej wody. Duma została ocalona, obie strony zgłosiły roszczenia do własnego terytorium. Załatwiwszy to, plemię ruszyło dalej wzdłuż strumienia. Najbliższa żyzna łąka znajdowała się ponad kilometr od jaskiń i musieli się nią dzielić ze stadem dużych, podobnych do antylop stworzeń, które ledwo tolerowały ich obecność. Nie było jak ich odpędzić, bo miały ostre rogi, naturalną broń, której małpoludy nie posiadały.

Tak zatem Obserwator Księżyca i jego towarzysze przeżuwali jagody, owoce i liście i wciąż odczuwali głód, chociaż stworzenia, z którymi rywalizowali o ten pokarm, stanowiły potencjalnie niewyczerpane źródło pożywienia; tysiące ton mięsa pozostawały jednak poza ich zasięgiem. I tak pośród obfitości powoli zmierzali ku śmierci z głodu.

Plemię wróciło do jaskiń w gasnącym świetle dnia. Obyło się bez incydentów. Ranna kobieta, która nie wyszła żerować, gorąco wyraziła wdzięczność, gdy Obserwator Księżyca dał jej specjalnie przyniesioną gałąź z jagodami. Rzuciła się na nie żarłocznie. Nie było to wiele, ale dawało jej szansę przeżycia do chwili wygojenia się rany zadanej przez lamparta. Potem będzie mogła już sama szukać pożywienia.

Nad doliną wschodził księżyc w pełni, z odległych gór wiał zimny wiatr. Noc zapowiadała się bardzo chłodna, ale to, podobnie jak głód, nie stanowiło szczególnego problemu. Ot, jeden ze zwykłych elementów życia.

Obserwator Księżyca drgnął, gdy z niższej jaskini dobiegły ich krzyki i wrzaski. Nawet nie słysząc powarkiwania lamparta, wiedział, co tam się działo.

Biały Włos i jego rodzina. Walczyli i umierali. Obserwator Księżyca w ogóle nie pomyślał, żeby jakoś im pomóc. Brutalna logika przetrwania wykluczała takie reakcje. W innych jaskiniach członkowie plemienia też milczeli, wyłącznie nasłuchując. Nikt nie chciał ściągnąć na siebie nieszczęścia.

Zgiełk ucichł i niebawem Obserwator Księżyca usłyszał odgłos ciała wleczonego po skałach. Trwało to kilka sekund, później lampart lepiej uchwycił swoją ofiarę i nie powodując już żadnych hałasów, oddalił się z nią w zębach.

Przez parę dni powinien dać im spokój, ale trzeba było też pamiętać o innych napastnikach, którzy mogli przybyć z dalszych okolic, korzystając z tego zimnego małego słońca, które świeciło tylko nocą. Gdyby dały się zauważyć dość wcześnie, można by spróbować odstraszyć mniejsze drapieżniki samym wrzaskiem. Obserwator Księżyca wyczołgał się z jaskini, wspiął na duży głaz przy wejściu i przykucnął na nim, żeby zlustrować dolinę.

Ze wszystkich stworzeń, które dotąd chodziły po Ziemi, tylko człekokształtnym zdarzało się spoglądać wytrwale na księżyc. On sam tego nie pamiętał, ale gdy był jeszcze bardzo młody, wyciągał niekiedy rękę i próbował dotknąć tej upiornej twarzy nad wzgórzami. Nigdy mu się to nie udało, a teraz był na tyle dorosły, by zrozumieć dlaczego. Musiałby znaleźć dość wysokie drzewo, żeby się na nie wspiąć.

Obserwował dolinę i księżyc, ale cały czas nasłuchiwał. Raz czy dwa zdrzemnął się na moment, lecz pozostał na tyle czujny, że każdy dźwięk by go obudził. W zaawansowanym wieku dwudziestu pięciu lat nadal był silny i sprawny. Jeśli szczęście dalej będzie mu dopisywać, jeśli zdoła uniknąć wypadków, chorób, drapieżników i nie umrze z głodu, może przeżyje jeszcze nawet dziesięć lat.

Zimna i pogodna noc emanowała spokojem. Księżyc wędrował powoli pośród równikowych konstelacji, których ludzkie oko nie miało nigdy sposobności zobaczyć. W jaskiniach tymczasem, między niespokojną drzemką i bojaźliwym czuwaniem, rodziły się koszmary, dziedzictwo przyszłych pokoleń.

W górze dwa razy przemknął przez nieboskłon punkt jaśniejszy niż wszystkie gwiazdy, a osiągnąwszy zenit, opadał na wschodzie.



Dodano: 2022-08-22 11:54:13
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS