NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Zahn, Timothy - "Thrawn" (wyd. 2024)


 Zahn, Timothy - "Thrawn. Sojusze" (wyd. 2024)

 Zahn, Timothy - "Thrawn. Zdrada" (wyd. 2024)

 Romero, George A. & Kraus, Daniel - "Żywe trupy"

 Thiede, Emily - "Złowieszczy dar"

 antologia - "Ekstrakty. Tom drugi"

 Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

Linki

Clarke, Arthur C. - "Odyseja kosmiczna 2061"
Wydawnictwo: Rebis
Cykl: Odyseja kosmiczna
Kolekcja: Wehikuł czasu
Tytuł oryginału: 2061: Space Odyssey
Tłumaczenie: Radosław Kot
Data wydania: Lipiec 2023
Wydanie: IV
ISBN: 978-83-8338-046-9
Oprawa: Zintegrowana
Format: 135x215
Liczba stron: 312
Cena: 49,90 zł
Rok wydania oryginału: 1987
Tom cyklu: 3



Clarke, Arthur C. - "Odyseja kosmiczna 2061"

Przedmowa

Sześćdziesiąt pięć lat i coraz bliżej… 2061 z perspektywy roku 1996

Raz jeszcze przychodzi mi przyjrzeć się czemuś, czego początek odległy jest już o ponad trzydzieści lat, przy czym były to lata wypełnione naukowymi i technologicznymi odkryciami, które zmieniły nasz świat niemal nie do poznania. Gdy zaczynałem pisać powieść „Odyseję kosmiczną 2001” (a pisałem ją na maszynie, zdarza wam się jeszcze jakieś widywać?), od pierwszego kroku Neila Armstronga na Księżycu dzieliło nas jeszcze pięć lat, księżyce Jowisza były tylko jasnymi punktami w okularach teleskopów i wiedzieliśmy o rzeźbie ich powierzchni tyle, co prekolumbijscy kartografowie o Ameryce. Jednak teraz, gdy piszę te słowa, dysponujemy dostarczonymi przez sondę kosmiczną Galileo obrazami tych globów, ukazującymi detale o średnicy ledwie kilku metrów. Co jeszcze dziwniejsze, mogę w każdej chwili przywołać te obrazy na ekranie monitora w moim gabinecie za pomocą ledwie kilku uderzeń w klawiaturę (gdy zaś nacisnę coś nie tak, co zdarza się całkiem często, słyszę dobrze znajomy głos mówiący: „Przykro mi, Dave, nie mogę tego zrobić”).

Nie da się zatem ukryć, że pewne elementy trylogii „Odysei kosmicznej”, z tomami obmyślanymi w latach 1964, 1982 i 1987, oddaliły się od współczesności jak, nie przymierzając, powieści Jane Austen. I żadne korekty czy rewizje pierwotnych wydań nie zdołałyby tego zmienić, równie dobrze można by próbować „unowocześnić” „Pierwszych ludzi na Księżycu” Herberta George’a Wellsa.

Tym samym zdecydowałem się z okazji wznowienia pozostawić sam tekst (oraz dedykację, wstęp i podziękowania) bez zmian, dodając tylko na końcu krótki komentarz na temat niezwykłych przemian technologicznych, jak i politycznych, które zaszły od chwili, gdy pierwszy raz zasiadłem ze Stanleyem Kubrickiem do pracy nad scenariuszem filmu „2001: Odyseja kosmiczna”. A było to 22 kwietnia 1964 roku w jednym z lokali sieci Trader Vic’s.


Od autora

Tak jak „Odyseja kosmiczna 2010” nie była bezpośrednią kontynuacją „2001”, tak i ta książka nie jest bezpośrednim ciągiem dalszym opowieści z „2010”. Należy raczej uznać je za wariacje na ten sam temat, nierzadko z udziałem tych samych postaci, znajdujących się w podobnych okolicznościach, ale niekoniecznie w tym samym uniwersum.

Wiele się wydarzyło od chwili, gdy Stanley Kubrick zaproponował w 1964 roku (pięć lat przed lądowaniem na Księżycu!), żebyśmy spróbowali zrobić „prawdziwy film science fiction”, i tym samym nie było żadnej szansy na utrzymanie spójności opowieści — kolejne tomy odwołują się do odkryć i wydarzeń, które nastąpiły długo po napisaniu pierwszej części. Powstanie „Odysei kosmicznej 2010” było możliwe dzięki wspaniałym materiałom dostarczonym w 1979 roku przez sondę Voyager, która przeszła obok Jowisza, ja zaś nie zamierzałem wracać w te okolice aż do uzyskania danych z jeszcze ambitniejszej misji Galileo. Ta sonda miała wprowadzić próbnik w atmosferę Jowisza i spędzić prawie dwa lata na badaniu wszystkich jego głównych satelitów. Gdyby zgodnie z planem została wyniesiona przez wahadłowiec kosmiczny w maju 1986 roku, osiągnęłaby swój cel do grudnia 1988. Oczekiwałem więc, że około roku 1990 będę dysponował naprawdę wieloma nowymi informacjami na temat Jowisza i jego księżyców…

Niestety tragedia Challengera przekreśliła ten scenariusz. Sonda Galileo nadal znajduje się w sterylnie czystym pomieszczeniu w Jet Propulsion Laboratory, trzeba znaleźć dla niej inny prom. Będzie miała szczęście, jeśli dotrze do Jowisza choć siedem lat później, niż to planowano.

W tej sytuacji postanowiłem już dłużej nie czekać.

Kolombo, Sri Lanka
kwiecień 1987


CZĘŚĆ I
MAGICZNE GÓRY

1. Zamrożony czas

Jak na siedemdziesięcioletniego mężczyznę jesteś w bardzo dobrej formie — zauważył doktor Głazunow, unosząc oczy znad finalnego wydruku Medcomu. — Nie dałbym ci więcej niż sześćdziesiąt pięć.

—  Miło mi to słyszeć, Olegu. Zwłaszcza że jak sam wiesz, tak naprawdę mam sto trzy lata.

—  Znowu zaczynasz! Ktoś mógłby pomyśleć, że nigdy nie czytałeś książki profesor Rudenko.

—  Kochana stara Katerina! Planowaliśmy spotkanie w jej setne urodziny. Bardzo żałowałem, że nie doczekała tej chwili. Oto, jakie są skutki zbyt długiego przebywania na Ziemi.

—  Tak, jest w tym pewna ironia. W końcu to ona wymyśliła słynne hasło „Grawitacja przyspiesza proces starzenia”.
Doktor Heywood Floyd spojrzał w zamyśleniu na dynamiczną panoramę pięknej planety, odległej o ledwie sześć tysięcy kilometrów, na którą nigdy nie miał już wrócić. Dostrzegał ironię także w tym, że w wyniku najgłupszego wypadku, jaki zdarzył mu się w życiu, nadal cieszył się doskonałym zdrowiem, podczas gdy praktycznie wszyscy jego starzy przyjaciele już nie żyli.

Po powrocie przebywał na Ziemi ledwie tydzień. Wielu go ostrzegało, by na siebie uważał, on sam zaś przysiągł sobie, że zrobi, co w jego mocy, aby nic złego go nie spotkało, ale i tak spadł ze znajdującego się na drugim piętrze balkonu (tak, świętował i miał co świętować, był przecież bohaterem tego nowego świata, który zaistniał po wyprawie Leonowa).

Skutkiem były liczne złamania i pęknięcia kości, z czego wynikły kolejne komplikacje, te zaś najlepiej było leczyć w Szpitalu Kosmicznym Pasteura.

Zdarzyło się to w 2015 roku. A teraz, choć nie dowierzał temu, co obwieszczał wiszący na ścianie kalendarz, był już rok 2061.

Zegar biologiczny Heywooda Floyda spowolnił nie tylko dzięki panującej w szpitalu grawitacji wynoszącej jedną szóstą ziemskiej. Dwa razy czas zaczął biec dla niego wręcz w drugą stronę. Obecnie dość powszechnie uznawano, że hibernacja nie tylko zatrzymuje proces starzenia, ale działa nawet odmładzająco. Niektórzy badacze nadal to kwestionowali, ale wszystko wskazywało na to, że Floydowi ubyło lat podczas jego podróży do Jowisza i z powrotem.

—  Naprawdę myślisz, że mogę lecieć bezpiecznie?

—  Nic we wszechświecie nie jest całkiem bezpieczne, Heywoodzie. Mogę tylko powiedzieć, że nie ma po temu medycznych przeciwwskazań. W końcu na pokładzie Universe będziesz przebywać w praktycznie takich samych warunkach jak tutaj. Może nie zapewniają tam identycznego standardu opieki medycznej jak my w szpitalu, ale doktor Mahindran ma głowę na karku. Jeśli natrafi na problem, z którym nie zdoła sobie poradzić, po prostu wpakuje cię do hibernatora i odeśle do nas. I tyle.

Floyd liczył na taki właśnie wynik rozmowy, ale coś jednak mąciło jego radość. Miał na długie tygodnie opuścić miejsce, w którym od pół wieku mieszkał, jak i przyjaciół, których pozyskał w późniejszym okresie życia. Universe był wprawdzie niczym luksusowy liniowiec, zwłaszcza w porównaniu z prymitywnym Leonowem (nadal istniejącym na wysokiej orbicie nad odwrotną stroną Księżyca jako jeden z głównych eksponatów w Muzeum Lagrange’a), ale każda dłuższa podróż kosmiczna niosła ze sobą pewne ryzyko. Zwłaszcza taka pionierska, do jakiej teraz się szykował.

Jednak może właśnie tego pragnął, i to teraz, mając kalendarzowe sto trzy lata (lub, zgodnie ze złożoną rachunkowością geriatryczną zmarłej profesor Kateriny Rudenko, będąc zdrowym i krzepkim sześćdziesięciopięciolatkiem). Przez ostatnie dziesięć lat narastał w nim niepokój, któremu towarzyszyło niejasne niezadowolenie ze zbyt wygodnego i uporządkowanego życia.

Przy wszystkich ekscytujących programach realizowanych obecnie w Układzie Słonecznym, jak ożywienie Marsa, budowa bazy na Merkurym czy zazielenienie Ganimedesa, brakowa­ ło mu czegoś, na czym naprawdę mógłby skupić uwagę, co pozwoliłoby mu dać upust niemałej wciąż energii. Dwa wieki wcześniej jeden z pierwszych poetów tak zwanej ery naukowej wyraził bardzo podobne emocje ustami Odyseusza:

Życie kłębiące się na życiu
To wszystko za mało, bo cóż zostanie po mnie
Choćbym miał ich milion; wybawiam każdą godzinę
Z wieczystej ciszy. I coś jeszcze…
Ofiarodawcę nowości — choć złe są jego zamiary
Bowiem dał mi trzy słońca na zapas i przechowanie
I ponurego ducha skamlącego w pragnieniu
Pójścia tropem wiedzy, która jak spadająca gwiazda
Znika za horyzontem najdalszej ludzkiej myśli.

Trzy słońca, zaiste!, pomyślał. Tych było ponad czterdzieści, mógłby zawstydzić Odyseusza. Kolejny fragment, tak dobrze mu znany, jeszcze bardziej pasował do sytuacji:

Być może zmyją nas morskie prądy:
I postawimy stopę na Wyspach Szczęśliwych, Gdzie ujrzymy wielkiego Achilla, którego znaliśmy. Choć wiele nam zabrano, nie mniej pozostało; i choć Brakuje nam tej siły, która w dawnych czasach Poruszała niebo i ziemię, jesteśmy, jacy jesteśmy; Jeden pozostał w nas duch heroicznych serc, Rwanych zębem czasu i losu, lecz silnych wolą,
By walczyć, by szukać, by znaleźć I nigdy się nie poddawać.

By szukać, by znaleźć… Cóż, teraz już wiedział, czego będzie szukał i co znajdzie, wiedział nawet, gdzie to się stanie. Nic prócz katastrofy wielkiego kalibru nie mogło tego zmienić.

Nigdy wcześniej świadomie tego nie rozważał i także teraz nie pojmował, dlaczego tak go to pochłonęło. Uważał dotąd, że uodpornił się na tę gorączkę, która znowu ogarniała rodzaj ludzki, i to drugi raz w czasie jego życia, ale może się mylił. A może to nieoczekiwana propozycja, aby dołączył do niewielkiego grona znamienitych gości na pokładzie Universe, tak podziałała na jego wyobraźnię i obudziła zapał, którego nawet nie przeczuwał.

Istniała jeszcze jedna możliwość. Mimo upływu wielu lat wciąż dobrze pamiętał, jak rozczarowujące dla ogółu społeczeństwa było spotkanie w latach 1985–1986. Teraz pojawiła się szansa, pierwsza dla ludzkości i ostatnia dla niego, żeby z nawiązką nadrobić tamte zaległości.

W XX wieku można było liczyć tylko na bliski przelot obok obiektu, teraz możliwe było lądowanie. Na swój sposób podobnie pionierskie jak pierwsze kroki Armstronga i Aldrina na Księżycu.

Doktor Heywood Floyd, weteran misji na Jowisza w latach 2010–2015, puścił wodze wyobraźni, pozwalając jej wybiec na spotkanie widmowego gościa, który ponownie wracał z głębin kosmosu, z każdą sekundą nabierając większej prędkości i szykując się do okrążenia Słońca.

Pomiędzy orbitami Ziemi i Wenus ta najsłynniejsza z wszystkich komet miała napotkać nieukończony jeszcze liniowiec pasażerski Universe w trakcie jego dziewiczego rejsu.

Dokładny punkt spotkania nie został jeszcze ustalony, ale wiadomo już było, że do niego dojdzie.

—  Nadchodzę, kometo Halleya — szepnął Heywood Floyd.

2. Pierwszy rzut oka

To nieprawda, że trzeba opuścić Ziemię, aby w pełni docenić wspaniałość niebios. Nawet w kosmosie panorama gwiazd nie robi większego wrażenia niż podobny widok z wysokiej góry, podziwiany w idealnie pogodną noc, z dala od

jakichkolwiek sztucznych źródeł światła. Wprawdzie bez woalu atmosfery gwiazdy wydają się jaśniejsze, lecz ludzkie oko nie­ specjalnie rejestruje tę różnicę, fascynująca możliwość ogar­ nięcia jednym spojrzeniem połowy sfery niebieskiej zaś jest czymś, na co żadne okno nie daje szans.

Niemniej Heywood Floyd zwykł cieszyć oczy widokiem ze swojego apartamentu, zwłaszcza gdy okna znajdowały się w zacienionej strefie kosmicznego szpitala. Wówczas prostokątne ramy wypełniały się blaskiem gwiazd, planet i mgławic, czasem zaś pojawiał się przyćmiewający wszystko Lucyfer, nowy rywal Słońca.

Około dziesięciu minut przed początkiem sztucznej nocy wyłączał wszystkie światła, w tym nawet czerwone światło awaryjne, aby oczy dostosowały się do ciemności. Trochę późno, jak na inżyniera kosmicznego, ale w końcu docenił zalety uprawiania obserwacji astronomicznych gołym okiem i teraz potrafił zidentyfikować wszystkie konstelacje, nawet jeśli był w stanie dostrzec tylko ich drobną część.

Gdy w maju kometa zbliżyła się do orbity Marsa, prawie każdej nocy sprawdzał jej położenie na mapach gwiezdnych i chociaż łatwo mógłby ją dostrzec za pomocą zwykłej lornetki, wytrwale próbował namierzyć ją nieuzbrojonym okiem. Był ciekaw, czy jego starzejące się źrenice temu podołają, sam postawił sobie to wyzwanie. Dwóch astronomów z obserwatorium na Mauna Kea twierdziło, że udała im się już ta sztuka, ale nikt im nie wierzył. Gdy któryś z pacjentów szpitala zgłaszał to samo, był traktowany z jeszcze większym sceptycyzmem.

Dzisiaj jednak przewidywano, że kometa stanie się obiektem co najmniej szóstej wielkości i mogło dopisać mu szczęście. Odszukał prostą biegnącą między Gammą i Epsilonem, a potem przeniósł spojrzenie na wierzchołek wyimaginowanego trójkąta równobocznego z taką nadzieją, jakby naprawdę był w stanie sięgnąć wzrokiem do krańców Układu Słonecznego. I była tam! Taka sama jak wówczas, gdy zobaczył ją pierwszy raz siedemdziesiąt sześć lat wcześniej. Niepozorna, ale nie do pomylenia z niczym innym. Gdyby nie wiedział dokładnie, gdzie szukać, pewnie by jej nie zauważył lub uznał za poblask odleg­łej mgławicy.

Widziana gołym okiem przedstawiała się jako maleńka, idealnie okrągła plamka rozmytego blasku i choć bardzo się starał, nie był w stanie dostrzec żadnego śladu ogona. Ale mała flotylla sond eskortujących kometę od miesięcy zarejestrowała już pierwsze erupcje pyłu i gazu, które szybko wzbogaciły obiekt o jasny pióropusz rozciągający się na tle gwiazd i skierowany ku Słońcu, które kiedyś zrodziło tę kometę. Podobnie jak wszyscy inni, Heywood Floyd obserwował przemianę zimnego i ciemnego, chociaż nie całkiem czarnego jądra, która zaczęła zachodzić pośród wewnętrznych planet. Po siedemdziesięciu latach głębokiego zamrożenia złożona mieszanina wody, amoniaku i innych zlodowaciałych substancji zaczęła topnieć i bulgotać. Latająca góra, z grubsza mająca kształt i rozmiary Manhattanu, wykonywała pełen obrót na kosmicznym grillu co pięćdziesiąt trzy godziny. Gdy ciepło Słońca coraz bardziej przenikało przez jej powłokę, zaczynała przypominać nieszczelny kocioł parowy. Z jej wnętrza wydobywały się opary i strumienie wody wymieszanej z pyłem i wszelkimi dekoktami najróżniejszej chemicznej proweniencji. Ich ujścia znajdowały się w kilku małych kraterach; największy z nich, wielkości mniej więcej boiska piłkarskiego, wybuchał regularnie około dwóch godzin po lokalnym świcie. Wyglądało to jak erupcje ziemskich gejzerów i krater od razu został ochrzczony Old Faithful.

Floyd już wtedy fantazjował, że chciałby stanąć na jego krawędzi i poczekać tam na wschód Słońca nad ciemnym i nierównym krajobrazem, którego sporo obrazów napłynęło już z głębi próżni.

Wprawdzie nikt nie zapowiadał, że pasażerowie, w przeciwieństwie do załogi i personelu naukowego, będą mogli opuścić statek, ale z drugiej strony otrzymana umowa nawet małym druczkiem im tego nie zabraniała.

Niełatwo im będzie mnie powstrzymać, pomyślał Floyd. Na pewno nadal zdołam wcisnąć się bezpiecznie w skafander.

A jeśli nie…

Przypomniał sobie, że kiedyś przeczytał, jak pewien gość w Tadź Mahal miał powiedzieć, iż „bez wahania oddałby życie za taki pomnik”.

Floyd zadowoliłby się kometą Halleya.

3. Znowu w domu

Ibez tego żenującego wypadku powrót na Ziemię nie był łatwy.

Pierwszy szok przeżył wkrótce po przebudzeniu. Gdy doktor Rudenko wyprowadziła go z długiego snu, Walter Curnow unosił się tuż obok niej i oboje tak bardzo ucieszyli się z jego powrotu do życia, że nawet półprzytomny pomyślał, że coś jest nie tak. Gdy w pełni doszedł do siebie, wyjawili mu powód swojego niepokoju: doktora Chandry już z nimi nie było.

Gdzieś przed orbitą Marsa po prostu odszedł, przebiegło to tak niedostrzegalnie, że system monitorujący nie był w stanie precyzyjnie określić chwili jego śmierci. Wystrzelone w próżnię ciało podążyło z wyprzedzeniem torem orbity Leonowa i już jakiś czas temu zostało pochłonięte przez Słońce.

Przyczyna śmierci pozostała nieznana, lecz Maks Brajlowski miał na ten temat swoje zdanie. Było ono wysoce nienaukowe, ale nawet Katerina nie próbowała z nim dyskutować.

—  Nie mógł żyć bez Hala.

Jedynie Walter zdecydował się na krótki komentarz.

—  Ciekawe, jak Hal to przyjmie — rzucił. — Na pewno coś monitoruje wszystkie nasze przekazy. Prędzej czy później się dowie.

A teraz Curnowa też już nie było, odszedł tak jak wszyscy, z wyjątkiem małej Żeni. Floyd nie widział jej od dwudziestu lat, ale kartka od niej przychodziła niezmiennie w każde święta Bożego Narodzenia.

Ostatnia wciąż wisiała nad jego biurkiem. Przedstawiała obładowaną prezentami trojkę pędzącą pośród śniegów rosyjskiej zimy i obserwowaną przez wygłodniałe wilki.

Czterdzieści pięć lat! Czasami miał wrażenie, że Leonow ledwie wczoraj powrócił na orbitę Ziemi, zbierając oklaski od całej ludzkości. Były one jednak dziwnie stłumione, pełne szacunku, ale brakowało w nich prawdziwego entuzjazmu. Misja do Jowisza okazała się zbyt wielkim sukcesem, otworzyła w pewien sposób puszkę Pandory, której zawartość nie była jeszcze znana.

Gdy na Księżycu odkopano czarny monolit, znany jako pierwsza TychoMagnetyczna Anomalia, z początku tylko garstka ludzi wiedziała o jego istnieniu. Dopiero po niefortunnej wyprawie Discovery do Jowisza świat usłyszał, że cztery miliony lat wcześniej inna inteligentna forma życia odwiedziła Układ Słoneczny i zostawiła tu swego rodzaju wartownika. Była to wielka nowina, ale niekoniecznie ogromne zaskoczenie, od dziesiątków lat oczekiwano podobnego odkrycia.

Ale tamto zdarzyło się na długo przed zaistnieniem rasy ludzkiej. To, do czego doszło na pokładzie Discovery już na orbicie Jowisza, jakkolwiek zdumiewające, nie wydawało się niczym więcej jak zwykłą awarią. Samo istnienie TMA1 rodziło wprawdzie poważne filozoficzne implikacje, niemniej od strony czysto praktycznej ludzkość wciąż była we wszechświecie jakby sama.

Lecz to się zmieniło. Okazało się, że ledwie trzy minuty świetlne od Ziemi, czyli w skali kosmicznej odległość rzutu kamieniem, znajdowało się coś, co potrafiło rozpalić nową gwiazdę i w sobie tylko znanym celu zniszczyć planetę tysiąc razy większą od Ziemi. Jeszcze bardziej złowieszczy był fakt, że owa siła świetnie wiedziała o istnieniu ludzkości, czemu dała wyraz w ostatniej wiadomości, którą Discovery przesłał z układu Jowisza, zanim ten spłonął w momencie ognistych narodzin Lucyfera: WSZYSTKIE TE ŚWIATY SĄ WASZE — Z WYJĄTKIEM EUROPY. NIE PRÓBUJCIE TAM LĄDOWAĆ.

Nowa, olśniewająca gwiazda, która przegnała noc, wracającą tylko na kilka miesięcy każdego roku, gdy Lucyfer przechodził akurat za Słońcem, budziła wśród ludzi zarówno nadzieję, jak i strach. Strach, bo trudno nie lękać się nieznanego, zwłaszcza gdy objawia się jako siła praktycznie wszechmocna. Nadzieję zaś budziły przemiany, do jakich doszło w światowej polityce.

Często mawiano, że jedyną rzeczą, która może zjednoczyć ludzkość, jest zagrożenie z kosmosu.

Nikt nie wiedział, czy Lucyfer stanowi zagrożenie, ale z pewnością było to wyzwanie. I jak się okazało, to wystarczyło.
Heywood obserwował zmiany geopolityczne z wyżyn szpitala Pasteura, czyli jakby trochę z zewnątrz. Jakby sam był obcym patrzącym na Ziemię z kosmosu. Z początku nie miał zamiaru tu pozostawać po całkowitym wyzdrowieniu. Trwało to jednak na tyle długo, że zdumieni lekarze nie kryli irytacji.

Patrząc wstecz z perspektywy późniejszych, spokojnych lat, Floyd zdawał się rozumieć, dlaczego właściwie kości nie chciały mu się zrosnąć.

Po prostu nie pragnął wracać na Ziemię. Nic go nie łączyło z tą jasną, niebieskobiałą kulą, która wypełniała niebo. Bywały chwile, że całkiem dobrze rozumiał, iż Chandra mógł stracić chęć do życia.

Czysty przypadek sprawił, że stracił pierwszą żonę w locie do Europy. Teraz Marion stanowiła wspomnienie z innego życia, niekoniecznie nawet jego własnego, ich dwie córki zaś były sympatycznymi nieznajomymi z własnymi rodzinami.

Caroline stracił jednak przez własne postępowanie, chociaż tak naprawdę nie miał wówczas wyboru. Nigdy nie zrozumiała, dlaczego opuścił ten piękny dom, który razem urządzili, aby spędzić całe lata na pustkowiach daleko od Słońca. On sam też do końca tego nie rozumiał. Zanim jeszcze misja dobiegła końca, dowiedział się, że Caroline nie będzie na niego czekać, ale żywił nadzieję, że chociaż Chris mu wybaczy, że na tak długo został bez ojca. Lecz i to nie było mu dane. Jego syn znalazł ojca w kimś innym, gdy Caroline związała się ponownie z mężczyzną. Wyobcowanie było całkowite. Myślał, że nigdy się z tym nie pogodzi, ale w pewnym sensie jednak tak się stało.

Jego ciało także spiskowało przeciwko niemu, działając pod dyktando pragnień nieświadomości. Gdy w końcu wrócił na Ziemię po długiej rekonwalescencji w szpitalu Pasteura, szybko pojawiły się niepokojące symptomy, w tym coś podejrzanie podobnego do martwicy kości, tak że czym prędzej przewieziono go z powrotem na orbitę. I tam już pozostał, jeśli nie liczyć kilku wypadów na Księżyc, całkowicie przystosowany do życia w reżimie grawitacyjnym wahającym się od zera do jednej szóstej ziemskiego przyciągania, czyli maksymalnej wartości obecnej w obracającym się powoli wokół własnej osi szpitalu kosmicznym.

Nie został odludkiem, do tego było mu daleko. Nawet podczas rekonwalescencji dyktował raporty, składał zeznania przed mnożącymi się żywiołowo komisjami, udzielał wywiadów przedstawicielom mediów. Był sławny i lubił to doświadczenie, dopóki wielka sława nie przeminęła. To pomogło mu zaleczyć wewnętrzne rany.

Wydawało się, że pierwsza dekada, lata 2020–2030, minęła tak szybko, że teraz już nawet niezbyt potrafił ją odtworzyć.

Owszem, zdarzały się wtedy zwykłe kryzysy, skandale, zbrodnie i katastrofy, przede wszystkim wielkie trzęsienie ziemi w Kalifornii, którego skutki obserwował z pełnym fascynacji przerażeniem na ekranach kamer szpitala. Przy maksymalnym powiększeniu i w sprzyjających warunkach mógł dojrzeć nawet pojedynczych ludzi, chociaż przy jego „boskim” punkcie widzenia trudno mu było utożsamiać się z owymi sylwetkami istot uciekających z płonących miast. Dopiero obrazy przekazywane z kamer naziemnych ukazywały prawdziwą skalę kataklizmu.

W tamtych latach, chociaż skutki stały się widoczne dopiero później, polityczne płyty tektoniczne poruszały się równie nieubłaganie jak geologiczne, lecz w pewien sposób odwrotnie, jakby dla nich czas biegł wstecz. Na początku dziejów lądy Ziemi tworzyły jeden superkontynent, Pangeę, która przez eony podzieliła się na szereg mniejszych obszarów. Podobnie i gatunek ludzki dzielił się w miarę biegu historii na niezliczone plemiona i narody. Teraz zaś to wszystko zdawało się wracać do stanu pierwotnego, dawne podziały językowe i kulturowe zaczęły się rozmywać.

Tak naprawdę Lucyfer tylko przyspieszył proces, który zaczął się dziesiątki lat wcześniej, gdy nadejście ery odrzutowców wywołało eksplozję światowej turystyki. Niemal w tym samym czasie, co oczywiście nie było przypadkiem, satelity i optyka światłowodowa zrewolucjonizowały sektor łączności. Wraz z historycznym zniesieniem opłat za połączenia międzystrefowe 31 grudnia 2000 roku każda rozmowa telefoniczna stała się lokalna, rasa ludzka zaś powitała nowe tysiąclecie jako odradzająca się, wielka i namiętnie plotkująca rodzina.

Jak w większości rodzin, nie zawsze panował w niej spokój, ale te spory nie zagrażały już całej planecie. Podczas drugiej i ostatniej wojny z wykorzystaniem ładunków atomowych użyto nie więcej bomb niż podczas pierwszej. Były to dokładnie dwa ładunki i chociaż oba okazały się o wiele silniejsze niż te zastosowane przed ponad pół wiekiem, liczba ofiar okazała się znacznie niższa, ponieważ wykorzystano je do zniszczenia słabo zaludnionych obszarów instalacji naftowych. W tym momencie Wielka Trójka: Chiny, USA i Rosja zadziałały z godną pochwały szybkością i mądrością, zamykając szczelnie strefę konfliktu do chwili, gdy jego pozostali przy życiu uczestnicy nie odzyskali rozsądku.

W tamtym dziesięcioleciu wielka wojna między mocarstwami była już czymś niewyobrażalnym, całkiem jak ewentualna bitwa między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi wiek wcześniej. Nie było to spowodowane jakąś ogromną zmianą na lepsze natury ludzkiej, trudno byłoby też wyłonić jeden odpowiedzialny za to czynnik, może poza zwykłą zasadą, żeby wybierać raczej życie zamiast śmierci. Ta maszyneria na rzecz pokoju nie została nawet przez nikogo świadomie zaplanowana, niemniej gdy politycy odkryli jej istnienie, uznali ją za pożądaną i nie przeszkadzali jej działać.

Ruch „Zakładników Pokoju” też nie został wymyślony przez żadnego polityka czy idealistę dowolnego wyznania. Nawet sama nazwa została ukuta dopiero długo po tym, gdy ktoś to zauważył, uświadamiając ludzkości, że w dowolnej chwili można było doliczyć się stu tysięcy radzieckich turystów w Stanach Zjednoczonych i jakiegoś pół miliona amerykańskich w Związku Radzieckim. Przy czym większość z nich tak samo jak w domu narzekała z upodobaniem na systemy wodnokanalizacyjne.

Co zaś jeszcze ważniejsze, w obu grupach było nieproporcjonalnie wiele osób o wysokiej pozycji społecznej, synów i córek bogatych rodzin, potomków ludzi z kręgów władzy i wpływów.

A nawet gdyby ktoś bardzo chciał, nie można już było zaplanować wojny na dużą skalę. Lata dziewięćdziesiąte oznaczały nadejście ery jawności, gdy co bardziej przedsiębiorcze koncerny medialne zaczęły wystrzeliwać własne satelity ze sprzętem fotograficznym o parametrach porównywalnych z tym, czym przez ostatnie trzydzieści lat dysponowały siły zbrojne. Pentagon i Kreml były wręcz wściekłe, ale nie miało to większego wypływu na poczynania Agencji Reutera i Associated Press czy czuwających dwadzieścia cztery godziny na dobę kamer Orbitalnego Serwisu Informacyjnego.

Wprawdzie do 2060 roku świat nie został całkowicie rozbrojony, jednak powszechne pacyfistyczne nastawienie pozwoliło na objęcie pozostałych jeszcze pięćdziesięciu ładunków nuklearnych międzynarodową kontrolą. Było zaskakująco mało głosów sprzeciwu, gdy popularny monarcha Edward VIII został wybrany na pierwszego prezydenta planetarnego. Tylko dziesięć krajów odcięło się od tego kroku. Najbardziej znacząca była wśród nich wciąż uparcie neutralna Szwajcaria (której restauracje i hotele i tak witały przedstawicieli nowej administracji z otwartymi ramionami), ale były też fanatycznie niezależne Falklandy, opierające się wszelkim próbom podejmowanym przez Brytyjczyków i Argentyńczyków, żeby jednak przejąć kontrolę nad wyspami.

Demontaż ogromnego i wielce pasożytniczego przemysłu zbrojeniowego wywarł olbrzymi i bezprecedensowy, chociaż czasem kłopotliwy wpływ na rozwój światowej gospodarki. Deficytowe surowce przestały znikać w czarnej dziurze, a genialne talenty inżynierskie zamiast dziełem zniszczenia mogły się zająć naprawą zniszczeń i odbudową tego wszystkiego, co przez stulecia było zaniedbywane.

Jak i budową nowego świata. Ludzkość odnalazła wreszcie „moralnie akceptowalny odpowiednik wojny” — wyzwanie zdolne wchłonąć wszystkie nadwyżki ludzkiej energii, i to o tysiąclecia wcześniej, niż ktokolwiek śmiał marzyć.

4. Potentat

Gdy William Tsung przyszedł na świat, został okrzyknięty „najdroższym dzieckiem w historii”. Cieszył się tym tytułem tylko dwa lata, do chwili narodzin jego

siostry. Jej nikt go nie odebrał, teraz zaś, gdy prawo dotyczące liczebności rodziny zostało uchylone, nie było nawet nowych pretendentów.

Ich ojciec, legendarny sir Lawrence, urodził się, gdy Chiny przywróciły surową zasadę „jedna rodzina, jedno dziecko”. W ten sposób pojawiło się całe pokolenie dostarczające okazji do niezliczonych badań specjalistom od psychologii i nauk społecznych. To było coś niezwykłego i niespotykanego w ludzkiej historii, tylu jedynaków, w wielu przypadkach pozbawionych także wujków i ciotek. Jednak radzili sobie, chociaż nie zdołano nigdy rozstrzygnąć, czy wynikało to z ogólnej odporności naszego gatunku czy ze specyfiki chińskiego modelu „poszerzonej rodziny”.

Tak czy siak, dzieci urodzone w tamtych dziwnych czasach były osobliwie wolne od szram i blizn, chociaż z pewnością nie wyszły z tego tak całkiem bez szwanku. Sir Lawrence też zrobił naprawdę wiele, by zrekompensować sobie osamotnienie w okresie dzieciństwa.

Gdy w 22 roku urodziło się jego drugie dziecko, system licencjonowania był już oficjalnym prawem. Można było mieć tyle dzieci, ile tylko się chciało, pod warunkiem wniesienia odpowiedniej opłaty (żyjący jeszcze komuniści ze starej gwardii nie byli jedynymi, którzy uważali cały plan za z gruntu przerażający, ale zostali przegłosowani przez pragmatycznych kolegów z raczkującego kongresu Partii Ludowo-Demokratycznej Republiki).

Pierwsze i drugie dziecko były bezpłatne. Trzecie kosztowało milion soli. Czwarte już dwa miliony. Piąte cztery miliony i tak dalej. Radośnie ignorowano przy tym fakt, że teoretycznie w Ludowej Republice nie było ani jednego kapitalisty.

Młody pan Tsung (działo się to oczywiście lata przed tym, nim król Edward obdarzył go szlachectwem) nigdy nie ujawnił,­ o czym wówczas myślał. Gdy urodziło się jego piąte dziecko, był wciąż ledwie milionerem. Ale miał dopiero czterdzieści lat, gdy po zakupie Hongkongu okazało się, że cena nie była aż tak wysoka, jak się obawiał, i zostało mu w ręku sporo drobnych.

Tak przynajmniej powtarzano, lecz podobnie jak w wielu innych opowieściach o życiu sir Lawrence’a, tak i tutaj trudno było odróżnić prawdę od późniejszej legendy. Z pewnością nie były prawdziwe pogłoski, jakoby pierwszej fortuny dorobił się dzięki słynnemu pirackiemu wydaniu Biblioteki Kongresu, które miało rozmiar pudełka po butach. Cały obrót molekularnymi modułami pamięci odbywał się poza Ziemią, co stało się możliwe dzięki zaniedbaniu Stanów Zjednoczonych, które nie ratyfikowały Traktatu księżycowego.

Wprawdzie sir Lawrence nie został multibiliarderem, lecz stworzona przez niego grupa korporacji uczyniła go najbardziej wpływowym finansowo człowiekiem na Ziemi. Było to całkiem niezłe osiągnięcie jak na syna skromnego handlarza kasetami wideo na obszarze znanym jako Nowe Terytoria. Zapewne w ogóle nie zauważył wydatku ośmiu milionów na licencję dla dziecka numer sześć ani nawet tych trzydziestu dwóch, które kosztował go numer osiem. Sześćdziesiąt cztery musiał zapłacić za dziewiąte, co dało mu światowy rozgłos, po dziesiątym zaś suma zakładów postawionych na jego przyszłe plany prokreacyjne mogła przekroczyć kwotę dwustu pięćdziesięciu sześciu milionów, które musiałby wówczas wydać. Jednak w tym momencie lady Jasmine, która w nader harmonijny sposób łączyła w sobie wytrzymałość stali i miękkość jedwabiu, zdecydowała ostatecznie, że dynastia Tsungów została wystarczająco rozbudowana.

Czysty przypadek (jeśli coś takiego w ogóle istnieje) zdecydował, że sir Lawrence zaangażował się w sektor kosmiczny. Już wcześniej inwestował mocno w obszary powiązane z żeglugą i lotnictwem, ale za tę część interesów odpowiedzialna była piątka jego synów i ich współpracownicy. Prawdziwą miłością sir Lawrence darzył obszar medialny, czyli gazety (te, które jeszcze zostały), książki, czasopisma (papierowe i elektroniczne), przede wszystkim zaś globalne sieci telewizyjne.

Wówczas kupił wspaniały stary hotel Peninsular, który w ubogich czasach jawił mu się jako symbol bogactwa i władzy, po czym przebudował go i uczynił swoją rezydencją oraz siedzibą głównych biur. Otoczył go pięknym parkiem, na który teren uzyskał, spychając wielkie centra handlowe pod ziemię (jego nowo utworzona firma Laser Excavation Corporation zbiła na tym fortunę, zwłaszcza że wiele miast poszło potem za jego przykładem).

Pewnego dnia, gdy podziwiał malowniczą panoramę miasta po drugiej stronie zatoki, uznał, że trzeba jednak trochę tu poprawić. Widok z niższych pięter hotelu był od wielu dziesiątków lat przesłaniany przez duży budynek przypominający zgniecioną piłeczkę golfową. Sir Lawrence zdecydował, że pora go stamtąd usunąć.

Dyrektor planetarium w Hongkongu, powszechnie uważanego za jedno z pięciu najlepszych na świecie, miał w tej sprawie inny pogląd i sir Lawrence był zachwycony, że spotkał kogoś, kogo za żadną cenę nie mógł kupić. Zostali bliskimi przyjaciółmi, a gdy doktor Hessenstein zorganizował specjalną prezentację dla uczczenia sześćdziesiątych urodzin sir Lawrence’a, nie wiedział jeszcze, że przyczynił się w ten sposób do zmiany historii Układu Słonecznego.


Dodano: 2023-07-20 15:36:22
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Lee, Fonda - "Dziedzictwo jadeitu"


 Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia

 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS