Po niecałym miesiącu Alizajd Al-Kahtani został zmuszony do ucieczki z karawany.
– Ratuj się, mój książę! – wykrzyknął jego towarzysz podróży, jedyny z rodu Ajanle, wpadając pewnej nocy do namiotu Alego, gdy obozowali nad południowym zakolem Eufratu. Zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, z jego piersi wyłoniło się ostrze ciemne od krwi.
Ali zerwał się na równe nogi z bronią w ręku. Jednym uderzeniem zulfikara przeciął tylną ścianę namiotu i skoczył w ciemność.
Ścigali go konno, lecz tuż przed nim błyszczał Eufrat: rozgwieżdżona noc odbijała się od powierzchni niestrudzenie płynącej rzeki. Modląc się, by broń nie ucierpiała, Ali rzucił się do wody. W tej samej chwili nadleciały pierwsze strzały. Jedna z nich świsnęła mu koło ucha.
Woda była szokująco zimna, lecz Ali popłynął szybko, równie instynk¬townie, jakby biegł, szybciej niż kiedykolwiek i z gracją, która zaskoczyłaby jego samego, gdyby nie był zajęty ratowaniem życia. Strzały padały obok niego i za nim, znacząc jego ślad, więc zanurkował głęboko, w najmrocz¬niejszą toń. Eufrat był szeroki, toteż przepłynięcie go zabrało księciu sporo czasu. Przeciskał się między wodorostami i walczył z silnym prądem, pró¬bującym go znieść w dół rzeki.
Dopiero kiedy wyszedł chwiejnie z wody na przeciwnym brzegu, po¬czuł mdłości na myśl, że przez cały ten czas nie musiał się wynurzać, by zaczerpnąć powietrza.
Przełknął z wysiłkiem ślinę, trzęsąc się, gdy chłodny powiew prze¬niknął jego mokrą kandurę. Żołądek podszedł mu do gardła, ale nie miał czasu na przemyślenie tego, co stało się w rzece, skoro na drugim brzegu harcowali konni łucznicy. Namiot Alego stał w płomieniach, lecz reszta obozu wydawała się nietknięta. Panował tam przedziwny spokój, tak jakby pozostałym podróżnym z karawany przekazano cichy rozkaz ignorowania wszelkich krzyków, jakie mogliby usłyszeć tego wieczoru.
Ali został zdradzony. Nie miał zamiaru czekać, by zorientować się, czy zabójcy – albo zdradzieccy towarzysze – potrafią przebyć rzekę. Wstał z trudem i pobiegł przed siebie, byle dalej stąd.
Nogi ugięły się pod nim dopiero o świcie, a wtedy książę upadł ciężko na złoty piasek. Zostawił rzekę daleko za sobą, teraz wokół niego rozcią¬gała się pustynia, nad którą wznosiło się niebo, niczym jasna, gorąca misa, przewrócona do góry dnem.
Ciężko dysząc, objął spojrzeniem nieruchomy krajobraz. Wyglądało na to, że został sam. W jego umyśle walczyły teraz ulga i strach. Był samiutki na rozległej pustyni, wrogowie deptali mu po piętach, a do dyspozycji miał tylko zulfikar i handżar. Żadnego pożywienia, wody ani kawałka dachu nad głową. Nie miał nawet czasu, by chwycić turban i sandały, które mogły go ochronić przed gorącem.
Był zgubiony.
„Głupcze, właśnie taki koniec miał cię spotkać. Ojciec postawił sprawę jasno”. Wygnanie Alego z Dewabadu równało się wyrokowi śmierci, co było oczywiste dla każdego, kto śledził politykę jego rodu. Czy naprawdę myślał, że potrafi z tym walczyć? Że śmierć będzie lekka i łatwa? Gdyby ojciec chciał okazać mu litość, kazałby udusić najmłodszego syna podczas snu, w pałacowych komnatach.
Dodano: 2021-10-25 11:02:18