NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Mara, Sunya - "Burza"
Wydawnictwo: Rebis
Cykl: Mrok [Sunya Mara]
Tytuł oryginału: The Darkening
Tłumaczenie: Maciej Szymański
Data wydania: Marzec 2024
Wydanie: I
ISBN: 978-83-8338-031-5
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 132x202
Liczba stron: 448
Cena: 49,99 zł
Rok wydania oryginału: 2022
Tom cyklu: 1



Mara, Sunya - "Burza"

ROZDZIAŁ 1

Gdyby w sennych koszmarach istniała muzyka, brzmiałaby jak Burza.

Grom niczym szybkie bicie serca. Piekące ukłucia błyskawic jak bombardowanie bez rytmu i litości. I to powolne, złowrogie wycie, niby głos bestii, której umknęła zdobycz.

Pięściami wiatru Burza zaczyna bić o okiennice, próbując skruszyć nasz domek jak skorupkę jaja. Nie potrafi, więc przenika przez ściany, na niezliczone sposoby sprawiając, że drewno zaczyna krzyczeć.

Słodki, ochrypły głos Ammy dobiega z dołu, a wraz z nim posępny brzdęk jej sitaru. To kołysanka, którą niegdyś śpiewała, by osuszyć moje łzy. Są jednak takie dźwięki, których nie zagłuszy nawet najbardziej urokliwa kołysanka.

Burza jakby słyszała moje myśli: okiennice otwierają się z hukiem i fala wilgotnego powietrza pachnącego ozonem wdziera się do środka. W ustach czuję charakterystyczny posmak waty cukrowej i miedzi.

Podchodzę do okna, mocuję się z okiennicami i popełniam błąd: unoszę wzrok.

Przed sobą mam Burzę. To ściana, ale nie z kamienia czy gliny, lecz z mroku. Jest niczym muślinowa zasłona spowijająca nasze miasto, utworzona z warstw mgły, dymu i cienia, w jednakowej barwie ciemności, którą mam pod powiekami. Nie ma przed nią ucieczki, nie ma w niej ani jednej szczeliny, a sięga dziesięciokrotnie wyżej niż budynki, nad którymi góruje.

Burza zaciska się wokół nas coraz mocniej, cal po calu pochłaniając ulicę i niebo. My, w piątym kręgu, wiemy już, że nadeszła nasza kolej: wkrótce zostaniemy pożarci. Ciemność zabrała dzikie pola siódmego kręgu na długo przed moimi narodzinami, a jako dziecko zapamiętałam, jak traciliśmy farmy i domostwa z szóstego. Żyjemy w czasach postępującego zaciemnienia; od lat światło słoneczne nie dociera dalej niż do trzeciego kręgu. Za kilka lat pewnie nie sięgnie nawet tam, ale Ammy już wtedy nie będzie.

Dzwony burzowe z pobliskiej strażnicy wybijają ostrzeżenie: nadchodzi szkwał. Wypatruję spóźnionych na ulicy, lecz z góry niewiele widać.

Wpycham okiennice w wypaczone drewniane ramy, a potem zbiegam schodami z półpiętra do głównej sali, w której wszyscy się zebrali.

Dźwięk dzwonów wypacza jej powolną, senną pieśń, lecz Amma nie przestaje: czyni to, co robiła przez ostatnie pięćdziesiąt lat, prowadząc ten dom dla przeklętych. Czas spowolnił jej kroki i przygarbił grzbiet, ale wiem, że i tak nigdy jej nie dorównam, nie zdołam dokonać tyle co ona.

Nie gubiąc ani jednej nuty, Amma rzuca mi niespokojne spojrzenie, prosząc, bym się pospieszyła. Siedzi ze swym sitarem pośrodku długiej sali, a tknięci Burzą leżą w łóżkach po obu jej stronach. Mieszka ich tu siedmioro, głównie dzieci, którym nie udało się uciec; albo bestie wciągnęły je w wir Burzy, albo same poszły, by dotknąć jej frontu – i zostały przeklęte. Burza bowiem nie dba o to, jak niewiele masz lat i jak obiecujące życie możesz mieć przed sobą. Jeśli tylko zdoła cię dotknąć, choćby czubeczka palca – pozostaniesz przeklęty. Odtąd będziesz znosić krzywe spojrzenia, szyderstwa, a jeśli naprawdę zabraknie ci szczęścia, także owoce moich kulinarnych poczynań.

Kieruję się w stronę drzwi, próbując nie zwrócić na siebie uwagi taty. Widzę, jak pochyla się nad najmłodszą dziewczynką, by narysować na jej ramieniu ikonę, która uśmierzy dreszcze. Staram się bacznie obserwować, jak to robi, ale bicie dzwonów przypomina mi, że nie czas na to.

–  Vesper – rzuca ostrzegawczo tata, gdy go mijam. Podskakuję spłoszona jego głosem, a mój łokieć zahacza o łóżko Gii. Na wpół obrane korzenie shalaj fruną w powietrzu. Dziewczynka czyni nader nieuprzejmy gest lewą ręką; jej prawicę Burza zmieniła w poskręcaną, gruzłowatą szczapę.

Jedzenie jest cenne, więc się krzywię, ale nie mogę się zatrzymać, by je pozbierać.

Tata odgarnia czarne włosy z oczu – oczy mamy jednakowe – i przygniata mnie ciężkim jak kowadło spojrzeniem pełnym dezaprobaty.

–  Nie wychodź tam. Sami znajdą schronienie. Nie zgrywaj bohaterki.

–  Jasne, tato.

Na oślep macham mu ręką, ignorując tę pewność w jego oczach: że nic dobrego nie potrafię zdziałać, że jestem tylko dzieckiem, w dodatku nieszczególnie bystrym. Drzwi frontowe dygoczą w ościeżnicy, gdy zapieram się mocno nogami, by odsunąć trzy mocne zasuwy. Wiatr wdziera się do środka, szarpie mi ubranie i samowolnie otwiera drzwi z krzywych desek. Wraz z nim dociera do nas coś jeszcze: zawodzenie Burzy, lodowaty chłód i jęzor mgły, który liże mi kostki. Dzwony nie milkną i moja pusta pierś dudni ich rozpaczliwym dźwiękiem.

–  Vesper, nie… – woła tata, ale wiatr kradnie resztę jego słów, gdy przestępuję próg.

Podmuch zarzuca mi włosy na twarz. Gdy Burza tak wyje, a powietrze pachnie przypalonym cukrem, wiadomo, że zbiera siły na nowy szkwał.

Fioletowa błyskawica przecina warstwy ciemności, odsłaniając bestie w trzewiach Burzy. W jej blasku rysują się pękaty odwłok skorpiona, ostre szpony wielkiego, drapieżnego ptaka i pysk olbrzymiego ogara. Nieludzkie oko połyskuje fioletem, spoglądając w dół, wprost na mnie. Wielka rana źrenicy rozszerza się i nagle obraca ku górze, bo jej uwagę przykuło coś nowego.

Podążam za tym spojrzeniem. Trzy czerwone smugi mkną przez półmrok w stronę frontu Burzy. Wardana. Nasi strażnicy, pierwsza i ostatnia linia obrony miasta, zbrojni mocą niebywałej ikonomancji. Przysięgali, że będą nas wszystkich chronić. Płaszcze z tysiąca i jednego pióra pozwalają im latać; karmazynowe uniformy lśnią jak latarnie morskie na tle mroku. Podniecenie podszyte poczuciem winy sprawia, że dostaję gęsiej skórki.

To, jak lecą wprost ku Burzy, gotowi walczyć – jest prawdziwą odwagą. To moc. Ze ściśniętym gardłem przełykam zazdrość gorzką jak żółć.

Trzej Wardana pikują, a trajektoria lotu prowadzi ich bliżej mnie, niżbym sobie życzyła – może dwie przecznice w bok i dwie przecznice w stronę Burzy. Zmierzają tam, gdzie front wypiętrza się niczym czarny, rozdęty brzuch. Kolejna błyskawica wyławia z ciemności bestie: przebierają pazurami na skraju Burzy, chcą się wreszcie narodzić. Czuję suchość w gardle. Jeśli Wardana ich nie powstrzymają, będziemy w niebezpieczeństwie.

Obrońcy rzucają się w bój z siecią utkaną za pomocą ikon, zarzucając ją na wybrzuszenie. Sieć jarzy się bladym błękitem; jest cienka jak koronka i trudno oprzeć się wrażeniu, że próbują zatrzymać wielki głaz pajęczą siecią.

Pleciona ikonotarcza wytrzymuje jedno uderzenie serca, potem drugie i trzecie – i wreszcie front Burzy eksploduje chmurą czarnego dymu. Pierwsza z wielkich bestii wydostaje się na wolność, a jej ryk rozbrzmiewa niczym grzmot. Zbudowana jest z tej samej czarnej chmury co Burza i ma postać dwugłowego lwa z grzywą snującą się jak dym i ślepiami rozjarzonymi na podobieństwo miniaturowych błyskawic. Pomniejsze stwory wypełzają w ślad za nią, korzystając z chwilowej wyrwy.

Mknąc w powietrzu, Wardana dobywają broni – widzę dwie włócznie i mniejszą tkaną ikonotarczę – by rzucić się do ataku.

Z transu wyrywa mnie nagły huk; to wiatr zatrzasnął drzwi za moimi plecami.
W głębi ulicy otwierają się inne, w odcieniu zieleni mchu, i krępa kobieta krzyczy:

–  Prędko! Do środka!

Wtóruję jej, widząc dwie przygarbione postacie mknące ku jej domowi. Gdy tylko znikają za progiem, drzwi zamykają się z trzaskiem. Rozglądam się, szukając innych spóźnionych uciekinierów.

Dostrzegam ruch w zaułku po drugiej stronie ulicy, lecz nic się zeń nie wyłania. Serce bije mi jak oszalałe, a mokry mech chlupocze pod stopami, gdy ostrożnie ruszam w tę stronę. Widzę puste oczy wygłodniałej kobiety skulonej pod stertą gruzu. Jej szorstkie, szafranowe ubranie jest znoszone i podarte, spódnica wystrzępiona, a chusta pełna dziur. Ramiona oplatają drobną postać – dziewczynkę o krągłych policzkach.

–  Tutaj! – wołam, wskazując drzwi.

Zgrzytam zębami, widząc, że mocniej przytula dziecko. Może paraliżuje ją strach, ale stawiam raczej na uprzedzenia. Przesądni nie lubią zaglądać do domów pełnych tkniętych Burzą.

Nieludzki krzyk podobny do trzasku pioruna przecina wycie wiatru i niemilknącą pieśń dzwonów. Odpowiada mu nieziemski chór głosów – to świta wielkiego lwa Burzy, sfora mniejszych bestii, które przekroczyły front w ślad za nim. Włosy jeżą mi się na karku.

–  Prędzej! – krzyczę.

Dziecko wije się w objęciach matki, odciąga jej chustę i wreszcie patrzy mi w oczy.

Przemyka nade mną cień otulony płaszczem, z włócznią w dłoni. Wardana ląduje na naszej ulicy, może sześć domów ode mnie – zdecydowanie zbyt blisko; musimy natychmiast schronić się w środku – ale matka kuli się pod ścianą. Czyżby szukała śmierci? Chce dać się zaciągnąć w Burzę?

Spomiędzy jej ramion wpatrują się we mnie złote oczy dziewczynki. Oglądam się na własne ślady prowadzące ku drzwiom – wystarczy dziesięć kroków i będę bezpieczna.

Lecz jeśli wrócę, jeśli zatrzasnę za sobą drzwi, a na tę dziewczynkę spadnie nieszczęście, będę temu winna. Jeżeli zaś pójdę po nią i dam się zabić, tata do końca życia będzie nazywał mnie w myślach omszałym móżdżkiem.

Cóż, przywykłam do tego.

Rzucam się naprzód i biegnę, przebieram nogami tak prędko, jak tylko potrafię. Kątem oka widzę Wardana: błyski krwistoczerwonej skóry ekwipunku i bladobłękitną poświatę jakiejś ikony.

Zaułek jest tuż, tuż, więc tracę z oczu wszystko oprócz kobiety, która stoi teraz przed córką, jakby chciała ją przede mną obronić.

–  Posłuchaj, za tymi drzwiami będziecie bezpieczne – wyrzucam z siebie jednym tchem. – Nie możecie tu zostać, bestie są zbyt blisko.

Obraca się i w rozterce spogląda na dziecko, na łuski wystające spod rękawków. Nie jest więc uprzedzona, tylko tknięta Burzą i przerażona.

–  Obiecuję, że was nie skrzywdzimy – dodaję łagodniej.

Kobieta kiwa głową, więc ściskam jej lodowatą dłoń. Dziewczynka trzyma się kurczowo talii matki, gdy wyciągam je w pośpiechu z zaułka.

Zatrzymuję się gwałtownie u wylotu, czując, jak podeszwy butów ślizgają mi się po mchu mokrym od mżawki. Ruchem ręki nakazuję kobiecie i dziecku czekać. Po drugiej stronie ulicy, w otwartych drzwiach domu, stoi tata. Widzę jego twarz wykrzywioną grozą.

Bestia Burzy, kształtem przypominająca pająka, z klekotem odnóży kroczy między nami a tatą. Jeszcze nigdy nie widziałam żadnej z tak bliska. Wydęty odwłok wygląda na zbudowany z tej samej substancji co sama Burza – z czarnego, gęstego, nieustannie się kłębiącego i wirującego dymu. Ośmioro wyłupiastych ślepi mieni się fioletem błyskawic.

Bestia jest dobre dwie stopy wyższa ode mnie; to pewnie najsłabszy osobnik z całego miotu. Marna to jednak pociecha, myślę, słuchając szczęku szczypiec tnących powietrze.

Obraca się ku mnie, otwierając paszczę.

Moje serce przyspiesza. Mogę zrobić tylko jedno: to, co zrobiłaby mama.
–  Omińcie ją – rozkazuję kobiecie i popycham zdecydowanie, widząc, że się waha. – Ja odwrócę jej uwagę. Już!

Wskakuję na stertę gruzu u wylotu zaułka i dźwigam bryłę wielkości mojej głowy. Miotam ją w stronę bestii, lecz ta odbijają jednym odnóżem, a na pozostałych siedmiu rusza prosto na mnie. Porusza się niezdarnie, jak pijana albo jak dziecko, które dopiero uczy się chodzić. Przerażające dziecko na ośmiu włochatych łapach.

Skup się, Vesper. Po co się tak trudziłaś, wykradając strzępy ikonomancji, jeśli nie po to? Ćwiczyłaś. Na pewno znasz ikonę właśnie na taką okazję. Jakąkolwiek.

Jakąkolwiek.

Myśli przelatują mi przez głowę, gdy wycofuję się przed nadciągającą bestią. Wpycham rękę do kieszeni, szukając bryłki węgla drzewnego wyjętej z ogniska. Drżącą dłonią kreślę pierwszą ikonę, którą zdołałam sobie przypomnieć: prostą ikonę światła. Gdy tylko kończę, pojawia się rozbłysk.

Bestia waha się przez jedno uderzenie serca.

Moja dłoń nadal drży. Pamiętam ikonę ognia, ale wiem, że powietrze jest przesycone wilgocią; skończyłoby się najwyżej na iskrze. Kolejne kilka ikon od razu skreślam w myślach. Nie mam już nic.

Bestia Burzy przesłania mi horyzont cielskiem z wirującego dymu. Tata miał rację. Żadna ze mnie bohaterka. Nic nie zdziałam. Trzeba mi było zostać w domu.

Szczypce szczękają tuż przede mną, a za plecami mam ścianę. Kolana uginają się pode mną; osuwam się i dostrzegam coś w oddali, pod korpusem bestii. Z ulgą wypuszczam powietrze z płuc: matka i córka są już bezpieczne u Ammy.

Pojawia się za to ktoś inny. Tata kroczy śmiało, uzbrojony w pióro w jednej i nóż kuchenny w drugiej ręce. Na ostrzu połyskuje okrągła ikona. Wszystko spowalnia.

Bestia atakuje szczypcami, ale w porę biję głową w mur i czuję tylko podmuch zimnego powietrza na gardle.

Tata unosi ramię i rzuca nóż.

Zaciskam powieki.

Bestia skowyczy tuż nade mną, lecz jej głos szybko przechodzi w bulgot, a potem w szmer.

Otwieram oczy. Szczypce z gęstego dymu dygoczą cal od mojej twarzy. Ośmioro ślepi zachodzi szarą mgłą, jakby ktoś rozlał w nich farbę. Źródłem szarości wydaje się ten niepozorny punkt, w którym nóż taty przebił bok bestii. Gdy bledną koniuszki szczypiec i kosmatych odnóży, ustaje wszelki ruch.

Wyciągam drżącą rękę, by dotknąć martwej skóry, lecz pod palcami czuję już tylko zimny kamień. Dokonała tego jedna ikona?

–  Vesper! – krzyczy tata.

Przesuwam się, by uwolnić się spod bestii, i puszczam biegiem w stronę domu. Tata ostatni raz spogląda w niebo, po czym chwyta mnie pod ramię i wciąga do środka.

Drzwi zamykają się za nami z trzaskiem.

Opieram się o nie plecami, dysząc cicho i spoglądając w tuzin szeroko otwartych oczu.

Tata przymyka powieki, ale pozwala sobie tylko na krótką chwilę ulgi, a potem zwraca się ku mnie. Widzę złowrogie błyski w jego oczach i purpurę z wolna nabiegającą na smagłe policzki.

–  Coś ty sobie myślała?!

W końcu łapię oddech.

–  Tato, właśnie uratowaliśmy dwoje ludzi.

–  Nie, to ja uratowałem troje. A ty omal nie zmarnowałaś życia.

Teraz i ja czuję żar na policzkach.

–  Bo tak należało!

–  Skoro nawet siebie nie umiesz ocalić, przestań zgrywać bohaterkę.

Matka i córka spoglądają na nas, siedząc na łóżku w kącie izby. Wtulają się w siebie jeszcze mocniej niż chwilę wcześniej w zaułku. Ich przerażenie tylko podsyca rozżarzony do czerwoności gniew, który pali mnie w żołądku i topi resztki mojego strachu.

Uśmiecham się do nich na tyle, na ile jestem w stanie to zrobić, a potem przeciskam się między Ammą i tkniętymi Burzą, by udać się do kuchni. Czworo gapi się bez żenady; pozostali odwracają wzrok, udając, że chcą nam dać trochę prywatności. Rudowłosa Jem uroczym gestem przesuwa palcem po szyi, szczerząc do mnie zęby w uśmiechu.

–  Vesper! – Ciężkie kroki ojca podążają za mną do kuchni. Zaciągam zasłonę, ale tata już tu jest. Staje plecami do mnie, zaciskając dłonie na krawędzi blatu. Bierze głęboki, drżący oddech, a potem szepcze:

–  Kiedy ty się w końcu nauczysz?

Czuję ucisk w żołądku. Skręcone kosmyki włosów lepią mi się do policzków – powietrze jest takie wilgotne i naładowane – więc próbuję zrobić z nimi porządek, żeby zyskać na czasie. Wiem, że wcale nie to miał na myśli, ale odpowiadam mu nieco buntowniczo:

–  Ależ ja chcę się uczyć. Naucz mnie paru sztuczek, to więcej nie będziesz musiał się o mnie martwić.

Odwraca się ku mnie, bardziej przerażający niż ten młodociany pająk o włochatych odnóżach.

–  Nie zaczynaj. Nie teraz. Nie w chwili, gdy przez własną głupotę omal nie straciłaś życia.

Przygryzam wargę. Jak mam go przekonać, że ikonomancja mogła mnie ocalić? Miałam dość czasu, żeby napisać ikonę. Gdybym tylko znała tę, która zamieniła bestię w kamień, sama bym się uratowała. Bez jego pomocy.

–  Tato, obiecuję, że jeśli mnie nauczysz, będziesz ze mnie dumny.

–  Vesper…

–  Zginęłabym, gdybyś nie znał ikon. Ale gdybym sama je znała, i to porządnie…

–  Dość. – Głos niesie się echem po kuchni.

Serce podchodzi mi do gardła.

–  Jak to? Znasz wszystkie ikony w cieniu Burzy i nic z tym nie robisz. Gdybym znała choć co trzecią, nie, co dziesiątą! To…

Tata wygląda tak, jakbym dała mu w twarz.

Milknę. Zdarzało mi się wygadywać gorsze rzeczy, ale nigdy tak na mnie nie patrzył.
–  No co?

–  Musimy iść.

–  Co? Dokąd?

–  Nie ma czasu. Idź, pakuj się.

Gwałtownym ruchem odsuwa zasłonę z tkanego mchu i wszyscy w sali jak na komendę zaczynają udawać, że niczego nie słyszeli.

Amma już idzie; każdemu jej krokowi towarzyszy stukot laski. Białe włosy burzą się wokół jej koka niczym upiorna aureola podświetlona blaskiem kuchennej lampy.

–  Alcanarze?

Tata nogą odsuwa wytarty dywanik i otwiera klapę w kuchennej podłodze. Zatrzymuje się w pół drogi do malutkiej piwnicznej izby, która służy mu za sypialnię i gabinet. Spogląda w oczy Ammy.

–  Zaraz wyruszamy, Ammo.

–  Nie możemy tak sobie odejść. Amma nas potrzebuje. – Podnoszę głos.

Amma mnie ucisza, kładąc mi dłoń na ramieniu.

–  Dlaczego teraz? Po siedmiu latach?

Tata zaciska zęby.

–  Już wiedzą, że żyję. Niedługo po mnie przyjdą. –  Jak to? – pytam. – Dlaczego? Tata patrzy mi prosto w oczy.

–  Ta ikona… To ja ją wynalazłem.

Jego słowa zagłuszają resztę dźwięków; słyszę już tylko bicie własnego serca.

I wtedy rozlega się stukanie do drzwi, głośne niczym grzmot.

ROZDZIAŁ 2

W domu Ammy dla Przeklętych poznaliśmy trzy rodzaje pukania do drzwi.

To, które słyszymy, nie należy do pierwszej kategorii – tak nie puka ktoś, kto potrzebuje schronienia. Nie jest to też pukanie kogoś, kto chciałby dostać coś do jedzenia, by przetrwać noc.

To pukanie trzeciego rodzaju. Pukanie kogoś, kto domaga się krwi.

–  Tato? – odzywam się bardzo słabym głosem.

Nigdy nie widziałam, by tak zbladł. Amma pstryka palcami i pokazuje kryjówkę.

–  Już idę! – woła, człapiąc ku drzwiom i swoim zwyczajem postukując laską.

Wystarczy jedno jej spojrzenie, by tknięci Burzą pognali do swych łóżek i nakryli się kocami.

Tata prawie znika w ciemności piwniczki, ale zatrzymuje się, żeby spojrzeć na mnie.

–  Vesper – syczy – chodź tutaj.

Przykładam palec do ust, a potem podbiegam, żeby zamknąć za nim klapę. W brzuchu stygnie mi i coraz bardziej ciąży kamienna pewność.

To moja wina.

Nie mogę pozwolić, żeby Amma została z tym sama. Tata spogląda na mnie do ostatniej chwili, gdy opuszczam klapę. Czując mrowienie na karku, przyciągam na miejsce dywanik; wiem, że nawet teraz ciemne oczy taty obserwują mnie przez szpary między deskami.

Kolejne trzy głośne stuknięcia. BUM BUM BUM. Piętnaście kroków i już nie ma mnie w kuchni, już mijam tkniętych Burzą, już stoję u boku Ammy. Wszystkie oczy skierowane są na drzwi.

Amma odsuwa ostatnią zasuwę i uchyla je. Palce chronione rękawicą zaciskają się na ich krawędzi, a mocne pchnięcie otwiera je szerzej. Chwytam je w samą porę, by nie uderzyły Ammy, i staję przed nią, choć czuję na plecach zimny dreszcz. Krwistoczerwona skóra. Płaszcze z tysiąca i jednego pióra.

Wardana.

Jest ich trzech. Jeden, o okrutnych ustach, jest tak niesamowicie blady, jakby wyrzeźbili go z lodu. Drugi, przystojny i smukły, porusza się z wyjątkowym wdziękiem i swobodą. Ma zmierzwione, ciemne włosy, a jego złote oczy połyskują, jakby uwięził w nich blask słońca.

Zamieram jednak w bezruchu, dopiero gdy widzę trzeciego. Jego twarz zna każdy, kto choć raz trzymał w palcach mosiężną monetę. Twarz bez cienia słabości, o mocnej linii nosa i szczęki, gładkich, lecz nie miękkich policzkach, bez krzty dziecięcych rysów, choć przeżył ledwie parę lat ponad moich siedemnaście.

Oto Dalca Zabulon Illusora, syn Regii, który pewnego dnia przejmie jej koronę i który nosi na całym ciele tę samą złotą ikonę co ona. Ten, który kiedyś odziedziczy jedyną moc zdolną chronić nas przed Burzą; moc słabnącą z każdym pokoleniem.

Spogląda na mnie z góry okrutnymi oczami błękitnymi jak okruchy nieba.

–  Nie zaprosisz nas do środka?

Nie ruszam się spod drzwi. Silę się na uśmiech, chociaż słowa więzną mi w gardle jak ścięte mrozem. Może i nazywają siebie obrońcami miasta, ale nie przyszli tu, żeby nas bronić. Mój podziw staje się lodowatym strachem, bo ich odwaga i siła zwracają się teraz przeciwko mnie.

Dalca patrzy i czeka. Jest wysoki; nie widzę zza niego ani ulicy, ani Burzy. Stoję tak blisko, że widzę okrągłe ikony odciśnięte w czerwonej skórze jego uniformu – każda jest symbolem mocy. Widok tak gęsto upakowanych ikon – w dodatku po prostu n a u b r a n i u – przypomina mi, że ikonomancja jest domeną możnych. Ja muszę walczyć, pożyczać i handlować, żeby poznać kształt choć jednej, a jego ikonomanci rysują je tylko po to, żeby zawiązać mu sznurowadła albo podgrzać wodę na kąpiel; na skórzanym napierśniku, tuż nad sercem, wycisnęli mu pewnie specjalną ikonę, która nie pozwala kroplom Burzy wnikać w ubranie i chłodzić jego książęcej skóry. Gdybym znała jej kształt, już nigdy nie musiałabym wcierać śmierdzącego wosku w kapotę.

Zatrzymuję spojrzenie na nożach, które nosi u pasa. Rękojeści pokryte ikonami w kolorze zakrzepłej krwi, tak zawiłymi, że pewnie nigdy nie będę miała okazji się ich nauczyć. Patrzę na nie, lecz bodaj pierwszy raz w życiu potrafię poskromić ciekawość. Wolę nie przekonywać się na własnej skórze, do czego tak naprawdę służą.

–  A niech mnie Burza, kompletnie zgłupiała na twój widok. – Blady przewraca oczami i robi krok naprzód, jakby chciał mnie siłą odsunąć. Włosy ma białe, ale połyskujące odbitymi barwami otoczenia. Różowe tam, gdzie dotykają czerwonej skóry uniformu, ciemnosrebrne na tle czarnego płaszcza z tysiąca i jednego pióra, a złote wszędzie tam, gdzie pada na nie światło z izby. Nie mam wątpliwości, że to dzieło ikonomancji. Piękne dzieło. Szkoda takiej sztuki dla gbura, który stoi przede mną.

–  Precz – warczy.

–  Oczywiście – odpowiadam, ale nie odsuwam się nawet na cal, choć serce bije mi jak oszalałe, a dłonie mam spocone. – Czego tu chcecie?

Amma trąca mnie laską w kostkę. Tak, wiem, muszę uważać, mam być potulna… Odzywam się więc łagodniej, spuszczając oczy:

–  Chodzi mi o to, że łatwo wystraszyć tkniętych Burzą… Zza moich pleców dobiega teatralny jęk. Znam ten zbolały głos. Jem, moja najbliższa przyjaciółka wśród tkniętych, jęczy ponownie, tym razem gardłowo. Przez krótką chwilę panuje cisza, a potem wtórują jej kolejne głosy. Chyba tylko siłą woli nie krzywię się z politowaniem, ale o dziwo ich sztuczka działa. Blady Wardana cofa się i teraz dopiero spogląda na szyld nad drzwiami: Dom Ammy dla Przeklętych. Na jego twarzy maluje się niesmak.

–  Jesteś pewny, że to tu?

–  Musi być przy tej ulicy – odpowiada Dalca, spoglądając w głąb domu ponad moim ramieniem. – Wchodź, Casvianie.

Blady imieniem Casvian wzdycha i podchodzi tak blisko, że nasze buty stykają się noskami. Cofam się instynktownie o krok, a on wpycha się do środka.

–  Mamy dowody na nieuprawnione użycie ikonomancji w tej okolicy. Proszę zachować spokój – zawiesza głos, popatrując krzywo na Jem, która znowu jęczy – oraz c i s z ę, jeśli to możliwe. Przypominam, że my, Wardana, jesteśmy tu po to, by was bronić. Takie korzystanie z ikon jest śmiertelnie niebezpieczne, dlatego mamy obowiązek chronić obywateli przed samowolą niewyszkolonych ikonomantów.

Dalca i chudy przystojniak wchodzą śladem Casviana, który raczy nas świetnie wyćwiczoną przemową.

–  Proszę – mówi Amma, stając przede mną. – Wchodźcie.

Róbcie, co trzeba.

Widzą w niej jedynie kruchą staruszkę o białych włosach upiętych w schludny kok, ramionach zgarbionych pod znoszoną chustą, uśmiechniętych ustach otoczonych bruzdami wyżłobionymi przez czas w orzechowej skórze, o niegdyś ciemnych oczach zachodzących już bielmem wieku i drżących dłoniach zaciśniętych na główce laski. Amma posyła mi szybkie spojrzenie, a ja bezbłędnie odczytuję w nim ostrzeżenie: jeśli widzą w tobie mrówkę, bądź mrówką i nie dawaj im powodu, by przyjrzeli ci się bliżej.

–  Przepraszam – cedzę przez zaciśnięte zęby, spuszczając głowę i odstępując na bok. – Tknięci Burzą są wrażliwi, ale jestem pewna, że będziecie ostrożni.

Casvian parska lekceważąco, wymijając mnie. Wzrok księcia nie zatrzymuje się na mojej twarzy nawet na chwilę, choć spoglądam na niego spode łba wyzywająco. Skoro ma czelność wpraszać się do mojego domu, niech wystarczy mu odwagi, żeby spojrzeć mi w oczy.

Trzeci Wardana jakby usłyszał moje myśli: spogląda na mnie złotymi oczami jakoś dziwnie, badawczo.

Reaguje na moją buńczuczność: kącik jego ust unosi się lekko, nadając im kształt, który mógłby być dalekim kuzynem uśmiechu. Patrzę w jego pionowe źrenice i na nieco zbyt ostre kły – kocie oczy i koci uśmiech – a on uśmiecha się szerzej, widząc, że pojęłam, czym jest.

Tknięty Burzą. Jak większość ludzi, którymi opiekuje się Amma. Wyróżnia go jedynie to, że nosi krwistoczerwoną szatę, więc ma władzę.

Do tej pory słyszałam tylko o jednym podobnym przypadku: przez parę lat Wardana przeklęta przez Burzę była bohaterką piątego kręgu, zanim straciła życie w szkwale. Gwoli ścisłości, nie była jednak tknięta Burzą, a jedynie odziedziczyła klątwę po rodzicu.

Miała szczęście: mogła walczyć, bo klątwa była w miarę łagodna. Choć niektórzy twierdzą, że zrodzeni z Burzy żyją z ciąg­ łym zagrożeniem, bo klątwa jest jedynie uśpiona, a pewnego dnia się budzi.

Być może i ten Wardana jest zrodzony z Burzy.

–  Będę uważał – obiecuje z cicha.

Zauważam jednak, że mówi wyłącznie do siebie. Nieznacznie kiwa głową w moją stronę i podąża za pozostałymi. Zamykam za nimi drzwi, do ostatniej chwili zaciskając palce na drewnie, by stłumić ich drżenie. Potem krzyżuję ramiona na piersi i odwracam się ku sali.

Wardana idą od łóżka do łóżka, przyglądając się każdej twarzy. Szukają kogoś. Szukają taty.

Moje serce bije bardzo prędko i nierytmicznie, gdy zmuszam się, by patrzeć na tkniętych Burzą i nie zerkać w stronę kuchni. Tylko tyle mogę dla niego zrobić: nie zdradzić jego kryjówki.

Casvian o lustrzanych włosach zatrzymuje się przy Jem i sięga po wielki słój pełen mlecznych zębów, który wystaje spod jej łóżka. Zaskoczony z krzykiem wypuszcza naczynie z ręki, ale Jem łapie je w porę. Zamieniają kilka słów, zbyt cicho, bym mogła coś usłyszeć.

Spoglądam na najbliższe łóżko. Gia ma ledwie jedenaście lat. Jej drewniane stopy wystają spod koca, więc otulam je delikatnie. Oczy ma pełne łez i gdy klękam przy niej, wyciera policzki o mój rękaw. Matka zostawiła ją na naszym progu dwa lata temu, zaraz po tym, jak Gia dotknęła frontu Burzy.

Dotykam medalionu mamy, który noszę pod koszulą i który daje mi siłę. Ona nigdy by nie pozwoliła, by obcy wtargnęli do jej domu.

Ruszam śladem nieproszonych gości i palcami delikatnie muskam tkniętych Burzą, żeby wiedzieli, że jestem z nimi. Dwie nowo przybyłe kulą się w sobie. Zachowuję dystans i wolę nie myśleć, że mogłyby zdradzić prawdę. Najlepiej będzie nie zwracać na nie uwagi.

Jem chwyta mnie za rękę, gdy przechodzę obok niej. Ściska ją mocno i ciągnie mnie, by przysiadła na skraju łóżka.

–  Nie rób nic głupiego – syczy niemal bezgłośnie.

Patrzę na nią z ukosa. Klątwa bawi się jej rysami, postarza ją na moich oczach. Nigdy nie spotkałam podobnego przypadku. W tej chwili Jem ma kasztanowe włosy i gładką twarz dwudziestolatki, lecz wiem, że do snu będzie się układać jako siwowłosa, niemal bliska śmierci staruszka o pożłobionym zmarszczkami obliczu. Rankiem obudzi się jako dziecko. Jej ciało każdego dnia, bez końca, przechodzi pełen cykl życia. Słój jest pełen mleczaków, które codziennie traci.

Jem nie puszcza mojej dłoni, a ja nie chcę robić zamieszania, więc siedzę przy niej i obserwuję Wardana.

Casvian trzyma w ręku mosiężny przyrząd i obserwuje otoczenie z miną badacza. Jest szczuplejszy od swych towarzyszy zbudowanych jak prawdziwi wojownicy. Z pewnością to on jest ikonomantą – podczas gdy on rysuje ikony, Dalca i zrodzony z Burzy zajmują się walką.

Lecz choć Dalca ma ciało wojownika Wardana, jego oczy – błękitne jak letnie niebo i żywo kontrastujące ze spaloną słońcem skórą – są zimne i przenikliwe jak oczy króla. To oczy należące do przedstawiciela królewskiego rodu, oczy Regii.

Stoi raptem kilkanaście stóp ode mnie, a wydaje się nieosiągalny jak słońce. Wpatrujemy się w niego urzeczeni, jakbyśmy nie mieli wyboru.

Nie dlatego, że jest tym, kim jest. Nawet nie dlatego, że jest atrakcyjny na swój kanciasty, posągowy sposób.

Chodzi o to, że Dalca jest zarazem przeszłością i przyszłością miasta. O to, w jaki sposób chodzi, jak wypełnia sobą tę salę – jest w nim coś, co każe nam wierzyć, że jest niezniszczalny. Bezpieczny jak żadne z nas.

Czy on w ogóle poznał, co to strach? Czy kiedykolwiek czuł głód albo choć obawiał się głodu? Czy musiał tulić się do innych, by ochronić się przed chłodem? Dlaczego miałby to robić, skoro w każdej chwili może stanąć w słońcu?
I czy on w ogóle boi się Burzy? Pewnego dnia będzie Regią, posiądzie moc, która pozwoli mu walczyć z Burzą. Potęgę, której tacy jak my nawet nie potrafią sobie wyobrazić.

Wardana zrodzony z Burzy przechodzi obok mnie, więc odrywam wzrok od Dalki, żeby nań spojrzeć. Snuje się po sali jak leniwy kocur, a tknięci Burzą sztywnieją, gdy ich mija. Uśmiecha się do nich, ale to raczej kwaśny grymas, który służy mu za maskę.

Zapamiętuję te trzy twarze i liczę, że Wardana jeszcze przemówią, lecz na razie panuje grobowe milczenie. Chciałabym usłyszeć pytania. Dlaczego nie próbują ustalić, kto narysował ikonę? Bo skoro nie muszą o to pytać… to znaczy, że już wiedzą.

Casvian idzie na górę. Chwilę później dobiega stamtąd rumor.

Amma posyła mi zlęknione spojrzenie, a Jem jeszcze mocniej ściska moją rękę. Zrywam się, uwalniam dłoń i lecę ku schodom. Przeskakuję po dwa stopnie.

Casvian stoi przy oknie na półpiętrze, a u jego stóp widzę cenną ziemię i korzenie shalaj. Trzyma w rękach pustą donicę, którą po chwili odrzuca. Znowu wymachuje tym mosiężnym przyrządem, skupiając się zwłaszcza na parapecie, na którym stała doniczka. Szuka ikon.

Obojętnie kopie korzeń. Brudne buty miażdżą nasze pożywienie.

Nie ma pojęcia, jak długo oszczędzałam, by zdobyć tę ziemię, i jak cenne są nasiona. Tak cenne, że w niektórych miesiącach nikt nie chciał mi ich sprzedać, choć miałam dość pieniędzy. Strach buzujący w moich żyłach zmienia się w gniew.

Przygryzam wargę. Ratuje mnie chyba tylko to, że tak naprawdę donice wcale go nie obchodzą. Chce narobić bałaganu, sprowokować reakcję. A gdyby tylko przyjrzał się uważniej, dostrzegłby malutkie ikony, które narysowałam w ziemi, by korzenie rosły zdrowe. Albo tę powiększającą – jedną z niewielu, które znam – powtórzoną nie wiem ile razy, by shalaj był choć trochę bujniejszy niż zwykle. Właściwie nie było z nich pożytku – pewnie sprzedawca podał mi złe proporcje – ale nic innego nie miałam.

Latami ukrywałam mój sekret przed tatą. Latami polowałam na strzępy ikonomancji, nagabując handlarzy z szarego rynku i pechowców, którym nie udało się ukończyć szkolenia Wardana. Lecz choć tak się starałam, cała wiedza, którą zdołałam zgromadzić, nie była warta kichnięcia ikonomanty po pierwszym roku nauki. A tata potrafi tak wiele… Amma powiada, że kiedyś nazywali go najlepszym ikonomantą stulecia. On sam nigdy o tym nie wspomina; właściwie mówi o ikonach tylko wtedy, gdy chce mi przypomnieć, żebym nie ważyła się poznać choćby jednej, najprostszej, do zawiązywania butów.

Bardzo się napracowałam, żeby zabezpieczyć moją małą tajemnicę przed najlepszym ikonomantą stulecia. I dlatego nie pozwolę, żeby smarkaty Wardana odkrył ją w kilka minut.

Casvian podchodzi do sąsiedniego okna, w którym wisi skrzynka pełna sadzonek. Strąca ją, rozsypując na podłodze ziemię i młode rośliny, z których już nic nie będzie. Staje na nich z okrutną satysfakcją i kolejno miażdży obcasem.

–  Przestań! – Natychmiast zamykam usta, ale jest za późno. Czy on nie rozumie? Dostajemy tu tylko dwie racje żywnościowe, moją i Ammy, bo tknięci Burzą nie kwalifikują się do przydziałów. Nasze pakiety z jadłem tworzonym przez ikonomantów muszą wystarczyć dla wielu potrzebujących.

Gdy tak patrzę na połamane gałązki i podarte liście wątłych sadzonek, czuję, jak w mych kościach narasta czarna furia. A żeby nad nią zapanować, mogę jedynie słuchać cichutkiego głosiku, który powtarza w mojej głowie: Pamiętaj, jesteś mrówką.

Casvian zwraca się ku mnie, unosząc brew w wielkopańskim grymasie. Potem nieomylnie sięga ręką do tyłu i przewraca trzecią skrzynkę, nie zrywając kontaktu wzrokowego.

Popycham go. Nawet nie pamiętam, kiedy pokonałam dzielący nas dystans. Ten okrutny, głupi szczeniak…

Moje pchnięcie prawie nie robi na nim wrażenia. Pod tymi czerwonymi skórami jest twardy jak skała. Wąskie wargi układają się w posępny uśmiech. Cofam się odruchowo, gdy postępuje krok w moją stronę.

–  Napaść na Wardana?

Wyraźnie czuję na twarzy jego oddech pachnący miodem. Zaskakująco mocno chwyta mnie za nadgarstki. Próbuję go odepchnąć, wyśliznąć się, ale bez powodzenia.

Wydawał mi się wątlejszy od pozostałych, lecz teraz dociera do mnie, że może to świadczyć jedynie o sile tamtych. Nie, nie jest słaby. Ani trochę. Wiję się w jego uścisku i nic; jest silniejszy.

Mam nadzieję, że tata nie słyszy.

–  Dość tego, Casvianie – dobiega głos zza moich pleców.

Książę zbliża się do nas, pewny siebie i niewzruszony jak głaz.

Patrzy na nas chłodno, badawczo. – Wywołasz zamieszki.

Casvian nie zwalnia uścisku i nie odrywa ode mnie wzroku.

–  Nie zwykłem wybaczać obrazy, Dalco.

–  Nie obraziłam cię – odparowuję.

Patrzy na mnie szyderczo.

–  Dotknęła mnie.

Jego ton mówi mi, że to wystarczająca obraza.

Czuję suchość w ustach, zauważając, z jakim niesmakiem na mnie patrzy. Jest gotów zrobić mi krzywdę, prawdziwą krzywdę, nie roztrząsając tego bardziej niż rozprawy ze szczurem, który znalazłby drogę do jego domu. Nie dostrzega we mnie człowieka.

Dalca kładzie mu dłoń na ramieniu.

–  To rozkaz.

Policzki Casviana nabiegają krwią, a ręce jeszcze mocniej ściskają moje nadgarstki. Krzywię się mimowolnie, gdy ociera mi skórę.

Ponad moją głową trwa pojedynek na spojrzenia. Jeszcze nigdy nie czułam się do tego stopnia nie jak osoba, ale jak przedmiot. Nie ma znaczenia, czego chcę, co robię, co mówię. Znaczę niewiele więcej niż patyk między dwoma walczącymi ze sobą ptakami.

Casvian ustępuje.

Cofam się, obejmując ciało ramionami.

Odskakuję odruchowo, gdy Dalca klęka przede mną. Zgarnia garść ziemi i wsypuje z powrotem do donicy.

–  Zostaw – mówię. – Nie naprawisz tego.

Spogląda na mnie i odpowiada z niezachwianą pewnością:

–  Wszystko da się naprawić.

–  Dalco… – syczy Casvian.

Książę bez pośpiechu napełnia donice ziemią i rozdeptanymi korzeniami shalaj. Nie mam siły przekonywać go, że to bez sensu. Wszystko da się naprawić? W jakim świecie on żyje?

–  Są tu jeszcze jakieś pokoje?

Dopiero gdy nasze spojrzenia się spotykają, uświadamiam sobie, że mówi do mnie.

–  Tylko to, co widać. Mały pokój tu, na piętrze, łazienka i… no, jeszcze poddasze.

Mój pokój.

Wstaje i otrzepuje dłonie.

–  Proszę – mówi, wskazując na górę.

Sięgam ponad jego ramieniem do sznurka, którym spuszcza się drabinę. Chwyta ją jedną ręką i się wspina. Casvian mija mnie i podąża za księciem do mojego pokoju. Mojego sanktuarium.

Zostaję. Wiem, co zobaczą. Ciasną izdebkę o ścianach tak pochyłych, że nawet w najwyższym punkcie nie mogę się tam wyprostować, odkąd skończyłam dwanaście lat. Na podłodze łóżko nakryte starym kocem. Dwie doniczki zbierają deszczówkę przeciekającą przez dziury w dachu, które od dawna zamierzam załatać. Jest tam też książka, zbiór bajek w rozmiękłej, wyblakłej oprawie, o stronicach pomarszczonych od wilgoci. Trzymam ją tylko dlatego, że nikt nie chce jej kupić. Wystarczy sekunda, żeby to wszystko ogarnąć spojrzeniem.

Dalca schodzi pierwszy. Zerka na mnie, potem na skrzynki, ale bez słowa idzie dalej, na schody. Casvian kroczy za nim. Gniewnym spojrzeniem odprowadzam jego perfekcyjne, lśniące włosy, aż znika mi z oczu.

Zostaję sama z kupkami ziemi i wreszcie odpuszczam. Trzęsą mi się ręce. Wolniutko nabieram powietrza i nie przestaję, nawet gdy moje płuca są pełne, aż wreszcie czuję, że pierś gotowa mi eksplodować. Dopiero gdy czuję ból i robi mi się ciemno przed oczami, pozwalam sobie na wydech.
Wracam i zatrzymuję się na ostatnim schodku akurat w chwili, gdy Dalca rzuca Ammie sztukę złota. Moneta przelatuje między jej gruzłowatymi palcami i z brzękiem spada na podłogę.

–  Za fatygę – mówi książę.

Nie tylko ja wstrzymuję oddech z wrażenia. Ten pieniądz może nas wszystkich wyżywić przez długie tygodnie.

To na pewno pułapka.

Dalca zwraca się teraz do pozostałych.

–  Sto sztuk złota dla tego, kto nam powie, gdzie znajdziemy Alcanara Vale’a. Wystarczy zgłosić się do dowolnej strażnicy, a my dopilnujemy wypłaty nagrody. Ponadto, jeśli schwytamy poszukiwanego, informator zostanie przeniesiony do trzeciego kręgu.

I już. Pułapka zastawiona.

Powietrze jest jak naładowane elektrycznością; na poły się spodziewam, że ktoś od razu pospieszy z donosem. Życie w trzecim kręgu? Niektórzy sprzedaliby własną matkę za coś takiego. Teraz już rozumiem. Ci trzej wcale nie muszą znaleźć taty. Wystarczy, że powtórzą swój manewr kilka razy, w każdym domu przy tej ulicy, a potem jeszcze na rynku i w zaułku pełnym bezdomnych. Wieść się rozniesie, a tata prędzej czy później zostanie schwytany.

Książę zniża głos.

–  Lecz jeśli schwytamy zbiega i okaże się, że go tu ukrywaliście albo pomagaliście mu w inny sposób, podzielicie jego los.

Dalca nagle spogląda wprost na mnie. Słyszę dudnienie własnego pulsu. Czy on wie, jak wygląda tata? Dostrzegł podobieństwo w moich oczach?

Wreszcie zrywa kontakt wzrokowy, a potem szarpie drzwi frontowe i wychodzi. Pozostali podążają za nim na ulicę.

Ościeżnica wykrawa dla nas kanciasty kawałek z pejzażu Burzy. Czarna ściana jest jakby spokojniejsza; ciemne chmury zderzają się ze sobą w leniwym tańcu. Nawet błyskawice nie są już tak gwałtowne, choć wciąż wydobywają z mroku zarysy ślepi, ogonów i szponów. Dzikie potomstwo Burzy wróciło do jej łona. Obserwuje. Wyczekuje.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że głodne oczy bestii spoglądają prosto na mnie, gdy zamykam drzwi. Przytulam czoło do wypaczonego wilgocią drewna i z całych sił zaciskam powieki.

Pod czaszką w rytmie pulsu kołacze mi się jedna myśl.

To twoja wina.


Dodano: 2024-03-23 09:50:45
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS