NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Gong, Chloe - "Nieśmiertelne pragnienia" (zielona)

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Markowski, Adrian - "Słomianie"


 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

Linki

Shute, Nevil - "Ostatni brzeg" (Kolekcja Wehikuł czasu)
Wydawnictwo: Rebis
Kolekcja: Wehikuł czasu
Tytuł oryginału: On the Beach
Tłumaczenie: Zofia Kierszys
Data wydania: Marzec 2021
Oprawa: twarda
Format: 135 x 215 mm
Liczba stron: 264
Cena: 44,90 zł
Rok wydania oryginału: 1957



Shute, Nevil - "Ostatni brzeg

Rozdział 1

Komandor porucznik Peter Holmes z Królewskiej Marynarki Wojennej Australii zbudził się o świcie. Dość długo leżał senny, rozmarzony miłym ciepłem śpiącej przy nim Mary, i patrzył, jak pierwszy blask australijskiego słońca rozjaśnia kretonowe zasłony w oknie. Z kąta padania promieni słonecznych wywnioskował, że dochodzi piąta; lada chwila słońce zbudzi Jennifer, jego maleńką córeczkę, i trzeba będzie wstać, zacząć dzień. Na razie jednak pośpiechu nie ma; jeszcze trochę można poleżeć.

Zbudził się zadowolony, chociaż w pierwszej chwili nie wiedział dlaczego. Z powodu Gwiazdki nie, bo święta Bożego Narodzenia przecież już minęły. Jodełka w ogrodzie, którą ozdobił girlandami kolorowych światełek podłączonych przedłużaczem do kontaktu przy kominku w hallu, wyglądała jak miniatura wielkiej, oświetlonej choinki stojącej milę dalej, przed ratuszem w Falmouth. I w wieczór gwiazdkowy urządzili grilla dla kilkorga przyjaciół, a zabawa była wyśmienita. Święta więc minęły i dzisiaj — jego mózg pracował powoli — musi być czwartek, 27 grudnia. Poczuł, że skóra na plecach jeszcze go piecze po całym wczorajszym dniu spędzonym na plaży i żaglówce, którą płynął w regatach. Najmądrzej byłoby nawet na moment nie zdejmować dziś koszuli. I nagle, już w pełni odzyskawszy świadomość, uprzytomnił sobie, że dziś musi być całkowicie ubrany, i to w mundur. O jedenastej powinien się stawić w Dowództwie Marynarki Wojennej w Melbourne. To chyba oznacza przydział, pierwsze zadanie od pięciu miesięcy. Kto wie, czy nie na morzu, jeżeli szczęście dopisze, tam, dokąd coraz bardziej serce go ciągnie.

W każdym razie praca. Uradowany tą perspektywą zasnął wieczorem i radość przetrwała noc. Od sierpnia, mimo że otrzymał wtedy awans na komandora porucznika, nie miał przydziału i wobec ogólnej sytuacji niemal porzucił już nadzieję, że kiedykolwiek znowu będzie w służbie. Marynarka wypłacała mu jednak co miesiąc pełne pobory i Bogu za to dziękował.

Niemowlę się poruszyło, zaczęło gaworzyć i cichutko kwilić. Komandor porucznik niemal odruchowo włączył czajnik elektryczny przygotowany na tacy z filiżankami do herbaty i butelką dziecka, a wtedy Mary obudziła się także. Zapytała, która godzina. Powiedział jej i całując ją w policzek, dodał:

—  Znów jest śliczny poranek.

Usiadła i odgarnęła włosy z czoła.

—  Strasznie spiekłam się wczoraj na słońcu. Jennifer nasmarowałam wieczorem maścią galmanową, ale nie wiem, czy jest sens znów dziś z nią jechać na plażę. — I nagle ona też sobie przypomniała. — Och… Peter, jest czwartek, masz być w Melbourne, prawda?

Przytaknął.

—  A powinienem dzisiaj posiedzieć w domu, w cieniu.

—  Ja chyba się z domu nie ruszę.

Wstał i poszedł do łazienki. Gdy wrócił, Mary też już wstała; dziecko siedziało na nocniczku, a ona czesała się przed lustrem. Usiadł na brzegu łóżka w przecinającym pokój promieniu słońca i zaparzył herbatę.

Mary powiedziała:

—  Okropny upał będzie dziś w Melbourne, Peter. Może jednak pojadę z Jennifer do klubu koło czwartej, a ty tam do nas dołączysz, żeby trochę popływać. Wzięłabym do przyczepki twoje spodenki kąpielowe.

W garażu stał ich nieduży samochód, ale odkąd rok temu ta krótka wojna się skończyła, nie jeździli nim. Peter Holmes miewał jednak dobre pomysły i potrafił posługiwać się narzędziami, więc wykombinował całkiem znośny wehikuł zastępczy. W domu były dwa rowery, Mary i jego. Skonstruował do nich małą dwukołową przyczepkę, którą mogli ciągnąć na zmianę i która służyła jako wózek dla dziecka i bagażnik. Trudność sprawiała tylko długa jazda pod górę z Falmouth.

Skinął głową.

—  To niezła myśl. Zostawię swój rower na stacji.

—  Którym pociągiem musisz jechać?

—  Dziewiąta pięć. — Łyknął herbaty i spojrzał na zegarek. — Wypiję to i zaraz jadę po mleko.

Wkrótce włożył szorty i koszulkę gimnastyczną i wyszedł. Zajmowali na wzgórzu nad miasteczkiem parter starego domu podzielonego na mieszkania; im przypadły w tym podziale także garaż, spora część ogrodu i weranda. Na werandzie trzymali rowery i przyczepkę. Logiczniej byłoby zaparkować samochód pod drzewami, żeby rowery stawiać w garażu, ale Peter nie mógł się na to zdobyć. Mały morris był jego pierwszym własnym samochodem i pamiętał czasy randek z Mary. Pobrali się w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym, na sześć miesięcy przed wojną i rozłąką, nie tak wszakże nieskończenie długą, jak myśleli, gdy on odpływał w nieznane na pokładzie HMAS Anzac. Niespodziewanie rozpętała się ta oszałamiająco krótka wojna — wojna, której dziejów nikt nie spisał i spisać już nie miał, i która natychmiast ogarnęła całą półkulę północną, a skończyła się z ostatnim sejsmicznym wstrząsem wybuchu bomby w trzydziestym siódmym dniu. Pod koniec trzeciego miesiąca Peter Holmes wrócił do Williamstown na pokładzie goniącego resztkami paliwa Anzaca, gdy mężowie stanu półkuli południowej zjechali się do Wellington w Nowej Zelandii, żeby omówić nową sytuację, w jakiej znalazł się świat. Z Williams­ town Peter wrócił do Falmouth, do Mary i do swego morrisa minora. W baku zostały jeszcze trzy galony benzyny; zużył je nieopatrznie, tak jak i następne pięć kupione na stacji benzynowej, zanim Australijczycy uprzytomnili sobie, że benzynę sprowadza się w całości z półkuli północnej.

Z werandy wyciągnął rower na trawnik i przymocował przyczepkę; czekała go czteromilowa wyprawa. Sam musiał jeździć po mleko i śmietanę, bo brak środków transportu uniemożliwiał dostarczanie nabiału z okolicznych farm; masło nauczyli się już ubijać za pomocą robota. Zjechał w dół szosą w ciepłym porannym słońcu, słuchając, jak w przyczepce z tyłu grzechoczą blaszanki, i myśląc z zadowoleniem o czekającej go pracy.

Na szosie był bardzo mały ruch. Minął pojazd, który kiedyś był samochodem, a teraz, bez silnika i przedniej szyby, stał się po prostu krytym wozem zaprzężonym w byczka rasy angus. Po żwirze, skrajem asfaltu przekłusowali ostrożnie dwaj jeźdźcy. Peter nie chciał mieć konia — te rzadkie, delikatne zwierzęta zmieniały ostatnio właścicieli za co najmniej tysiąc funtów — ale czasem myślał, że przydałby się wół dla Mary. Morrisa można by łatwo przystosować do zaprzęgu, choć chyba serce by mu pękło.

Do farmy dojechał w pół godziny i poszedł prosto do mleczarni. Farmer, flegmatyczny szczupły dryblas, kulawy od czasu drugiej wojny światowej, był jego dobrym znajomym. Siedział teraz przy separatorze w cichym szumie silnika elektrycznego, podczas gdy mleko spływało do jednej kadzi, a śmietana do drugiej.

—  Dzień dobry, panie Paul — rzekł Peter. — Jak się pan czuje? —  Dobrze, panie Holmes. — Farmer wziął od niego bańkę i napełnił ją mlekiem z kadzi. — U państwa wszystko w porządku?

—  Jak najbardziej. Jadę do Melbourne, do Dowództwa Marynarki. Zdaje się, że wreszcie mają dla mnie coś do roboty.

—  Och, winszuję — powiedział farmer. — Takie czekanie z założonymi rękami może człowieka wykończyć.

Peter przytaknął.

—  Trochę mi to jednak skomplikuje sprawy, jeżeli mnie gdzieś wyślą. Ale Mary będzie przyjeżdżała po mleko, przynajmniej dwa razy w tygodniu. I będzie miała pieniądze.

—  O zapłatę nie potrzebujecie się państwo martwić, dopóki pan nie wróci — odparł Paul. — Mam więcej mleka, niż wszystkie moje świnie mogą wychłeptać, nawet kiedy taka susza. Wylałem wczoraj w nocy dwadzieścia galonów do rzeczki… no bo jak je wywiozę? Wygląda na to, że powinienem hodować więcej świń, tylko że już nie warto. Nie wiadomo, co robić… — Po chwili milczenia zauważył: — Niewygodnie będzie pani Holmes tu przyjeżdżać. Przy kim ona zostawi Jennifer?

—  Chyba będzie ją woziła ze sobą.

—  Ale i tak to dla niej niewygodne. — Farmer wyszedł przed mleczarnię i w ciepłym słonecznym blasku popatrzył na rower i przyczepkę Petera. — Dobra ta przyczepka — pochwalił. — ­Poręczniejszej nigdy nie widziałem. Sam ją pan zmajstrował?

—  Sam.

—  A skąd pan wziął te koła, jeżeli można zapytać?

—  To koła motocyklowe. Kupiłem je na Elizabeth Street.

—  Dałoby się tam jeszcze dostać dwa dla mnie?

—  Spróbuję — obiecał Peter. — Może dostanę. Są lepsze niż te małe kółka… łatwiej ciągną. — I gdy farmer z uznaniem kiwał głową, dodał: — Ale ciężko je znaleźć. Ludzie nie chcą się pozbywać motocykli.

—  Mówiłem żonie — rzekł Paul powoli — że gdybym miał taką małą przyczepkę, zrobiłoby się z tego coś w rodzaju fotelika i jak w rikszy jeździłaby wtedy ze mną do Falmouth po sprawunki. Strasznie nudno kobiecie siedzieć na takim odludziu w tych czasach — wyjaśnił. — To już nie to, co przed wojną, kiedy zawsze mogła wziąć samochód i w dwadzieścia minut być w mieście. Wóz z wołem wlecze się trzy i pół godziny w jedną stronę i tyle samo z powrotem. To całe siedem godzin na samą tylko jazdę. Żona starała się nauczyć jeździć na rowerze, ale żeby aż do miasta, to przecież nie dla niej, nie w jej wieku i gdy jeszcze kolejne dziecko w drodze. Ja bym jej nie pozwolił. Ale gdybym miał taką przyczepkę, jak państwo macie, mógłbym dwa razy w tygodniu wozić żonę do Falmouth i przy okazji podrzucać mleko i śmietanę pani Holmes do domu… — Urwał. — Chciałbym to zrobić dla mojej starej. Ostatecznie wiadomo z radia, że już niedużo przed nami.

—  Poszperam dziś w sklepach i zobaczę, jak jest z tymi kołami. Wszystko panu jedno, ile będą kosztowały?

Farmer skinął głową.

—  Byleby tylko były dobre, żebym nie miał z nimi kłopotu.

Dobre opony, to najważniejsze… żeby wystarczyły do końca.

Tak jak te pana.

—  Rozejrzę się dzisiaj — jeszcze raz zapewnił go Peter.

—  Nadłoży pan przeze mnie drogi.

—  Mogę tam podjechać tramwajem. To żadna fatyga. Bogu dzięki węgla brunatnego nie brakuje.

Farmer odwrócił się w stronę nadal szumiącego separatora.

—  Właśnie. Marnie byśmy wyglądali, gdyby nie elektryczność. — Podsunął jedną z pustych kadzi pod strumień zbieranego mleka, zręcznie odpychając już napełnioną. — Niech mi pan powie, panie Holmes — zapytał — używa się dużych maszyn do wydobywania węgla? Takich jak buldożery i tym podobne? — Peter skinął głową. — No to skąd oni biorą na to ropę?

—  Zainteresowałem się tym kiedyś — odparł Peter. — Destylują ją na miejscu z węgla brunatnego. Galon kosztuje około dwóch funtów.

—  Niesłychane! — Farmer się zamyślił. — Przyszło mi do głowy, że jeżeli oni tam mogą ją destylować dla siebie, mogliby też i nam trochę jej użyczyć. Ale za taką cenę to raczej niepraktyczne…

Peter zabrał kanki z mlekiem i śmietaną, ustawił je na przyczepce i ruszył do domu. Dojechał o wpół do siódmej. Wziął prysznic, włożył mundur tak rzadko od czasu awansu wyciągany z szafy, szybko zjadł śniadanie i pędem zjechał rowerem ze wzgórza, chcąc zdążyć na pociąg o ósmej piętnaście, by przed udaniem się do dowództwa poszukać kół dla farmera w sklepach motocyklowych.

Rower zostawił w warsztacie, w którym dawniej zajmowano się jego samochodem. Teraz żadnych samochodów tu nie było. Na parkingu stały konie — wierzchowce urzędników i przedsiębiorców mieszkających za miastem. Co chwila zajeżdżali ludzie ubrani w bryczesy i kurtki ze sztucznego tworzywa, zostawiali swoje rumaki i szli na stację, żeby dalszą drogę do pracy odbyć pociągiem elektrycznym. Pompy benzynowe służyły za słupki do uwiązywania koni. Wieczorem każdy wracał i z teczką przytroczoną do siodła jechał znów konno do domu. Dobrze się składało, że gospodarka zwalniała z dnia na dzień: pociąg pospieszny z miasta o siedemnastej trzy już skasowano, więc przeważnie wszyscy wracali tym o szesnastej siedemnaście.

Przez całą podróż do miasta Peter Holmes gubił się w domysłach na temat swego nowego przydziału; brak papieru spowodował, że nie wychodziła żadna z codziennych gazet i wiadomości docierały tylko przez radio. Królewska Marynarka Wojenna Australii była obecnie bardzo mała. Ogromnym nakładem kosztów i pracy siedem niedużych okrętów przystosowano do napędzania węglem, przy czym rezultat był bardzo niezadowalający. Prób uczynienia tego samego z lotniskowcem Melbourne zaniechano, gdy okazało się, że płynąłby zbyt wolno, by przy normalnej sile wiatru samoloty mogły na nim bezpiecznie lądować. Co więcej, zapasami paliwa dla lotnictwa należało gospodarować bardzo oszczędnie, więc programy szkoleniowe praktycznie ustały i wyglądało na to, że dalsze utrzymywanie lotnictwa marynarki wojennej jest bezcelowe. Peter nie słyszał o żadnych przesunięciach oficerów owych siedmiu trałowców i fregat, które wciąż były w służbie. Przypuszczał, że ktoś zachorował i trzeba go zastąpić lub ostatecznie zdecydowano się zatrudniać oficerów na zmianę, by żaden nie odzwyczaił się od morza. Bardziej prawdopodobne było jednak to, że dadzą mu jakąś okropną pracę na wybrzeżu, pracę biurową w koszarach albo jeszcze nudniejszą w magazynach w takim na przykład ponurym, przez Boga i ludzi opuszczonym miejscu jak intendentura marynarki wojennej we Flinders. Czułby się głęboko rozczarowany, gdyby nie odkomenderowano go na okręt, a przecież tak byłoby lepiej. Na lądzie mógłby nadal opiekować się Mary i dzieckiem, a czasu zostało już niewiele.

Jazda pociągiem do Melbourne trwała niecałą godzinę. Z dworca Peter poszedł na przystanek tramwajowy. Tramwaj, szczękając, pędził bez żadnych przeszkód przez miasto, w którym nie było ruchu kołowego, Peter szybko więc wysiadł w dzielnicy, gdzie koncentrował się dawniej handel samochodami.

Sklepy przeważnie były zamknięte, jeśli nie przejęły ich nieliczne większe firmy próbujące jeszcze sprzedawać bezużyteczny, zapełniający wystawy towar. Spacerował jakiś czas w poszukiwaniu dwóch lekkich kół motocyklowych w dobrym stanie i w końcu kupił je, wprawdzie tej samej wielkości, ale wyprodukowane przez różne fabryki, co komplikowało sprawę osi. Miał nadzieję, że z tym poradzi sobie jedyny mechanik pozostały w warsztacie samochodowym w Falmouth.

Znów wsiadł do tramwaju i z kołami związanymi sznurem pojechał do dowództwa. W biurze zastępcy dowódcy marynarki zameldował się sekretarzowi. Młody porucznik go znał.

—  Dzień dobry, panie komandorze — powiedział. — Admirał ma pańską nominację na biurku. Chce wręczyć ją panu osobiście. Zamelduję, że pan już przyszedł.

Peter uniósł brwi. Wydało mu się to niezwykłe, ale w tej skarlałej marynarce wojennej wszystko zaczynało być niezwykłe. Położył koła przy biurku sekretarza, trochę niespokojnie obciągnął mundur, zdjął nitkę z klapy i wsunął czapkę pod pachę.

—  Admirał prosi pana, panie komandorze.

Holmes wmaszerował do gabinetu i stanął na baczność. Admirał, siedząc przy biurku, odpowiedział skinieniem głowy.

—  Dzień dobry, komandorze poruczniku. Spocznij. Niech pan usiądzie.

Peter usiadł na krześle przed biurkiem. Admirał pochylił się ku niemu, poczęstował go papierosem ze swojej papierośnicy i podsunął zapalniczkę.

—  Od pewnego czasu nie ma pan zajęcia.

—  Tak jest, panie admirale.

Admirał sam zapalił.

—  Cóż, mam dla pana przydział na okręt. Nie mogę niestety dać panu dowództwa ani odkomenderować pana na któryś z naszych okrętów. Mianuję pana oficerem łącznikowym na USS Scorpion. — Spojrzał bystro na komandora. — O ile wiem, zna pan już kapitana Towersa.

—  Tak jest, panie admirale.

Z kapitanem okrętu podwodnego Scorpion Peter zetknął się w ciągu ostatnich miesięcy parę razy. Był to spokojny, cichy, mniej więcej trzydziestopięcioletni mężczyzna pochodzący, o czym świadczył jego akcent, prawdopodobnie z Nowej Anglii. Znany był też Peterowi raport tego Amerykanina z czasów wojny. Gdy się rozpoczęła, Scorpion, jednostka o napędzie atomowym, patrolował obszar pomiędzy Kiską a Midway. Na dany sygnał Towers otworzył zapieczętowane rozkazy, po czym ruszył pod wodą z pełną prędkością w stronę Manili. Czwartego dnia, gdzieś na północ od Iwōjimy, wyszedł na głębokość peryskopową — jak na każdej wachcie w ciągu dnia — i stwierdził, że widoczność jest dziwnie słaba, niczym za zasłoną kurzu; zobaczył też, że czujnik na głowicy peryskopu wskazuje wysoką radioaktywność. Usiłował powiadomić o tym Pearl Harbor, ale bez skutku; promieniowanie rosło, w miarę jak zbliżał się do Filipin. Tejże nocy nawiązał łączność z Dutch Harbor i szyfrem przekazał meldunek swemu admirałowi, okazało się jednak, że przekazywanie wiadomości jest bardzo utrudnione, i nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Następnej nocy nie zdołał już nawiązać łączności z Dutch Harbor. Wykonując dalej swoje zadanie, obrał kurs na północ od Luzonu. W kanale Balintang stwierdził, że radioaktywnego pyłu jest bardzo wiele, promieniowanie znacznie przekracza poziom śmiertelny, a siła zachodniego wiatru wynosi cztery do pięciu. Siódmego dnia wojny z wód zatoki patrzył przez peryskop na Manilę, wciąż jeszcze nie mając żadnych rozkazów. Poziom promieniowania był tu niższy, ale nadal niebezpieczny, nie kwapił się więc ani do wynurzenia, ani do wyjścia na mostek. Widoczność była niezła; przez peryskop widział całun dymu nad miastem — wy ciągnął z tego wniosek, że nie dalej jak parę dni temu musiała tu nastąpić co najmniej jedna eksplozja nuklearna. Na oddalonym o pięć mil wybrzeżu nie zobaczył żadnego ruchu. Zbliżając się do lądu głównym kanałem, którego głębokość, jak wynikało z mapy, dochodziła do dwunastu sążni, niespodziewanie osiadł na mieliźnie i to tylko jego wniosek potwierdziło. Wytłoczył wodę z balastów, wydostał się bez trudu i zawrócił na pełne morze.

Owej nocy również nie udało mu się nawiązać łączności z żadną radiostacją amerykańską ani z żadnym okrętem, który mógłby retransmitować jego sygnał. Szasując zbiorniki balastowe, zużył wiele sprężonego powietrza, a nowego w tych skażonych okolicach wolał nie nabierać. Okręt płynął pod wodą ósmy dzień; załoga była nadal w niezłej formie, ale wskutek niepokoju o rodziny w kraju zaczynały się już pojawiać stany nerwicowe. Nawiązał łączność z australijską radiostacją w Port Moresby na Nowej Gwinei. Powiedziano mu, że warunki są tam normalne, nie da się jednak przesłać dalej jego sygnałów.

Uznał, że najlepiej będzie wziąć kurs na południe. Okrążył ponownie Luzon od północy i skierował się na Karoliny, gdzie na wyspie Yap była placówka telekomunikacyjna pod kontrolą Stanów Zjednoczonych. Dotarł tam trzy dni później. Stwierdziwszy, że poziom promieniowania jest niski, właściwie normalny, wynurzył się na powierzchnię spokojnego morza, przewietrzył okręt, napełnił zbiorniki i partiami zaczął wypuszczać załogę na mostek. Z ulgą zobaczył amerykański krążownik. Z okrętu wskazano mu kotwicowisko i wysłano szalupę. Zacumował, całą załogę wypuścił na pokład i szalupą popłynął na krążownik, żeby oddać się pod dowództwo jego kapitana, niejakiego Shawa. Od niego usłyszał po raz pierwszy o wojnie chińskorosyjskiej, która wybuchła w następstwie wojny pomiędzy Rosją i siłami NATO będącej rezultatem wojny izraelskoarabskiej rozpoczętej przez Albanię. Dowiedział się, że zarówno Rosjanie, jak Chińczycy użyli bomb kobaltowych; wiadomości te nadeszły okrężną drogą z Australii, retransmitowane z Kenii. Krążownik czekał na Karolinach na przybycie tankowca Stanów Zjednoczonych; kotwiczył już od tygodnia, a przez pięć ostatnich dni nie zdołał nawiązać łączności z krajem. Shaw miał dosyć paliwa, żeby przy najoszczędniejszej prędkości doprowadzić okręt do Brisbane, ale już nie dalej.

Kapitan Towers pozostał na Yap sześć dni, w ciągu których wiadomości, jakkolwiek skąpe, nadchodziły coraz gorsze. Nie było łączności z żadną radiostacją w Stanach Zjednoczonych i w Europie, ale przez dwa dni odbierali jeszcze dzienniki ra­ diowe z Mexico City; komunikaty te były tragiczne. Potem radiostacja­ w Mexico City ucichła i słyszeli tylko Panamę, Bogotę i Valparaíso, gdzie właściwie nie wiedziano, co się dzieje na północnym kontynencie. Nawiązali łączność z kilkoma okrętami Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych na południowym Pacyfiku, z których większość miała równie mało paliwa jak oni. Kapitan krążownika wciąż pozostającego na Karolinach okazał się najstarszy stopniem z dowódców tych wszystkich jednostek; on zdecydował, że trzeba przeprowadzić resztkę floty Stanów Zjednoczonych na wody Australii i oddać ją pod dowództwo australijskie. Przekazał, że wszyscy mają się spotkać w Brisbane­. Po dwóch tygodniach zebrało się tam jedenaście okrętów amerykańskich, bez paliwa i z bardzo znikomą nadzieją, że je uzyskają. To działo się rok temu; wciąż tam były.

Paliwo nuklearne niezbędne dla Scorpiona na razie nie było w Australii osiągalne, ale można je było przygotować. Jak się okazało, tylko ten jeden okręt na wodach australijskich miał wartość operacyjną, więc wysłano go do stoczni marynarki wojennej w Williamstown pod Melbourne, możliwie najbliżej dowództwa floty. Był to w istocie jedyny okręt w Australii wart tego, żeby się nim zająć. Długo stał bezczynnie, gdy przygotowywano paliwo do reaktora, aż w końcu pół roku temu przywrócono mu pełną sprawność bojową. Popłynął do Rio de Janeiro z dostawą paliwa dla innego amerykańskiego atomowego okrętu podwodnego, który się tam schronił, po czym wrócił do Melbourne w stanie wymagającym dość gruntownego remontu.

Tyle Peter Holmes wiedział o kapitanie Towersie z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych i teraz w gabinecie admirała szybko to sobie przypomniał. Zaproponowane mu stanowisko było czymś nowym — swój rejs do Ameryki Południowej Scorpion odbywał bez oficera łącznikowego z Australii. Przejęty troską o Mary i córeczkę, Peter zapytał:

—  Na długo jestem tam przydzielony, panie admirale? Admirał wzruszył nieznacznie ramionami.

—  Na rok, powiedzmy. Wydaje mi się, że to już ostatnie pana stanowisko, Holmes.

—  Wiem, panie admirale. Bardzo jestem wdzięczny za tę sposobność. — I po chwili wahania spytał: — Czy przez cały ten czas okręt będzie na morzu? Mam żonę i dziecko. Życie jest teraz niełatwe w porównaniu z tym, jakie było dawniej, więc może być dosyć ciężko kobiecie samej w domu. I tak czy owak, niedużo już przed nami.

Admirał skinął głową.

—  Wszyscy oczywiście jedziemy na tym samym wózku. Dlatego właśnie chciałem się z panem zobaczyć przed skierowaniem na to stanowisko. Nie będę miał panu za złe, jeśli pan poprosi, żebym go z tego zwolnił, ale w takim wypadku nie mogę robić panu nadziei na dalsze zatrudnienie. Jeśli chodzi o czas na morzu, remont skończy się — rzucił okiem na kalendarz — czwartego, to jest za nieco ponad tydzień… i wtedy okręt popłynie do Cairns, Port Moresby i Port Darwin, żeby wrócić do Williams­ Town z meldunkiem o warunkach w tych miejscach. Kapitan Towers wyliczył, że rejs potrwa jedenaście dni. Potem planujemy rejs dłuższy, mniej więcej dwumiesięczny.

—  Czy będzie jakaś przerwa między tymi dwoma rejsami, panie admirale?

—  Myślę, że okręt pozostanie w stoczni ze dwa tygodnie. —  I po tym drugim rejsie już nic w programie? —  Na razie nic.

Młody oficer siedział chwilę, rozmyślając o tym, co czeka Mary: o załatwianiu zakupów, ewentualnych dolegliwościach córeczki, dostawach mleka. Teraz jest ciepło — nie trzeba rąbać drewna na opał. Jeżeli drugi rejs zacznie się w połowie lutego, to wróci do domu w połowie kwietnia, nim zrobi się zimno. Gdyby jednak potrwał dłużej, może farmer będzie zaopatrywał Mary w drewno… skoro dostanie koła do przyczepki. Mógł więc śmiało wyjechać, o ile sytuacja się nie pogorszy. Ale gdyby zabrakło prądu albo promieniowanie dotarło na południe wcześniej, niż ci znawcy przewidują… Odegnał od siebie tę myśl.

Wiedział, że Mary byłaby wściekła, gdyby nie przyjął tej propozycji i poświęcił swą karierę. Bo Mary była córką oficera marynarki, urodzoną i wychowaną w Southsea na południu Anglii; poznał ją na balu na pokładzie Indefatigable, gdy odbywał służbę na morzu. Ona z pewnością wolałaby, żeby nie odrzucił tego przydziału…

Podniósł wzrok.

—  Popłynę w oba te rejsy, panie admirale — oświadczył. — Czy po nich można by na nowo rozważyć tę sprawę? To znaczy… chcę przez to powiedzieć, że niełatwo planować naprzód… w domu… kiedy to się do nas tak zbliża.

Admirał się zastanowił. W tych okolicznościach była to rozsądna prośba, zwłaszcza ze strony człowieka, który niedawno się ożenił i miał małe dziecko. Przypadek bez precedensu, gdyż przydziałów dla oficerów było teraz bardzo mało, no ale raczej należało się spodziewać, że ten oficer nie zgodzi się pełnić służby poza Australią w ostatnich miesiącach przed…

Skinął głową.

—  To mogę dla pana zrobić, Holmes — powiedział. — Przydzielam panu stanowisko na pięć miesięcy, do trzydziestego pierwszego maja. Po powrocie z drugiego rejsu zamelduje się pan u mnie.

—  Rozkaz, panie admirale.

—  Na Scorpiona zgłosi się pan we wtorek, w Nowy Rok. Jeśli zaczeka pan piętnaście minut w sekretariacie, dostanie pan list do kapitana. Okręt cumuje w Williamstown, przy lotniskowcu Sydney, który jest teraz jego okrętem matką.

—  Wiem, panie admirale.

Admirał wstał.

—  W porządku, komandorze poruczniku. — Wyciągnął rę­ kę. — Powodzenia na stanowisku.

Uścisnęli sobie dłonie.

—  Dziękuję, panie admirale — rzekł Peter — że pomyślał pan o mnie. — Wychodząc z gabinetu, zatrzymał się przed drzwiami. — Nie wie pan może, czy kapitan Towers jest dzisiaj na pokładzie? — zapytał. — Skoro już tu jestem, mógłbym tam skoczyć, dać mu się poznać i może obejrzeć okręt. Wolałbym to zrobić, zanim dołączę do załogi.

—  O ile wiem, jest — powiedział admirał. — Można zatelefonować na lotniskowiec… niech pan poprosi mojego sekretarza. — Zerknął na zegarek. — Sprzed głównej bramy o wpół do dwunastej odjeżdża nasz autobus. Jeszcze pan zdąży go złapać.

Dwadzieścia minut później Peter Holmes siedział przy kierowcy w ciężarówce z napędem elektrycznym, która pełniła funkcję autobusu regularnie kursującego do Williamstown i z powrotem. Dawniej przewożono nią towary jednego z wielkich sklepów w Melbourne; po wojnie została zarekwirowana i pomalowana na wojskowy kolor ochronny. Wobec zupełnego braku ruchu kołowego jechała ze stałą prędkością dwudziestu mil na godzinę. Do stoczni dotarła w południe i Peter poszedł na molo, przy którym stał unieruchomiony lotniskowiec Sydney. Wkroczył na pokład i skierował się do pomieszczeń oficerskich.

W wielkiej mesie siedziało ledwie dwunastu oficerów; sześciu z nich miało amerykańskie mundury robocze z gabardyny khaki. Kapitan Scorpiona też tam był. Z uśmiechem ruszył na powitanie Petera.

—  Witam, komandorze poruczniku. Bardzo się cieszę, że pan przyjechał.

—  Miałem nadzieję, panie kapitanie, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu. Zgłosić mam się dopiero we wtorek. Ale ponieważ byłem w dowództwie, przyszło mi na myśl, że może przyjadę do was zjeść obiad i rozejrzeć się po okręcie.

—  Jasne, bardzo proszę — rzekł kapitan Towers. — Z radością przyjąłem wiadomość, że admirał Grimwade przydziela pana do nas. Chciałbym, żeby pan poznał moich oficerów. — Odwrócił się do Amerykanów. — To mój zastępca, pan Farrell, i mój mechanik, pan Lundgren. — Uśmiechnął się. — Tylko wysoko wykwalifikowani inżynierowie dają sobie radę z naszymi silnikami. To panowie Benson, O’Doherty i Hirsch. — Młodzi oficerowie ukłonili się dość niezgrabnie. Kapitan zapytał Petera: — Napije się pan przed obiadem, komandorze?

Australijczyk odpowiedział:

—  Och… dziękuję, bardzo chętnie. Poproszę różowy gin. Ilu oficerów ma pan na Scorpionie, kapitanie?

Naciskając guzik dzwonka, kapitan poinformował:

—  W sumie jedenastu. To spory okręt podwodny i mamy czterech mechaników.

—  Musicie mieć dużą mesę.

—  Trochę tam ciasno, kiedy siedzimy wszyscy razem, ale na okrętach podwodnych nieczęsto nam się to zdarza. Dla pana jednak, komandorze, jakaś koja się znajdzie.

—  Cała dla mnie czy będę miał towarzysza? — z uśmiechem zapytał Peter.

Kapitana nieco zszokowało to przypuszczenie.

—  No jakżeż? Każdy oficer i marynarz na Scorpionie ma miejsce wyłącznie dla siebie.

Wezwany dzwonkiem zjawił się steward.

—  Jeden różowy gin i sześć oranżad — polecił kapitan.

Peter, zakłopotany, miał ochotę kopnąć się za swój nietakt.

Zatrzymał stewarda.

—  U was na okrętach się nie pije, kapitanie?

—  Nie. Wuj Sam tego nie lubi. Ale pan ma wolną rękę. To przecież okręt brytyjski.

—  Wolałbym się dostosować do was, jeżeli pan pozwoli — rzekł Peter i zwrócił się do stewarda: — Siedem oranżad.

—  Jak siedem, to siedem — rzucił kapitan niedbale. Steward odszedł. — W niektórych marynarkach wojennych piją, w innych nie piją — zauważył. — Ale nie wydaje mi się, żeby to miało jakikolwiek wpływ na ostateczny wynik.

Zjedli obiad na lotniskowcu — dwunastu oficerów przy końcu jednego z długich, pustych stołów. Potem zeszli na przycumowanego obok Scorpiona. Był to największy okręt podwodny, jaki Peter Holmes dotychczas widział — o wyporności około sześciu tysięcy ton, z turbinami o mocy znacznie powyżej dziesięciu tysięcy koni mechanicznych. Załoga, oprócz jedenastu oficerów, liczyła prawie siedemdziesięciu podoficerów i marynarzy. Wszyscy jedli i spali w labiryncie rur i kabli, jak zawsze na okrętach podwodnych, ale ten był wyjątkowo dobrze wyposażony — z uwzględnieniem warunków tropikalnych — miał odpowiednie urządzenia klimatyzacyjne i bardzo dużą chłodnię. Peter Holmes, który nie pływał jeszcze na takiej jednostce, nie potrafił ocenić zalet technicznych Scorpiona. Kapitan zwrócił mu jednak uwagę na łatwość sterowania i stosunkowo dobrą, pomimo znacznej długości, zwrotność.

Większość uzbrojenia i magazynów amunicji usunięto w czasie remontu, pozostawiając tylko dwie wyrzutnie torped. Dzięki temu było więcej miejsca na kwatery i udogodnienia, a w maszynowni, po usunięciu wyrzutni i torped z rufy, warunki pracy mechaników znacznie się poprawiły. W tej części okrętu Peter spędził całą godzinę z mechanikiem, komandorem porucznikiem Lundgrenem. Po raz pierwszy znalazł się na okręcie o napędzie atomowym, więc niejedno z licznych tu tajnych urządzeń było dla niego nowością. Potrzebował sporo czasu, by zapoznać się z systemem krążenia ciekłego sodu chłodzącego reaktor, z różnymi wymiennikami ciepła i z zamkniętym obiegiem helu dwóch bliźniaczych szybkoobrotowych turbin, które napędzały okręt za pomocą olbrzymich reduktorów, znacznie większych i bardziej czułych niż inne elementy zespołu napędowego.

W końcu wrócił do malutkiej kajuty dowódcy. Kapitan zadzwonił po swego ciemnoskórego stewarda, polecił przynieść dwie kawy i opuścił dla Petera składane siedzenie.

—  Dobrze przyjrzał się pan silnikom? — zapytał.

Australijczyk przytaknął.

—  Nie jestem inżynierem — powiedział. — To wykracza poza moją zdolność pojmowania, ale jest bardzo ciekawe. Dużo sprawiają panu kłopotów?

—  Jak dotąd pracują bezawaryjnie. Niewiele można zrobić na morzu, kiedy zaczynają szwankować. Można tylko mieć nadzieję, że nie przestaną działać.

Steward podał kawę. Zaczęli popijać w milczeniu.

—  Dostałem rozkaz zameldowania się u pana we wtorek — rzekł po chwili Peter. — O której godzinie mam tu być, kapitanie?

—  Wypływamy we wtorek na testy — powiedział kapitan. — Albo może w środę, ale nie sądzę, by tak długo nam zeszło. W poniedziałek ładujemy zapasy i załoga wchodzi na pokład.

—  Więc może lepiej, żebym zameldował się w poniedziałek — podsunął Australijczyk. — Przed południem.

—  Może i lepiej — zgodził się kapitan. — Chyba jednak wypłyniemy we wtorek w południe. Powiedziałem admirałowi, że chciałbym najpierw odbyć krótki rejs po Cieśninie Bassa i wrócić, powiedzmy, w piątek, aby zameldować gotowość operacyjną. Więc gdyby mógł pan być na pokładzie w poniedziałek przed południem, bardzo by mi to odpowiadało.

—  Nie przydałbym się panu do czegoś jeszcze przed poniedziałkiem? Przyjechałbym w sobotę, jeżeli mógłbym w czymś pomóc.

—  Serdecznie dziękuję, komandorze, ale to niepotrzebne. Połowa załogi jest na urlopie, drugą połowę wypuszczam na sobotę i niedzielę na przepustki jutro w południe. Nie będzie tu nikogo oprócz jednego oficera i sześciu marynarzy na wachcie. W poniedziałek przed południem więc wystarczy. — Spojrzał ­badawczo na Petera. — Nikt panu nie mówił, co właściwie mamy robić?

Australijczyk zdumiał się ogromnie. —  Panu nie powiedziano, kapitanie? Amerykanin parsknął śmiechem.

—  Ani słowa. Mam wrażenie, że ostatnim człowiekiem, który poznaje treść rozkazu, jest kapitan.

—  Admirał wezwał mnie w sprawie tego przydziału — rzekł Peter. — Mówił, że to ma być rejs do Cairns, Port Moresby i Darwin, który potrwa jedenaście dni.

—  Kapitan Nixon z wydziału operacyjnego pytał mnie, jak długo to potrwa — zauważył kapitan. — Ale żadnego rozkazu jeszcze nie dostałem.

—  Admirał mówił dziś, że po tym rejsie będzie drugi, znacznie dłuższy, który potrwa około dwóch miesięcy.

Kapitan Towers znieruchomiał z filiżanką w ręce.

—  To dla mnie coś nowego — powiedział. — Czy mówił też dokąd?

Peter potrząsnął głową.

—  Tylko tyle, że to potrwa około dwóch miesięcy. Zapanowało milczenie. Po chwili Amerykanin ocknął się

i uśmiechnął.

—  Myślę, że gdyby ktoś zajrzał tu o północy, zobaczyłby, jak nanoszę na tę mapę nasze przypuszczalne pozycje. Dziś i jutro, i pojutrze.

Australijczyk uznał, że wypada nadać rozmowie lżejszy ton.

—  Nie wyjeżdża pan na weekend? — zapytał.

—  Nie — odrzekł kapitan. — Będę siedział tutaj. Może tylko wybiorę się na parę godzin do miasta, do kina.

Wydawało się, że taki plan na weekend, gdy się jest cudzoziemcem w obcym kraju, daleko od ojczyzny, może wpędzić każdego w ciężką chandrę.

— Nie zechciałby pan przyjechać do Falmouth na te kilka dni, kapitanie? Mamy pokój gościnny. Kiedy jest taka ładna pogoda, przeważnie spędzamy czas w klubie żeglarskim, pływamy, żeglujemy. Moja żona się ucieszy, jeżeli pan przyjedzie.

—  Bardzo to miłe z pana strony — rzekł kapitan z lekkim wahaniem.

Wypił jeszcze parę łyków kawy, rozważając zaproszenie. Ludzie z półkuli północnej rzadko teraz czuli się dobrze wśród tych z półkuli południowej. Zbyt wiele ich dzieliło po przeżyciu w tak różny sposób tej wojny. Nieznośna litość wytwarzała nieprzebytą barierę. Był tego świadomy, co więcej, wiedział, że ten Australijczyk, chociaż go zaprosił, też zdaje sobie z tego sprawę. Chciał jednak lepiej poznać Petera Holmesa. Skoro odtąd z Dowództwem Marynarki Wojennej będzie się komunikował za pośrednictwem tego oficera łącznikowego, nie zaszkodzi wiedzieć, co to za człowiek; to przemawiało za przyjęciem propozycji. Poza tym taka zmiana byłaby pewnym odprężeniem po paskudnej bezczynności, która nękała go od kilku miesięcy; jakkolwiek nieswojo mu będzie u tych ludzi, może to lepsze niż koniec tygodnia wśród rezonujących echem ścian pustego lotniskowca w towarzystwie jedynie własnych myśli i wspomnień.

Uśmiechnął się blado, odstawiając filiżankę. Chociaż to krępujące odwiedziny, byłby jeszcze bardziej skrępowany, gdyby musiał odrzucić tę pełną dobrych intencji propozycję.

—  Ale czy na pewno nie sprawi to kłopotu pańskiej żonie? — zapytał. — Kiedy w domu jest małe dziecko?

Peter potrząsnął głową.

—  Będzie jej miło — powiedział. — Zawsze to jakieś urozmaicenie. Ona teraz, w obecnej sytuacji, nie widuje często nowych twarzy. Dziecko, oczywiście, to też ograniczenie.

—  Z przyjemnością przyjadę na jeden dzień — rzekł Amerykanin. — Jutro muszę być tutaj, ale chętnie bym popływał w sobotę. Odpowiadałoby państwu, gdybym przyjechał pociągiem w sobotę rano? Z tym że muszę wrócić w niedzielę.

—  Wyjadę po pana na stację.

Omówili rozkład pociągów. Później Peter zapytał:

—  Jeździ pan na rowerze? — Kapitan przytaknął. — Więc zabiorę­ ze sobą drugi. Od stacji do nas są dwie mile.

—  Doskonale — powiedział Towers.

Czerwony oldsmobile był już rozwiewającym się snem. Zaledwie przed piętnastoma miesiącami kapitan Towers siedział za jego kierownicą, jadąc na lotnisko, a teraz prawie nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądała deska rozdzielcza ani z której strony miał dźwignię do regulacji fotela. Przypuszczał, że samochód wciąż stoi w garażu przy jego domu w Connecticut, nienaruszony być może, razem z wszystkim innym, o czym nauczył się już nie myśleć. Trzeba żyć w nowym świecie i w miarę możności zapomnieć o świecie dawnym; teraz były rowery na stacji kolejowej w Australii.

Peter opuścił lotniskowiec wystarczająco wcześnie, żeby odjechać z Williamstown ciężarówką kursującą pomiędzy stocznią i Dowództwem Marynarki Wojennej. Zabrał pismo ze swoją nominacją i koła dla farmera, po czym tramwajem pojechał na dworzec. Wysiadł w Falmouth przed szóstą, zawiesił koła na kierownicy roweru, co okazało się dużą niewygodą podczas jazdy, i mozolnie popedałował pod górę do domu. Gdy dotarł tam pół godziny później, pocąc się obficie, bo upał wciąż był niemiłosierny, zastał Mary odświeżoną, w letniej sukience, wśród orzeźwiającego szmeru wody ze zraszacza nawadniającego trawnik.

Wybiegła mu naprzeciw.

—  Och, Peter, tak się zgrzałeś! — wykrzyknęła. — Widzę, że dostałeś te koła.

—  Owszem. Przykro mi, że nie zdążyłem przyjechać na plażę. —  Domyśliłam się, że cię zatrzymali. Wróciłyśmy do domu o wpół do szóstej. Co z twoim przydziałem?

—  To długa historia — odparł. Wciągnął rower i koła na werandę. — Opowiem ci, ale przedtem chciałbym pójść pod prysznic.

—  Dobrze czy źle? — zapytała.

—  Dobrze — powiedział. — Na morzu do kwietnia. Potem już nie.

—  Och, to wręcz wspaniale — ucieszyła się. — Weź prędko prysznic, ochłodź się i wszystko mi opowiedz. Wyniosę leżaki. Jest butelka piwa w lodówce.

Po piętnastu minutach, już odświeżony, w sportowej koszuli z rozpiętym kołnierzem i lekkich drelichowych spodniach, usiadł w cieniu i popijając chłodne piwo, opowiedział jej wszystko po kolei. Na zakończenie spytał:

—  Czy ty w ogóle zetknęłaś się już z kapitanem Towersem? —  Ja nie — odrzekła, potrząsając głową. — Jane Freeman poznała ich wszystkich w czasie zabawy na Sydney. Powiedziała, że jest dość sympatyczny. Ale jak ci będzie pod jego rozkazami?

—  Chyba dobrze — stwierdził. — Facet zna się na rzeczy. Z początku będzie mi trochę nijako na amerykańskim okręcie. Ale muszę przyznać, że mi się spodobali. — Parsknął śmiechem. — Od razu się naraziłem, bo poprosiłem o gin. — Opowiedział jej o tym.

Skinęła głową.

—  To właśnie mówiła Jane. Oni piją na lądzie, ale nigdy na okręcie. Chyba w ogóle nie piją w mundurach. Mieli tam jakiś koktajl owocowy, w sumie raczej smętny soczek. A wszyscy inni upijali się, że hej.

—  Zaprosiłem go na weekend — oznajmił. — Przyjedzie w sobotę rano.

Popatrzyła przerażona.

—  Kapitan Towers?

—  Wypadało mi go zaprosić. Będzie czuł się u nas dobrze. —  Och, Peter, na pewno nie. Oni nigdy nie czują się dobrze. To dla nich zbyt bolesne… bywanie w czyichś domach. —  Ten nie jest taki — Peter próbował ją uspokoić. — Przede wszystkim jest znacznie starszy. Naprawdę będzie czuł się zu

pełnie dobrze.

—  To samo myślałeś o tym dowódcy eskadry RAFu — odparowała. — No wiesz… już nie pamiętam, jak się nazywał. Ten, który płakał.

Nie lubił, gdy przypominała mu tamten wieczór.

— Wiem, że to dla nich ciężkie — powiedział. — Wchodzić tak do cudzego domu, gdzie jest dziecko i wszystko. Ale naprawdę, z tym facetem będzie inaczej.

Chcąc nie chcąc, ustąpiła.

—  Długo u nas zostanie?

—  Tylko jedną noc. Mówił, że musi wrócić na Scorpiona w niedzielę.

—  Jeżeli to tylko jedna noc, nie powinno być tak źle… — Ze zmarszczonymi brwiami zastanawiała się chwilę. — Grunt to znaleźć mu mnóstwo rzeczy do roboty. Żeby cały czas był zajęty. Nie może być momentu nudy. To właśnie był nasz błąd w przypadku tego gościa z RAFu. Co ten lubi robić?

—  Pływać — odpowiedział. — Chce sobie popływać.

—  A żeglarstwo? W sobotę są wyścigi.

—  Nie pytałem go. Przypuszczam, że to także lubi. Wygląda mi na takiego.

Napiła się piwa.

—  Moglibyśmy zabrać go do kina — rozważała głośno. —  Jaki film wyświetlają?

—  Nie wiem. Ale to naprawdę nieistotne, bo przecież chcemy tylko, żeby wciąż był zajęty.

—  Mogłoby jednak być niedobrze, gdyby to był film o Ameryce — zwrócił jej uwagę. — Gdybyśmy akurat trafili na jakiś nakręcony w jego rodzinnych stronach.

Znów popatrzyła na niego z przerażeniem.

—  To byłoby s t r a s z n e! Skąd on pochodzi, Peter? Z której części Stanów?

—  Nie mam pojęcia — odrzekł. — Nie pytałem go.

—  O Boże! Musimy coś z nim robić wieczorem, Peter. Film brytyjski byłby najbezpieczniejszy, ale nie wiadomo, czy to właśnie będzie brytyjski.

—  Moglibyśmy zaprosić parę osób — podsunął.

—  Nawet trzeba, jeżeli to nie film brytyjski. W każdym razie myślę, że to najlepsze wyjście. — Podumała chwilę. — Czy on był żonaty? — zapytała cicho.

—  Nie wiem. Przypuszczam, że tak.

—  Moira Davidson mogłaby przyjechać, żeby nam pomóc — rozważała dalej Mary. — Jeżeli nie ma innych planów.

—  Jeżeli nie będzie pijana — zauważył.

—  Nie zawsze przecież jest — odparła Mary. — Tak czy owak, rozruszałaby towarzystwo.

Zastanowił się nad tym.

—  Niezły pomysł — powiedział. — Wyjaśniłbym jej od razu, o co chodzi. Nie może być momentu nudy. — I po chwili dodał z namysłem: — Ani w łóżku, ani poza nim.

—  Ona nie jest taka. Tylko stwarza pozory.

Peter uśmiechnął się szeroko.

—  Niech ci będzie.

Tego wieczora zatelefonowali do Moiry Davidson i przedstawili jej swój pomysł.

—  Peterowi wypadało go zaprosić — powiedziała Mary. — Rozumiesz, to jego nowy dowódca. Ale ty wiesz, jacy oni są i jak się czują u ludzi w domach, gdzie są dzieci, pachną świeżo wyprane pieluszki, butelka z pokarmem stoi w rondlu z gorącą wodą i w ogóle. Więc uznaliśmy, że trzeba trochę posprzątać, pochować to wszystko i postarać się, żeby mu było wesoło… przez cały czas, rozumiesz. Tyle że ja przy Jennifer niewiele mogę zdziałać. Więc, czy mogłabyś przyjechać i nam pomóc, kochanie? Niestety to oznacza dla ciebie łóżko polowe w hallu albo na werandzie, jeżeli będziesz wolała. Ale to tylko na sobotę i niedzielę. Trzeba dbać, żeby on był cały czas zajęty. Nie może być momentu nudy. W sobotę wieczorem urządzimy przyjęcie, ściągniemy kilka osób.

—  Brzmi to wszystko raczej ponuro — oświadczyła panna Davidson. — Powiedz, to jakiś okropny mazgaj? Zacznie mi szlochać w objęciach i mówić, że jestem kubek w kubek jak jego nieboszczka żona? Niektórzy z nich tak robią.

— Możliwe, że on też — niepewnie odparła Mary. — Nie wiem, bo nawet go nie widziałam. Poczekaj chwileczkę, zapytam Petera. — Wróciła do telefonu. — Moira? Peter mówi, że on prawdopodobnie zacznie tobą poniewierać, kiedy będzie miał w czubie.

—  Wolę już to — stwierdziła panna Davidson. — Dobrze, przyjadę w sobotę rano. Przy okazji, skończyłam z ginem.

—  Skończyłaś z ginem?

—  Gin przeżera wnętrzności. Przepala jelita, powoduje wrzody. Za każdym razem czułam to rano. Więc odstawiłam gin. Teraz piję brandy. Z sześć butelek, myślę… na ten weekend. Brandy można wypić mnóstwo.


Dodano: 2021-03-03 14:19:37
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS