NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

McCammon, Robert - "Zew nocnego ptaka"
Wydawnictwo: Vesper
Cykl: Matthew Corbett
Tytuł oryginału: Speaks the Nightbird
Tłumaczenie: Maciej Machała
Data wydania: Luty 2022
Oprawa: twarda
Format: 140x205 mm
Liczba stron: 920
Cena: 99,90 zł
Rok wydania oryginału: 2002
Tom cyklu: 1



McCammon, Robert - "Zew nocnego ptaka"

Rozdział pierwszy

Nadszedł wreszcie moment, kiedy dwaj wędrowcy uświadomili sobie, że wkrótce zapadnie zmrok, w związku z czym wypadało poszukać jakiegoś schronienia.
Był to wprawdzie radosny dzień dla żab i łysek, lecz ludzie odbierali szare, nisko zawieszone chmury oraz zimny deszcz niemal jako okowy ściskające duszę. Zgodnie z tradycją i prognozami maj powinien być miesiącem łagodnym, a nawet wesołym, ale w tym roku przypominał on raczej ponurego skąpca, który gasi świece w kościołach.
Spomiędzy grubych gałęzi przeplatających się co najmniej dziesięć metrów nad drogą lały się istne wodospady. Liście pradawnych dębów i wiązów oraz igły wysokich sosen były prędzej hebanowe niż zielone, a olbrzymie pnie porastał na podobieństwo brody mech w towarzystwie brązowych narośli grzybów, wielkich jak pięść kowala. Stwierdzenie, że pod tą gęstwiną rozciąga się prawdziwa droga, zakrawało na przesadę, w istocie bowiem mowa tu była o błotnistym kanale, który wyłaniał się z mgły i zaraz w niej niknął.
– Dalej, dalej – powiedział furman pod adresem pary strudzonych szkap, które parły na południe, buchając parą z pysków, a których chude ciała dygotały w zapamiętałych zmaganiach z drewnianymi kołami wozu grzęznącymi w brei.
Na podorędziu miał skromny, choć groźnie wyglądający bat, nie posługiwał się nim jednak, gdyż konie – udostępnione mu wraz z wozem przez komunalną stajnię z Charles Town – i tak robiły, co mogły. Pod przemoczoną plandeką z brązowej juty budy wozu, za deską z surowej sośniny, która od czasu do czasu częstowała tylne części ciała pasażerów drzazgami, znajdowały się dwa niedopasowane kufry, torba podróżna oraz pudło na peruki. Wszystkie cztery elementy bagażu znaczyły rysy i żłobienia, wskazujące na całe lata doświadczeń z niewybrednymi środkami transportu.
Pod niebem rozległ się grzmot, tymczasem konie ledwie unosiły kopyta nad błotem.
– No dalej – zachęcił je furman, choć bez cienia entuzjazmu w głosie.
Od niechcenia potrząsnął lejcami dłońmi w szarych płóciennych rękawiczkach, po czym znów zamilkł, podczas gdy z zawiniętych brzegów upstrzonego błotem, czarnego trójgraniastego kapelusza skapywały mu krople deszczu, za sprawą których jego kruczoczarny płaszcz z kastoru stawał się jeszcze cięższy.
– Może ja poprowadzę?
Furman rzucił okiem na towarzysza niedoli, który proponował, że przejmie lejce. Żadną miarą nie można by uznać tych dwóch za bliźniaków. Woźnica miał lat pięćdziesiąt pięć, a pasażer – niewiele ponad dwadzieścia. Starszy mężczyzna odznaczał się grubymi kośćmi i rumianą twarzą o masywnej żuchwie oraz gęstymi, wręcz szczeciniastymi brwiami górującymi groźnie niczym wały obronne nad głęboko osadzonymi jasnoniebieskimi oczami, które jawiły się równie sympatycznymi co świeżo załadowane lufy armatnie. Jego nos był słusznych rozmiarów, jak przyznałby chyba tylko wyjątkowo uprzejmy Anglik, podczas gdy bezpośredni Holender dopatrzyłby się w nim raczej świadectwa pokrewieństwa z psem myśliwskim. Podbródek również charakteryzowała solidna budowa – przypominał on kanciasty szaniec przepołowiony tak głębokim rowkiem, że mogłaby się w nim chyba pomieścić niewielka kula do muszkietu. Zazwyczaj mężczyzna ten paradował z twarzą gładko ogoloną za sprawą skrupulatnie aplikowanych pociągnięć brzytwy, lecz tego dnia zagościł już na niej siwawy zarost.
– Tak – odparł. – Dziękuję.
Przekazał towarzyszowi lejce, co w ciągu kilku ostatnich godzin czynił zresztą wielokrotnie, po czym zaczął rozcierać zdrętwiałe dłonie.
Pociągła, zwieńczona podłużnym podbródkiem twarz młodszego mężczyzny miała najwyraźniej więcej do czynienia z blaskiem świec niż z promieniami słońca. Był on wprawdzie chudy, lecz nie chuchrowaty i nawet dość muskularny, niczym twarde pnącze winorośli. Miał na sobie buty o kwadratowych noskach, białe pończochy, oliwkowe bryczesy, niewyszukaną, białą lnianą koszulę oraz kusą, obcisłą brązową kurtkę z wełnianej tkaniny o skośnym splocie. Kolana bryczesów i łokcie kurtki zaliczyły przynajmniej tyle łat, ile ubrania starszego pasażera. Ciemnobrązowa wełniana czapka na głowie młodzieńca skrywała delikatne czarne włosy, które trzeba było niedawno krótko przystrzyc ze względu na plagę wszy panującą w Charles Town. Wszystkie części jego ciała – nos, podbródek, kości policzkowe, łokcie i kolana – uderzały ostrymi kątami. Szare oczy z ciemnoniebieskimi plamkami przywodziły na myśl barwę dymu o zmierzchu. Nie poganiał koni ani nie uderzał ich lejcami, pilnując jedynie, by zmierzały we właściwym kierunku. Jednym słowem można by go określić mianem stoika. W istocie cenił stoicyzm, gdyż zdążył już doświadczyć w swym życiu trudów, które być może zmogłyby kogoś, kto nie darzyłby stoicyzmu podobnym szacunkiem.
Starszy mężczyzna nadal rozcierał dłonie, dumając, że jeśli przyjdzie mu przeżyć tę katorgę i dożyć lat pięćdziesięciu sześciu, wówczas w podzięce Bogu powinien zrezygnować ze swej profesji i zostać dobrym samarytaninem. Nie dla niego wędrówka po takich pustkowiach. Uważał się za osobnika obdarzonego niepoślednim gustem, wręcz wyrafinowanego; mieszczanina, który nie nadawał się do przemierzania tutejszej głuszy. Cenił schludne zabudowania z cegieł, pomalowane ogrodzenia, rozkoszną symetrię równo przystrzyżonych żywopłotów i pokrzepiającą regularność, z jaką zapalano uliczne latarnie. Był człowiekiem cywilizowanym. Teraz zaś deszczówka spływała mu po szyi i chlupotała w butach, wokół robiło się ciemno, a on miał wśród bagaży jedynie zardzewiałą szablę, która musiała im obu wystarczyć dla ewentualnej ochrony mienia i skalpów. Na krańcu tego błotnistego szlaku znajdowało się miasteczko Fount Royal, lecz marna to była pociecha, gdyż czekało go tam dość niewdzięczne zadanie.
Nagle jednak spłynęła na nich łaska! Deszcz zelżał, a odgłosy grzmotów dochodziły obecnie z oddali. Stwierdził, że burza przeniosła się nad ocean, który prześwitywał na horyzoncie za sporadycznymi polanami niczym spieniona szara równina. Nadal jednak siekła ich twarze irytująca mżawka. Zawieszone nad ziemią kłęby mgły spowiły konary drzew, otulając las fantasmagorycznym całunem. Wiatr ustał, a w powietrzu unosił się teraz gęsty zapach mokradeł.
– Wiosna w Karolinie – mruknął starszy mężczyzna, w którego lekko chrapliwym głosie dało się słyszeć melodyjny akcent, pielęgnowany przez wiele pokoleń przez dobrze wychowanych angielskich przodków. – A lato przyniesie ze sobą całe mnóstwo świeżych kwiatów na cmentarzu.
Młodzieniec nic na to nie odpowiedział, lecz w duchu zastanawiał się, czy nie przyjdzie im zginąć na tej drodze; czy nie przytrafi im się coś złego, wskutek czego znikną z powierzchni ziemi, podobnie jak przytrafiło się to niecałe dwa tygodnie wcześniej sędziemu Kingsbury’emu podczas bliźniaczej wyprawy. Jego wyobraźnię dodatkowo podsycała świadomość, że pobliskie bory roją się zarówno od barbarzyńskich Indian, jak i dzikich zwierząt wszelakiej maści. Nawet ze swoimi wszami i żniwem śmierci zebranym przez zarazę Charles Town jawiło się jako istny raj w porównaniu z tym ociekającym zielenią piekłem. Stwierdził, że założyciele Fount Royal musieli postradać zmysły, skoro postanowili zainwestować majątek i życie w takie tereny.
Ale zaledwie dwadzieścia lat wcześniej samo Charles Town było przecież odludziem, a przeistoczyło się w miasto ze świetnie prosperującym portem. Któż więc mógł przypuszczać, jaki los czeka Fount Royal? Mimo wszystko młodzieniec nie zapominał, że na każde Charles Town przypadały całe tuziny osad, które poniosły klęskę. Być może taki właśnie koniec stanie się udziałem i Fount Royal, jednak obecnie wioska ta stanowiła urzeczywistnienie marzeń, na które ktoś ciężko pracował, a problem, jaki się w niej pojawił, musi zostać rozwiązany tak, jak czyni się to z każdym problemem nawiedzającym cywilizowane społeczności. Wciąż jednak pozostawało pytanie: dlaczego sędzia Kingsbury, który zmierzał z Charles Town do Fount Royal tą samą – ba, jedyną – drogą, nie dotarł do celu podróży? Jego wiekowy towarzysz zaproponował wprawdzie kilka możliwych opcji – na przykład taką, że Kingsbury padł ofiarą Indian bądź rozbójników albo że zepsuł mu się wóz i dopadły go dzikie zwierzęta – ale choć odznaczał się nosem przywodzącym na myśl kufę psa myśliwskiego, to nie jego, a właśnie młodzieńca cechował instynkt godny tych właśnie stworzeń. Nawet nikły zapach jakiejś nierozwiązanej zagadki był dla niego na tyle silny, by skłonić go do rozważań w bladym świetle świecy jeszcze długo po tym, jak jego starszy towarzysz udawał się na spoczynek i zaczynał chrapać.
– Co to takiego?
Dłoń w szarej rękawiczce wyprostowała palec w kierunku rozciągającej się przed pojazdem mgły. Po chwili młodzieniec dostrzegł to, co wypatrzył jego kompan, a mianowicie szczyt dachu po prawej stronie drogi. Budynek majaczył ciemnozielonymi i czarniawymi barwami właściwymi otaczającemu go lasowi i być może był równie zdewastowany co napotkana przez nich wczesnym popołudniem faktoria, gdzie mieli nadzieję posilić się i dać odetchnąć koniom, a gdzie znaleźli jedynie stertę zwęglonych belek. Tutaj jednak powitał ich zaiste przyjemny widok: z dachu wyrastał kamienny komin, który powiewał sztandarem białego dymu. Kiedy mgła nieco się rozrzedziła, przed ich oczami zarysowały się toporne kontury drewnianej chaty.
– Schronienie! – powiedział ten starszy z radosną ulgą. – Opatrzność Boża czuwa nad nami, Matthew!
Budynek wyglądał na stosunkowo nowy, co wyjaśniało, dlaczego nie figurował na ich mapie. Im bardziej się doń zbliżali, tym silniej uderzał ich zapach świeżo porąbanych sosnowych belek. Matthew zauważył, być może dość niewdzięcznie, że konstruktor chaty nie należał ani do najbardziej wykwalifikowanych, ani do najstaranniejszych rzemieślników. Szczeliny w koślawych ścianach zalepiono bowiem szczodrymi garściami czerwonego szlamu. Ten sam szlam dominował także w strukturze komina, gdzie było go chyba więcej niż kamieni, w związku z czym ze szpar po bokach sączył się dym. Dach opadał z jednej strony na podobieństwo przekrzywionej czapki na głowie niechlujnego pijaka. Ścian nie zdobiła ani farba, ani żadne dekoracje, a małe, wąskie okna zabezpieczały zaimprowizowane okiennice z pospolitych desek. Za chatą wznosił się jeszcze bardziej siermiężny budynek, wyglądający na stodołę, przy którym stały w specjalnej zagrodzie trzy łękowate konie. W pobliżu znajdowała się również druga zagroda, gdzie w odrażającym gnoju dokazywało kilka rozchrząkanych świń. Paradował tu również czerwony kogut, za którym podążało stadko przemoczonych kur wraz z ubłoconymi kurczętami.
Przy słupku do przywiązywania koni wbito w ziemię palik z pomalowaną na zielono tablicą z sośniny, na której nabazgrano grubymi białymi literami napis: „Gospoda i Handel”.
– A więc jest tu i gospoda! – zauważył starszy mężczyzna, po czym odebrał Matthew lejce, jak gdyby mniemał, że pod jego przewodnictwem konie szybciej dotrą do owego słupka. – Wygląda zatem na to, że dziś wieczór przekąsimy jednak coś ciepłego!
Jeden z koni przy stodole zaczął cicho rżeć, a wtedy nagle otworzyły się okiennice i zamajaczyła za nimi jakaś niewyraźna twarz.
– Halo! – zawołał woźnica. – Potrzeba nam schro…
Okiennice zatrzasnęły się.
– …nienia – dokończył, po czym, gdy konie zbliżały się już do słupka, dodał: – Hola! Proszę zaczekać! – Nie spuszczał przy tym z oczu okiennic. – To niezbyt gościnne zachowanie jak na właściciela gospody. Ale cóż, skoro już tu jesteśmy, to się tu zatrzymamy. Racja, Matthew?
– Racja – odparł młodzieniec, choć bez szczególnego przekonania.
Jego współpasażer zszedł z wozu i natychmiast ugrzązł w błocie po same kostki. Kiedy przywiązywał lejce do słupka, Matthew również opuścił pojazd. Choć błoto skróciło go o dobre pięć centymetrów, i tak górował nad starszym kompanem, mierzył bowiem metr siedemdziesiąt osiem, podczas gdy tamten, przy metrze siedemdziesiąt, odznaczał się bardziej pospolitym wzrostem.
Z głębi chaty dobiegł odgłos odsuwanego rygla i jej drzwi otworzyły się z iście teatralnym impetem.
– Dzień dobry, dzień dobry! – odezwał się mężczyzna, który stanął w progu.
Ubrany był w poplamioną kurtkę z koźlej skóry, brązową koszulę, bryczesy w szare paski oraz jaskrawożółte pończochy wyzierające z butów do połowy łydki. Uśmiechał się szeroko, obnażając kołkowate zęby, a twarz miał okrąglutką niczym orzech.
– Wejdźcie no i ogrzejcie się! – zachęcił podróżnych.
– Nie jestem pewien, czy ten dzień jest taki dobry, ale niewątpliwie przyda nam się ciepło – odparł starszy z przybyłych, po czym wszedł wraz z Matthew po dwóch stopniach prowadzących na
ganek.
Oberżysta cofnął się i przytrzymał im drzwi. Jeszcze zanim się doń zbliżyli, pożałowali, że woń sośniny nie jest dość intensywna, by zneutralizować okropny odór bijący od jego niedomytego ciała i brudnych ubrań.
– Dziewko! – krzyknął właściciel zajazdu w głąb chaty akurat wtedy, gdy lewe ucho Matthew znalazło się w polu rażenia jego głosu, tak donośnego, że mógłby chyba roztapiać stal. – Dorzuć polano do ognia i to migiem!
Kiedy za gośćmi zamknęły się drzwi, znaleźli się w mroku. Było tu tak ciemno, że widzieli tylko pomarańczowe płomienie, które niespokojnie migotały na palenisku. Dym nie wydostawał się wyłącznie przez komin – spore jego kłęby trafiały do izby, gdzie zalegały nad podłogą tłustymi szarymi warstwami. Matthew odniósł wrażenie, że wokół nich poruszają się jakieś niesprecyzowane kształty, lecz dym sprawił, że oczy zaszły mu mgłą. Nagle poczuł na plecach dotknięcie sękatej dłoni.
– No dalejże, dalej! – poganiał ich oberżysta. – Ogrzejcie się!
Goście poczłapali w stronę paleniska i Matthew nadział się przy tej okazji na kant stołu. Ktoś odezwał się znienacka stłumionym głosem, ktoś inny wybuchnął śmiechem, który przerodził się w ostry kaszel.
– A niech was! Trochę kultury! – zarządził gospodarz. – Są wśród nas dżentelmeni!
Starszy z przybyłych sam musiał kilkakrotnie kaszlnąć, by oczyścić płuca z gryzącego dymu, od którego aż piekły go oczy. Zatrzymał się przy krawędzi paleniska i ściągnął mokre rękawiczki.
– Cały dzień jesteśmy w drodze – oznajmił. – Jedziemy z Charles Town. Myśleliśmy już, że zanim zdążymy ujrzeć białe twarze, natkniemy się na czerwone.
– Tak, proszę pana. Aż roi się tu od tych czerwonych czortów. Ale widuje się ich tylko wtedy, kiedy sami tego zechcą. Jestem Will Shawcombe, a to tutaj to moja oberża i faktoria zarazem.
Starszy gość zorientował się mimo ciemności, że wyciągnięto do niego dłoń na powitanie. Ujął ją i stwierdził, że jest równie szorstka co kwakierskie siodło.
– Nazywam się Isaac Woodward – odparł. – A to Matthew Corbett – dodał, kiwając głową w stronę swojego towarzysza, który rozcierał sobie akurat palce.
– Mówi pan, żeście z Charles Town? – spytał Shawcombe, nadal twardo ściskając rękę przybysza. – No i jak się tam sprawy mają?
– Da się żyć – odrzekł Woodward, po czym wyrwał dłoń z uścisku gospodarza i zaczął się mimowolnie zastanawiać, jak długo będzie ją musiał szorować, żeby pozbyć się tego smrodu. – Choć przez kilka ostatnich tygodni mieliśmy częste zmiany klimatu. Raz jest zimno, raz gorąco, a coś takiego potrafi wystawić człowieka na nie lada próbę.
– No, a tutaj nie chce przestać padać. Jednego ranka aż z człowieka paruje, a następnego przychodzi mu się trząść z zimna.
– To pewnikiem koniec świata – wtrącił ktoś stłumionym głosem. – To nienormalne, żeby o tej porze roku opatulać się kocami. Diabeł leje swoją starą i tyle.
– Cicho tam! – skarcił go Shawcombe, zerkając na niego drobnymi ciemnymi oczami. – Guzik tam wiesz!
– Czytam Biblię, to i znam Słowo Boże! Nadszedł koniec czasu i wszelakich nieczystych rzeczy!
– Jeśli nie przestaniesz, to ci przygrzmocę! – zagroził Shawcombe, którego twarz przeistoczyła się w świetle migoczących pomarańczowych płomieni w maskę ledwie hamowanej furii.
Woodward zauważył przy tej okazji, że oberżysta jest przysadzistym osobnikiem, który miał może nie więcej niż metr siedemdziesiąt, ale za to odznaczał się silnymi, rozłożystymi ramionami i wielką niczym beczka piwa klatką piersiową. Miał niesforną szopę brązowych włosów przyprószonych siwizną oraz krótką szpakowatą brodę i wyglądał na człowieka, z którym lepiej nie zadzierać. Na podstawie jego szorstkiego akcentu właściwego Anglikom z niższych sfer wywnioskował, że jeszcze nie tak dawno temu można go było zapewne spotkać w jakimś porcie nad Tamizą.
Woodward, podobnie jak Matthew, spojrzał teraz w stronę czytelnika Biblii i mimo wirujących kłębów dymu udało mu się tam dojrzeć zgarbioną postać o białej brodzie, która siedziała przy jednym z prymitywnych stołów porozstawianych po izbie. W oczach starca zalśnił akurat pomarańczowy blask płomieni, w związku z czym zamigotały one niczym rozżarzone węgielki.
– Jeśli znowu żłopałeś rum, to dobiorę ci się do skóry – zagroził mu Shawcombe.
Starzec otworzył usta, zamierzając coś na to odpowiedzieć, lecz z racji wieku był najwyraźniej na tyle rozważny, by w porę ugryźć się w język. Kiedy Woodward ponownie spojrzał na oberżystę, ten, nieco zmieszany, już tylko się uśmiechał. Jego gniew nie trwał długo.
– To mój wuj Abner – szepnął konspiracyjnym tonem. – Ma nierówno pod sufitem.
Z mroku wyłoniła się teraz inna postać, która przecisnęła się między Woodwardem i Matthew i podążyła w stronę sporego paleniska obramowanego czarnymi od sadzy kamieniami. Osoba ta była szczupła i drobna, miała nieco ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, miała na sobie luźną, połataną wełnianą sukienkę barwy mchu, a jej twarz okalały długie ciemnobrązowe włosy. Kiedy rzucała w ogień kilka sosnowych polan oraz całe naręcze szyszek i igieł, Matthew stwierdził, że ma przed sobą profil bladej dziewczyny o podłużnym podbródku. Twarz przesłaniały jej jednak rozczochrane kosmyki. Nie zwracała na niego uwagi i szybko odeszła od paleniska, pozwalając, by ponownie pochłonęły ją ciemności.
– Maude! Czego się nie ruszasz? Nalejże tym panom rumu! – Shawcombe skierował to polecenie do drugiej z obecnych w izbie kobiet, która siedziała obok starca.
Na surowych deskach podłogi zaskrzypiało odsuwane krzesło, następnie rozległo się kaszlnięcie, po nim kolejne, które zwieńczył gwałtowny wdech, a wtedy Maude – chuderlawa zjawa o białych włosach i odzieniu wyglądającym na kilka pozszywanych ze sobą jutowych worków – powlokła się przez izbę, mamrocząc pod nosem, i zniknęła w drzwiach za paleniskiem.
– Chryste, zbaw nasze tyłki! – skomentował jej żałosny pochód Shawcombe. – Można by pomyśleć, że nigdy dotąd nie widzieliśmy tu człowieka, któremu trzeba jadła i napoju! Nie słyszałaś, że prowadzimy tu oberżę? – Ponownie się jednak uspokoił i spojrzał z nadzieją na Woodwarda. – Zostaną u nas panowie na noc, prawda? Jest tu całkiem wygodny pokój, za który policzymy wam tylko kilka pensów, a w nim łóżko z miękkim materacem, który pozwoli odpocząć waszym plecom po tej długiej podróży.
– Mogę o coś spytać? – odezwał się Matthew, zanim jego towarzysz zdążył zareagować. – Jak daleko stąd do Fount Royal?
– Fount Royal? Och, paniczu, przy suchym gruncie zabrałoby wam to jakieś dwie, trzy godziny. Ale ze względu na pogodę szacuję, że podróż potrwa dwa razy dłużej, a do tego zapada przecież zmrok. Osobiście wolałbym nie nadziać się na Jednookiego Jacka albo czerwonoskórego dzikusa bez pochodni i muszkietu na podorędziu. – Shawcombe ponownie skupił uwagę na starszym z gości. – Zostaną więc panowie na noc?
– Tak, oczywiście – odparł Woodward, po czym zaczął rozpinać ciężki płaszcz. – Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy postanowili kontynuować wędrówkę po ciemku.
– Domyślam się, że mają panowie bagaż, który wypada przynieść? – Oberżysta przestał się uśmiechać i odwrócił głowę. – Abner! Rusz tyłek i przynieś ich rzeczy! A ty, dziewko, idź mu pomóc!
Dziewczyna stała dotąd nieruchomo z pochyloną głową i skrzyżowanymi na piersi nagimi ramionami, opierając się plecami o ścianę. Nie odpowiedziała na wezwanie Shawcombe’a, tylko ruszyła w stronę drzwi wejściowych. Na nogach miała wysokie do kolan buty z jeleniej skóry.
– Taka pogoda nawet świniom nie w smak – pożalił się Abner, nie odrywając się od krzesła.
– Może i nie, ale jest w sam raz dla takiego wieprza jak ty! – zauważył Shawcombe i znów poczęstował starca wściekłym spojrzeniem. – A teraz wstawaj i zabieraj się do dzieła!
Abner, marudząc pod nosem, podniósł się i pokuśtykał w ślad za dziewczyną. Wydawało się, że nogi ma osłabione w wyniku jakiejś wyniszczającej choroby.
Matthew zamierzał właśnie zapytać Shawcombe’a, kim jest ów „Jednooki Jack”, lecz nie spodobała mu się myśl, że z ich ciężkim bagażem będą się zmagać starzec i dziewczyna – zwłaszcza dziewczyna.
– Powinienem im pomóc – powiedział i ruszył ku wyjściu, jednak oberżysta chwycił go za ramię.
– Nie trzeba. Te obiboki przesiadują tu tak długo, że ogarnia ich lenistwo. Niech zapracują sobie na kolację.
Matthew zatrzymał się i spojrzał mu w oczy. Dostrzegł w nich coś – ciemnotę, małostkowość, a może nawet czyste okrucieństwo – od czego zrobiło mu się niedobrze. Spotkał już na swej drodze tego człowieka – choć za każdym razem miał on inne oblicze – znał go zatem jako brutala, który upajał się władzą nad ludźmi słabymi na ciele i umyśle. Ale w tym przypadku zauważył też na twarzy gospodarza przebłysk czegoś, co mogło być potwierdzeniem jego surowej oceny, a to świadczyłoby z kolei o tym, że Shawcombe jest inteligentniejszy, niż mu się zrazu wydawało. Oberżysta uśmiechał się nieznacznie, tylko kącikiem ust. Matthew zaczął wolno, acz stanowczo oswobadzać ramię z jego uścisku, lecz tamten, choć wciąż uśmiechnięty, nie kwapił się, by go puścić.
– Powiedziałem – powtórzył Matthew – że powinienem im pomóc.
Shawcombe wciąż go trzymał, aż wreszcie Woodward, który pozbył się w końcu płaszcza, uświadomił sobie, że przed jego oczami rozgrywa się miniaturowy dramat.
– Tak – przyznał. – Sądzę, że rzeczywiście przyda im się pomoc przy bagażach.
– Tak jest, proszę pana. Będzie tak, jak pan sobie życzy – powiedział oberżysta i natychmiast puścił ramię młodzieńca. – Sam bym poszedł, ale plecy mam do niczego. Kiedyś dźwigałem ciężkie bele w porcie nad Tamizą, ale teraz już bym tak nie…
Matthew chrząknął, odwrócił się i wyszedł na zewnątrz, gdzie niebo ciemniało, zmieniając barwę z niebieskiego w czarne. Powietrze wydało mu się teraz zbawiennie świeże. Starzec taszczył należące do Woodwarda pudło z perukami, podczas gdy dziewczyna stała za wozem, usiłując umieścić sobie jeden z kufrów na plecach.
– Zaczekaj – powiedział Matthew, brnąc w jej stronę przez błoto. – Pozwól, że ci pomogę.
Chwycił za jedną ze skórzanych rączek, a kiedy to uczynił, dziewczyna błyskawicznie odsunęła się od niego, jak gdyby był trędowaty. Podtrzymywany przez nią dotąd kufer natychmiast zarył się kantem w brei. Stała teraz zgarbiona na deszczu z twarzą wciąż skrytą za długimi włosami.
– Ha! – wykrzyknął Abner i zarechotał. W przejrzystym obecnie powietrzu jego skóra wyglądała na równie szarą co mokry pergamin. – Nie ma co do niej gadać, bo ona i tak do nikogo się nie odzywa. Niewiele jej brakuje, żeby wylądowała w wariatkowie.
– Jak jej na imię?
Przez chwilę Abner milczał, marszcząc pokryte strupami brwi, po czym odparł:
– Dziewka.
Znów się roześmiał, jak gdyby zadano mu właśnie najgłupsze pytanie pod słońcem, a następnie zniknął z pudłem w oberży.
Matthew zerknął na dziewczynę – zaczęła już dygotać z zimna, lecz nie wydawała z siebie żadnych odgłosów ani nawet nie podniosła wzroku znad rozpościerającego się między nimi błota. Stwierdził, że jeśli nie uda mu się namówić Abnera, by mu pomógł, będzie musiał przetransportować kufer – a także ten drugi – samodzielnie. Spojrzał przez wierzchołki drzew na niebo. Deszcz, przybrawszy znów na sile, zaczął smagać jego twarz. Nie było sensu sterczeć tu z butami w błocie i lamentować nad własnym położeniem, zaliczył już bowiem większe tarapaty, a pewnie czekały go jeszcze cięższe. Jeśli zaś chodzi o tę dziewczynę – któż znał jej przeszłość? Kto się nią w ogóle przejmował? Nikt. Dlaczego więc on miałby to robić? Zaczął zatem wlec kufer przez breję, ale dobrnąwszy do ganka, zatrzymał się.
– Idź do środka – polecił dziewczynie. – Sam przyniosę resztę bagaży.
Ani drgnęła. Podejrzewał, że nie ruszy się stąd, dopóki głos Shawcombe’a nie poderwie jej z miejsca na podobieństwo bata.
Ale to już nie jego sprawa. Wtaszczył kufer na ganek, zanim jednak przeciągnął go przez próg, raz jeszcze rzucił okiem na dziewczynę. Odchyliła głowę, rozpostarła ramiona i z zamkniętymi oczami łapała otwartymi ustami krople deszczu. Pomyślał, że choć ponoć szalona, może usiłuje w ten sposób oczyścić skórę z odoru Shawcombe’a.



Dodano: 2022-02-21 19:17:48
Komentarze

Sortuj: od najstarszego | od najnowszego

Bibi King - 11:58 22-02-2022
Przeczytałem połowę tego fragmentu, więcej nie dałem rady. Grafomania taka, że zęby bolą. Fatalnie się to czyta. Pytanie brzmi: oryginał już taki jest, czy tłumacz jeszcze dołożył od siebie tego bezwładu i zadęcia?

Janusz S. - 14:23 22-02-2022
Rzeczywiście fragment mało zachęcający. Cena jeszcze mniej.

romulus - 19:19 22-02-2022
Odpadłem po 90 stronach. Setting powieści mi nie podszedł, a fabuła nie wynagradzała.

Janusz S. - 19:20 22-02-2022
romulus pisze:Odpadłem po 90 stronach. Setting powieści mi nie podszedł, a fabuła nie wynagradzała.

Strasznie krótka dzisiaj ta recka. Napisz coś więcej, bo jeszcze się waham czy aby nie kupić.

Shadowmage - 23:31 22-02-2022
Mnie się za to podobało. Ale ja lubię takie kryminały w starym stylu.

Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS