NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Maszczyszyn, Jan - "Chronometrus"
Wydawnictwo: Genius Creations
Cykl: Podmorskie Imperia
Data wydania: Wrzesień 2021
ISBN: 978-83-7995-554-1
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 125×195 mm
Liczba stron: 668
Cena: 49,99 zł
Tom cyklu: 2



Maszczyszyn, Jan - "Chronometrus" #1

Niby to patrolującym biegiem przemierzały dzikie łąki, niby przypadkiem wpadały do odwiecznego boru i zjawiały się na krawędzi lasu. Tam już konkretnie się sadowiły i setkami wystawiały wypatrujące celu głowy.
Wypuściły swe forpoczty. Pokraczne, skradające się indywidua przemierzyły dzielące je od ludzi pola i raptem skupiły się i zastygły. Wtem na przeraźliwe odgłosy gwizdka rozbiegły się chyłkiem, z wielkiej, skupionej grupy formując długą tyralierę. Zaatakowały niemal natychmiast, z wielkich nosów rażąc śmiertelną dawką iskier. Wydawało się, że chmara ta pragnie każdą istotę ludzką dopaść i jednocześnie zniweczyć, bo koncentrujące się wiązki uzależniającego magnetyzmu wprost proporcjonalnie potężniały. Były to jednak siły tak obce i pokraczne, że przerazić się na poważnie nie było jak.
– Proszę czym prędzej wydać pańskim ludziom broń grzewczą! – zarządził Astrylda biegający w tę i we w tę, do descenderów i z powrotem. Z wielką siłą rozrzucał pudła z przygotowanymi szablami. Lord patrzył zdumiony na te rozpakowane bitewne cudeńka. Pierwszy raz w życiu miał do czynienia z białą bronią rozgrzewającą się przy nacisku do temperatury tysiąca stopni i pozostającą od klingi odgrodzoną chłodną gardą.
– Toż to znakomite sztuki! – wyraził swój zachwyt, dzierżąc jedną w garści. Czym prędzej poprowadził atak. Ocearus pomimo wieku również ochoczo skoczył, a i Atlanta nie chował się z boku.
Obcy, zaskoczeni tak szybką reakcją, wpierw zdębieli, a ponieważ pewni jeszcze byli zwycięstwa w psiej galopadzie, rozbiegli się szybko, zgrabnie nas oskrzydlając. Odtąd poczęli sunąć i pełznąć coraz szybciej. Łamali wielkie trzciny i tłamsili wysokie trawy, zacieśniając okrążenie tak, że aż wzlatywały do góry tysiącami owady i pyliste śmiecie. Gdy jeden z nich padł rozpołowiony ciosem żołnierza, wpadły w istny szał. Wyskakiwały w powietrze i wijąc się wściekle, spadały na nieszczęśników znajdujących się najbliżej. Przebijały nosem ostrym niby bagnet, kwacząc przy tym i gulgocząc. Nic w nich nie było z człowieka, a więcej z bagiennego ptasiego stworzenia, które pognębiało leżących wydzielaną na nich szybko mazią. Martwi smażyli się wtedy i gotowali, budząc tym widokiem ogólną zgrozę.
Lord Duncan, zaciskając zęby od wstrętu, wybierał sobie prawdopodobnych oficerów i jeśli szybko z nimi nie kończył, to starał się uszkodzić tak, żeby się już nie podnieśli. Poranionych, wściekłych gości pytał w kilku językach o zamiary i zabijał, jeśli nie pojęli intencji. I albo nie pojmowali, albo nie chcieli ruszyć głową, bo ginęli na miejscuSłysząc potężne grzmoty i obserwując niosący się ku niebu w nieprzebranych falach ognia walec wehikułu czasu, przeraziliśmy się z Abelią nie na żarty. Oto pomyśleliśmy, że arystokraci stracili byli do nas cierpliwość i pozostawili nas w tych dzikich, przyszłościowych głuszach własnemu losowi.
Miotani złym przeczuciem, z walącymi panicznie sercami ruszyliśmy z powrotem ku lądowisku, prowadząc zdobyczny pojazd. Każda minuta dłużyła się w nieskończoność. Każdy przebyty kilometr zdawał się nie mieć końca. Wreszcie z ulgą usłyszeliśmy odgłosy walki i przerażające wrzaski mordowanych.
Jeśli to można było nazwać ulgą!
Przybyliśmy na wymiętą, zakrwawioną od bojów polanę, wpadając w sam środek bitewnego zgiełku. Rozkazałem Abelii zamknąć się na pięterku i trzymać z dala, a najlepiej, zacisnąwszy dłonie na odbezpieczonym lordowskim rewolwerze, stać w rogu za szafą. Ja sam wyskoczyłem na pole i ruszyłem na odsiecz lordowskiej mości, porywając z ziemi porzuconą sztukę dziwnej broni. Zaraz też stanąłem do walki ze stworzeniem najparszywszym, rodem z sennych rojeń. Celnie uderzając i walcząc z wykrzywionym ostrym nosem, któren wystawionym był naprzeciw szabli, zagnałem łotra pod drzewo. Byłem pewny, że już tylko sekundy dzielą mnie od jego uśmiercenia, gdy wtem stwór wciągnął wir powietrzny w siebie i zassał wraz z nim ten gigantyczny nos, który stał się raptem gąbczastym i miękkim. Wydało się, że urwał mu się od tego zasysania u podstawy, wpadł trzonem do brzucha i pozostał w środku, a przez powstałą postrzępioną dziurę istota, jeszcze żyjąca, zapragnęła i ze mnie wyssać na odległość wszystkie płyny. Wydała ogłuszający świst, porywając mnie ku sobie niczym piórko.
Zdążyłem zdzielić ją ponownie, kawałkując tak skutecznie, że aż poszły z niej ostatnie pary.
Wtedy z ciętego otworu trysły na mnie paskudne, żrące płyny, podobne do smaru. Wypełniała bowiem parszywca od stóp do głów istota druga, głębsza. Cudem uniknąłem okraszenia. Łypnął wtedy na mnie łotr ostatnim zgaszonym spojrzeniem, w którym ujrzałem tyle nienawiści i zarazem kamiennego spokoju, że zdębiałem. Jakby nie zamierał w istocie duch jego, tylko szykował się do pozagrobowego przetworzenia, do zmiany formy i powrotu dla wyrównania rachunków. Czym prędzej szeptaniem zaklęć od mocy łotra się opędziłem.
– W pana ręce, panie De Waay! – dobiegł mnie okrzyk lorda. Oto ostrzegał mnie tropiciel, podrzucając pod ostrze miotającego na wsze strony szpicrutą wroga.
Odwróciłem się w samą porę, by przerżnąć nadbiegającego oprawcę wpół. Rozpadł się niby puszka starej farby, a płyny i mazie go wypełniające rozlały się po trawie z parszywym bulgotem. Wpadłem na kolejnego agresora. I zdarłem z niego pasy. Zdawało się, że całą bijatykę wygrywamy, ale złudne to było wrażenie. Spojrzawszy na szybko wycofujących się Ocearusa i Astryldę zauważyłem, że forma naszych odwróconych tyłem wrogów ulega zmianie.
Obcy użyli nowych, straszliwych technik gnilnych, a wiadomo, że przed tym nie ma ucieczki, nie wynaleziono ani obrony, ani tarczy. Wstrętną maź wytoczyli na martwych. A ta namnożyła się i spieniła, płynąc samoistnie po ziemi w poszukiwaniu nowej ofiary. Grzęźli nasi w śmiertelnej rosie. Tam byli łapani i rzędem odprowadzani do wnętrza stojącego nieopodal pojazdu. Tylko garstka wraz z uczonymi dotarła do rozwirowanych descenderów. Z resztą pozostaliśmy na placu boju sami.
– Prędko, niech pan zarządzi ewakuację do naszego wagonu! – zakrzyknąłem na lorda, już bieżąc do otwartych przez przezorną Abelię drzwi. Lord posłuchał, bo też nie widział innego wyjścia. Gwizdnął na swoich i bijąc wroga po bokach, utorował sobie drogę do pojazdu.
A tam jak nie huknęło z rewolweru!
Madame De Waay prędko przeładowała broń i za pomocą rolguł urządziła nadbiegającym w pościgowym ordynku piekło na ziemi.
Doskoczyłem do nastawczych kredensów i z całej siły począłem rozkręcać wajchy. Wagon ruszył ociężale. Wspiął się po rozstawionych kulach na wysokość pięciu metrów. Potem poszedł wyżej. Ponad linią drzew ujrzeliśmy przemykające chyłkiem descendery. Widać uczonym też udało się czmychnąć na czas.
– To profesor z Atlantą pierzchają!
– Niech ich Bóg prowadzi – rzucił bez cienia zazdrości jeden z lordowskich majtków, bo widział, jak za nimi podążają i pojazd więzienny, i pościgowy.
– Masz pan tu jakąś broń? – pytał ciągle zaskoczony naszą odsieczą pan Bizzard.
– Ten pojazd, jak się zdaje, jest wyłącznie komunikacyjny. Podobny do starożytnego tramwaju. Nie mógłby mieć tutaj chyba działa dobrego kalibru, wyrychtowanego na okoliczność rozpędzania tłoku na przystanku – zażartowałem.
– Nie mówię od razu, że na ziomków, ale różne inne istniejące na zdziczałej planecie przeszkody, a na takie najlepsze są kartacze. Poszukam przy frontowych zderzakach! – zakrzyknął arystokrata, ruszając biegiem, gdy tymczasem jego ludzie poradzili sobie z zasuwami, oddzielając nas na dobre od zakusów wroga. Niektórzy, poranieni ostatnimi gnilnymi razami, okropnie cierpieli. Abelia natychmiast pośpieszyła umęczonym z pomocą, używając bandaży z ich przenośnych apteczek.
– Jest tutaj coś na grubego zwierza! – zakrzyknął lord Duncan z oddali. Był swym odkryciem silnie podekscytowany. Tym bardziej że od strony lasu oderwał się kolejny dziwny pojazd i bieżał równoległym torem, zawężając między nami odległość.
Pan Bizzard natychmiast wycelował i gruchnął z moździerza. Jak mówił potem, ciekaw był rozrzutu i rusznikarskiej precyzji dawnych tramwajarzy. Zaintrygowani wynikiem ostrzału, spojrzeliśmy przez zakratowane okna. Śruty poszły do dachu drugiej maszyny i zapaliły go. Zerwały blachy z boku i wybiły ze środka kilku wierzgających plugawców. Złom runął w dół, ku leśnemu poszyciu. Ryknęliśmy na ten widok szalonym śmiechem.
Próbowaliśmy więziennej kabinie dorównać w chyżości, ale odbijała wyraźnie na północny zachód.
Natomiast nasz beczkopodobny pojazd nie potrafił zmienić toru. Widać nić komunikacyjna gdzieś się tu kończyła lub rozwidlała w niewidzialnej rozjezdni. Dach i ściany konstrukcji zatrzeszczały i gdym tylko próbował przyśpieszenia, sypały się skądś wielkie płaty rdzy. Tymczasem uciekinier wysforował się daleko naprzód i właśnie znikał nam z oczu za najdalszym wzgórzem.
Musieliśmy czym prędzej odnaleźć komunikacyjny rozjazd. Robiłem z cięgnami lewitacyjnymi co mogłem, ale im bardziej wóz wpełzał na nowe nici, tym bardziej stawał się ociężały i tępy. W końcu udało mi się ostro przyśpieszyć i gdzieś z boku majestatycznego urwiska jednym skokiem przebyć dzielącą nas wysoczyznę. Znów mogłem ujrzeć ściganego, malejącego za następnym skalnym grzbietem. I tam niemal zderzyliśmy się z kimś idącym w kursie zbieżnym. Niewidzialnych torów tu było widać zatrzęsienie.
Ujrzeliśmy inny poczwarnie skonstruowany wehikuł i postać na jego progu, której ręce, a właściwie dłonie robiły z powietrzem, co chciały. Magiczna pneumatyka, którą mistrz z rozmysłem dyrygował, zagęszczała atmosferę w płaszczyzny nie do przebycia. W obowiązkowych torach i ciągnących zaczepach kreowała osoba ta na przemian to cisnące, to ciągnące przeciągi o straszliwych właściwościach cyklonu.
Spojrzałem na lorda. Ten na mnie. On też w mig się zorientował, że nie będzie z tym gościem łatwo.
Przechodzący po stycznej obiekt latający niemal w nas nie wyrżnął. Postać jego gospodarza podskoczyła w rozwartym luku. Wspiął się w tym skoku gdzieś wysoko i spróbował przyfrunąć, precyzyjnie lądując na krawędzi naszego zakratowanego okna, lecz sztuki nie dokonał. Nie trafił, podczas gdy jego wagon zapadł się i zniknął w gąszczu drzew. Cudem jednak upadający gość potężną dłonią pochwycił się naszego żeliwnego stopnia. Natychmiast z głośnym przekleństwem przypiął się parszywym drugim łapskiem do ramy naszego pędzącego wehikułu i nie odpuszczał. Usiłował rozerwać właz, a gdy ten nie puścił, spróbował tej samej sztuki z oknem. Pomimo oporu rygli kraty w nim się rozpuściły. Okno, niby wypalone, stanęło otworem. Był ten obcy w rozgrzewaniu metalu mistrzem. Po chwili wychynęła spoza rozbitej metalowej ramy parszywa jego fizjonomia z nosem długim i drapieżnie zakrzywionym. Pochwyciłby i wszedł, ale musiałby pierwej pokonać mnie, bom już stanął mu naprzeciw.
Nic to. Zrezygnował. I cudem w tej pozycji zawisł.
Widać zbierał się do niesamowitego, sprężystego skoku.
Lord w samą porę pociągnął mnie do środka.
Przecież nie wypadało wypychać gościa na pewną śmierć. Należało dać mu szansę. Inaczej posunąłby się do skrajności. I już spieniły mu się usta. Już stękał przed starciem.
Cofnąłem się jeszcze i baczniej spojrzałem.
Wyłysiała głowa obcego arystokraty zdawała się mocno wydłużona, jakby większość czasu przeleżała w płaskiej szufladzie. Skóra na niej była silnie posiniaczona, prawie czarna od skrzepliny, a wklęsłości czaszki wyglądały na wcale nie ludzkie. Wzrok, jakim nas obdarzył gość, sprawił, że cofnęliśmy się zaraz jeszcze dalej w kierunku kanap i ludzi tam siedzących.
Oczy zapulsowały gościowi gwałtownie i rozlewając się w twarzy, stworzyły jakby sensoryczną całość ze skórą. Wiedziałem, że być może istota mamiła nas mirażem, że najpewniej sprawka to była jej przyszłościowej mimikry lub projekcji uzewnętrzniających parszywy umysł. No nie dziwiłem się. Maszkara ludzka pochodziła z dalekiej przyszłości, więc być może stała się już genetycznie z nami nieskoligaconą gałęzią ewolucyjnego rozwoju; obcą, pokraczną i wrogą istotą, zazdrosną o tę samą planetę.
Zastanowiłem się nad własnym brakiem konsekwencji. Czemuż się powstrzymywać? Czemuż nie grzmotnąć, przepoławiając czerep? Dlaczegóż nie lepiej byłoby wyrzucić tego stwora w najgłębsze otchłanie piekieł, gdzie przynależał, niż przyjmować go w gościnę? Ale widać obca umysłowa moc wszystko już na swoją modłę uplanowała, bo opanowała nas apatia, której wynikiem mogła być tylko uległość. Cichym nuceniem gość sprawił, że nie mogliśmy łotra rozpracować i solidnie go w myślach pomiędzy żywymi umieścić. Zdawał się być duchem, a nie ciałem.
Raptem oprzytomniałem. Zbliżyłem się do progu wagonu z silnym postanowieniem połamania tamtemu kości. Wtedy postać prysła niby mydlana bańka i zjawiła się za mną w dalszej części pasażerskiej. Pojąłem natychmiast, że umiejętnie rozdysponowała pomiędzy nami materię czasu i przestrzeni. Że oto obserwowałem raz obraz przeszły, raz przyszły, na które to elementy rzeczywistości żadną miarą nie mogłem wpłynąć.
A cóż takiego osoba ta zrobiła?
Na przeciąg sekundy w tę i we w tę się rozciągnęła.
Tak, że stanąłem cały ogłupiały.
Gość przeszedł się leniwie po kątach, na chwilę się w każdym miejscu zatrzymując i siorbacząc, jakby materię czasoprzestrzeni kosztował, miast tylko przewąchać. Poszukiwał wzrokiem aktywnych nisz, więc zainteresowały go otwarte komody. Naprószył w nie kruszyn lub śmieci z rozcieranych gwałtownym ruchem palców. Mamrotał przy tym i spluwał, odczyniając komendy, odgrażając się lub neutralizując narzucone lub samowyzwolone reguły tramwajarskie. Potem przystanął nagle, jakby uderzony niespodziewanym widokiem.
Stanął bowiem naprzeciw naszej wydekoltowanej i rozchełstanej od biegu, a wzburzonej Abelii.
Teraz nareszcie uzyskałem szansę na precyzyjną analizę obrazu.
Bo się nie ruszał i wykrystalizował.
Obcy wbrew mym przeczuciom i intuicji był człowiekiem!
Mężczyzna ten, w wielu lat sześćdziesięciu lub więcej, wyglądał tak poczwarnie i złowrogo, że nawet najodważniejszego by zastraszył. Ruchami gotującego się do zacisku pytona sprawił, że żona ma z krzykiem podbiegła ku mnie. Przysunął się zatem bliżej, wysyłając jakieś przeprosiny w języku przypominającym ostre gdakanie.
Napotkał mą rozgrzaną szablę. Ostrze nieomal go uszkodziło.
Przystanął raptem zdziwiony, bo stamtąd, gdzie stałem, wymierzyła w niego jeszcze lufa czarnego lordowskiego rewolweru, który odebrałem Abelii. Trzymałem broń drugą ręką z taką ochotą na walkę, że dalej już nie podchodził. Parszywie tylko łypał ślepiami, gorszymi od oczu z dawien dawna wymarłej hieny.


Dodano: 2021-08-24 16:19:28
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS