NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Ukazały się

Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)


 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Kraty"

 Chambers, Becky - "Psalm dla zbudowanych w dziczy"

Linki

Heinlein, Robert A. - "Drzwi do lata" (Kolekcja Wehikuł czasu)
Wydawnictwo: Rebis
Kolekcja: Wehikuł czasu
Tytuł oryginału: The Door into Summer
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Data wydania: Luty 2020
ISBN: 978-83-8188-025-1
Oprawa: twarda
Format: 135 x 215
Liczba stron: 264
Cena: 39,90 zł
Rok wydania oryginału: 1957



Heinlein, Robert A. - "Drzwi do lata"

Rozdział I

Pewnej zimy tuż przed wojną sześciotygodniową mój kocur Petroniusz Arbiter i ja mieszkaliśmy na starej farmie w Connecticut. Wątpię, czy ona jeszcze istnieje, leżała bowiem na skraju strefy wybuchu bomby atomowej, która spadła w pobliżu Manhattanu, a te stare drewniane budynki palą się jak papier. Nawet jeśli wciąż stoi, trudno byłoby ją wynająć ze względu na opad radioaktywny, ale w owym czasie nam się podobała, Pete’owi i mnie. Czynsz był niski ze względu na brak kanalizacji, a dawną jadalnię wypełniało dobre północne światło, odpowiednie dla mojego stołu kreślarskiego.
Jedyną wadą było jedenaścioro drzwi prowadzących na dwór. Dwanaścioro, jeżeli doliczyć drzwi Pete’a. Zawsze zabiegałem o to, by Pete miał własne drzwi — tym razem był to otwór odpowiadający rozstawowi jego wąsów, wycięty w desce dopasowanej do okna nieużywanej sypialni. Zbyt wielką część życia spędziłem na otwieraniu drzwi kotom — kiedyś obliczyłem, że od zarania cywilizacji stracono na to dziewięćset siedemdziesiąt osiem ­roboczostuleci. Mogę wam pokazać te obliczenia.
Pete zwykle używał własnego wejścia, jeśli nie udało mu się zmusić mnie do otworzenia drzwi dla ludzi, które wolał. Nigdy jednak nie skorzystał ze swoich drzwi, gdy na ziemi leżał śnieg.
Kiedy był małym kociakiem, puchatym i rozmiauczanym, wypracował prostą filozofię. Ja odpowiadałem za mieszkanie, jedzenie i pogodę, a on za pozostałe sprawy. Szczególnie często obwiniał mnie o kaprysy pogody. Zimy w Connecticut są dobre tylko na kartki świąteczne; tej zimy Pete regularnie stawał na progu swoich drzwiczek i odmawiał wyjścia z powodu tego nieprzyjemnego białego paskudztwa (bo przecież nie był głupi), po czym zmuszał mnie, żebym otworzył mu drzwi dla ludzi.
Uparcie uważał, że przynajmniej jedne z nich prowadzą do letniej pogody. Co oznaczało, że musiałem podejść z nim do każdych z jedenaściorga drzwi, otworzyć je, żeby się przekonał, że za nimi jest także zima, po czym ruszyć do następnych, a jego krytyczny stosunek do mojego zarządzania pogodą pogłębiał się po każdym kolejnym rozczarowaniu.
Potem zostawał w domu, aż parcie na pęcherz ostatecznie zmusiło go do wyjścia. Gdy wracał, ciche postukiwanie jego oblodzonych łapek o drewnianą podłogę brzmiało jak tupot maleńkich chodaków, patrzył na mnie gniewnie i nie chciał mruczeć, dopóki nie minął mu zły humor… a wtedy wybaczał mi do następnego razu.
Nigdy jednak nie przestał szukać Drzwi do Lata.
Trzeciego grudnia 1970 roku ja też ich szukałem.
Moje wysiłki były równie daremne jak próby Pete’a w styczniu w Connecticut. Tę odrobinę śniegu, która spadła w południowej Kalifornii, pozostawiono w górach dla narciarzy, nie w centrum Los Angeles — bo zapewne i tak nie zdołałaby się tam przedostać przez zasłonę smogu. Ale w moim sercu panowała zima.
Byłem w niezłej formie (pomijając potężnego kaca), jeszcze nie ukończyłem trzydziestki i całkiem nieźle stałem finansowo. Nie szukała mnie policja ani jacyś mężowie, ani doręczyciele pozwów; nie dokuczało mi nic, czego nie uleczyłaby lekka amnezja. W sercu jednak miałem zimę i szukałem Drzwi do Lata.
Macie rację, jeśli wyglądam na człowieka mocno rozczulającego się nad sobą. Na tej planecie musiały żyć ponad dwa miliardy ludzi, którym wiodło się gorzej ode mnie. Pomimo to szukałem Drzwi do Lata.
Większość tych, które napotykałem ostatnio, była drzwiami wahadłowymi i przed takimi właśnie stałem — szyld nad wejściem głosił: bar i grill SANS SOUCI. Wszedłem, wybrałem boks pośrodku sali, ostrożnie umieściłem torbę podróżną na siedzeniu, wyciągnąłem się obok niej i czekałem na kelnera.
—  Mrrr? — przemówiła torba podróżna.
—  Spokojnie, Pete — powiedziałem.
—  Miauuu!
—  Bzdura, dopiero co wychodziłeś. Siedź cicho, nadchodzi kelner.
Pete zamknął się. Spojrzałem na pochylającego się nad stolikiem kelnera.
—  Podwójną szkocką z waszego baru, szklankę czystej wody i buteleczkę piwa imbirowego — powiedziałem.
Kelner wyglądał na zaniepokojonego.
—  Piwo imbirowe, proszę pana? Ze szkocką?
—  Macie je czy nie?
—  No tak, oczywiście. Ale…
—  Zatem proszę je przynieść. Nie zamierzam go pić; chcę tylko drwiąco na nie patrzeć. I proszę przynieść też spodek.
—  Jak pan sobie życzy. — Przetarł blat stołu. — A może mały stek, proszę pana? Poza tym mamy dziś wyśmienite przegrzebki.
—  Słuchaj, kolego, dam ci napiwek za te przegrzebki, jeśli obiecasz, że mi ich nie podasz. Zamówiłem wszystko, czego mi trzeba… i proszę nie zapomnieć o spodku.
Zamknął się i odszedł. Powiedziałem Pete’owi, żeby się nie przejmował, piechota morska już przybyła. Kelner wrócił, ­ukoił swoją urażoną dumę, niosąc buteleczkę piwa imbirowego na spodku. Mieszając szkocką z wodą, kazałem mu ją otworzyć.
—  Chce pan drugą szklankę do piwa?
—  Jestem prawdziwym kowbojem; piję to z butelki.
Znów się zamknął i pozwolił mi zapłacić rachunek, łącznie z napiwkiem za przegrzebki. Gdy odszedł, nalałem piwo imbirowe na spodek i zastukałem w torbę podróżną.
—  Podano zupę, Pete.
Ekler torby był rozpięty; nigdy go nie zamykałem, gdy kot był w środku. Poszerzył otwór pazurkami, wystawił głowę, szybko się rozejrzał, po czym uniósł przednie łapy i oparł je na krawędzi stołu. Uniosłem szklankę i popatrzyliśmy na siebie nawzajem.
—  Za samice, Pete — by je znaleźć i o nich zapomnieć! Skinął głową, gdyż doskonale to pasowało do jego filozofii.
Z gracją opuścił łeb i zaczął chłeptać piwo.
—  To znaczy, jeśli zdołasz — dodałem i pociągnąłem porządny łyk whisky.
Pete nie odpowiedział. Bez trudu zapominał o samicach; był urodzonym starym kawalerem.
Naprzeciw mnie za oknem baru na tablicy migotała reklama. Najpierw głosiła: PRACUJCIE, GDY ŚPICIE. Potem oznajmiła: I WE ŚNIE ZAPOMNIJCIE O KŁOPOTACH. Wreszcie dwukrotnie większymi literami:

TOWARZYSTWO WZAJEMNEGO UBEZPIECZENIA

Przeczytałem wszystkie trzy napisy kilkakrotnie, nie zastanawiając się nad nimi. Wiedziałem o hibernacji tyle samo co każdy. Kiedy zaczęto o tym mówić, przeczytałem parę artykułów popularnonaukowych i ze dwa czy trzy razy w tygodniu dostawałem w porannej poczcie ulotkę któregoś towarzystwa ubezpieczeniowego. Zwykle nie przeglądałem ich, tylko wyrzucałem, gdyż wydawały mi się równie interesujące jak reklamy szminek do ust.
Przede wszystkim jeszcze do niedawna nie było mnie stać na zimny sen, bo dużo kosztuje. Poza tym dlaczego człowiek, który lubi swoją pracę, sporo zarabia i będzie zarabiał jeszcze więcej, jest zakochany i wkrótce się ożeni, miałby popełniać coś w rodzaju samobójstwa?
Jeśli ktoś był nieuleczalnie chory i miał umrzeć, ale sądził, że sto lat później lekarze zdołają go uleczyć, a ponadto stać go było na wieloletnią hibernację w oczekiwaniu na opracowanie skutecznej metody leczenia, to istotnie taka decyzja była logicznym rozwiązaniem. Albo jeśli ktoś marzył o locie na Marsa i uważał, że obudziwszy się kilkadziesiąt lat później, będzie mógł kupić sobie bilet na taką podróż, to zapewne również było logiczną decyzją — w gazetach pisano o małżeństwie z wyższych sfer, które prosto z ratusza udało się do azylu Towarzystwa Ubezpieczeniowego Zachodni Świat i ogłosiło, że zgodnie z instrukcjami zostaną obudzeni wtedy, gdy będą mogli spędzić miesiąc miodowy w liniowcu międzyplanetarnym… choć podejrzewałem, że był to chwyt reklamowy sprokurowany przez towarzystwo ubezpieczeniowe i małżeństwo wymknęło się tylnym wyjściem pod zmienionym nazwiskiem. Spędzanie nocy poślubnej w postaci mrożonych makreli wydaje się mało prawdopodobną koncepcją.
Poza tym wszystko to miało jak zwykle czysto finansowe podłoże, jak to podkreślały towarzystwa ubezpieczeniowe: „Pracujcie, gdy śpicie”. Po prostu leż i pozwól, by to, co posiadasz, zmieniło się w fortunę. Jeżeli masz pięćdziesiąt pięć lat i dostajesz dwieście dolarów emerytury, to czemu nie miałbyś przespać jakiegoś czasu, obudzić się również w wieku pięćdziesięciu pięciu lat i otrzymywać tysiąc dolarów miesięcznie? Nie wspominając już o pobudce w pięknym nowym świecie, który prawdopodobnie zapewni ci o wiele dłuższą i zdrowszą starość z emeryturą w wysokości tysiąca dolarów? Do tego właśnie się odwoływano, każde towarzystwo ubezpieczeniowe udowadniało na podstawie niezbitych obliczeń, że pakiet wybranych przez nie do funduszu powierniczego akcji zapewni najszybszy wzrost kapitału. „Pracujcie, gdy śpicie!”
Nigdy mnie to nie pociągało. Nie miałem pięćdziesięciu pięciu lat, nie chciałem iść na emeryturę i nie widziałem niczego złego w roku 1970.
A właściwie tak było do niedawna. Teraz zostałem emerytem, czy tego chciałem, czy nie (wcale nie); zamiast w podróży poślubnej byłem w podrzędnym barze, znieczulając się szkocką; zamiast żony miałem poznaczonego bliznami kocura z chorobliwym upodobaniem do piwa imbirowego; skoro zaś mowa o upodobaniu, to w tej chwili najchętniej zamieniłbym emeryturę na skrzynkę dżinu i wysączył go co do kropli.
Nie byłem jednak bankrutem.
Sięgnąłem do kieszeni marynarki, wyjąłem kopertę i otworzyłem ją. Zawierała dwie rzeczy. Pierwsza to potwierdzony czek na sumę, jakiej nigdy dotychczas nie miałem; druga to akt własności akcji Służki SA. Oba papiery były już trochę pomięte; nosiłem je przy sobie od chwili, gdy mi je wręczono.
Dlaczego nie?
Czemu nie miałbym uciec i przespać moich kłopotów? Byłoby to przyjemniejsze niż służba w Legii Cudzoziemskiej, mniej paskudne niż samobójstwo i na zawsze uwolniłoby mnie od ludzi i wydarzeń, które spartoliły mi życie. Zatem dlaczego nie?
Niespecjalnie interesowało mnie zbijanie forsy. Och, oczywiście przeczytałem Gdy śpiący się zbudzi H.G. Wellsa, i to nie dopiero wtedy, kiedy towarzystwa ubezpieczeniowe zaczęły rozdawać za darmo egzemplarze tej książki, ale jeszcze wcześniej, gdy była po prostu powieścią zaliczaną do klasyki; wiedziałem, czym jest składany procent i ocena kursu akcji. Nie byłem jednak pewny, czy mam dosyć pieniędzy, by wykupić Długi Sen i założyć oprocentowane konto gwarantujące należyty zysk. Bardziej do mnie trafiał ten inny argument: pójść spać i przebudzić się w odmiennym świecie. Może o wiele lepszym, jak przekonywały towarzystwa ubezpieczeniowe… albo gorszym. Jednak z pewnością odmiennym.
Jedną ważną różnicę widziałem już teraz: mógłbym drzemać dostatecznie długo, by mieć pewność, że świat, w którym się obudzę, będzie światem bez Belle Darkin — a także bez Milesa­ Gentry’ego, ale szczególnie bez Belle. Gdyby Belle nie żyła i spoczywała w grobie, mógłbym o niej zapomnieć, zapomnieć o tym, co mi zrobiła, wyrzucić ją z mojego życia… a nie cierpieć ze świadomością, że jest zaledwie kilka mil dalej.
Pomyślmy, jak długo musiałoby to trwać. Belle miała dwadzieścia trzy lata — tak przynajmniej utrzymywała (pamiętałem, że kiedyś nieopatrznie napomknęła, że pamięta czasy prezydentury Roosevelta). W każdym razie nie przekroczyła trzydziestki. Gdybym przespał siedemdziesiąt lat, przerodziłaby się w nekrolog. Wystarczyłoby siedemdziesiąt pięć i byłbym bezpieczny.
Potem przypomniałem sobie postępy geriatrii; mówiono o przedłużeniu „normalnej” długości życia do stu dwudziestu lat. Może więc powinienem przespać sto lat. Nie byłem pewny, czy któreś towarzystwo ubezpieczeniowe proponuje aż tyle.
Nagle wpadłem na szatański pomysł, zainspirowany grzejącą ciało szkocką. Nie muszę przespać śmierci Belle; wystarcza­jącą, najzupełniej wystarczającą i odpowiednią zemstą na kobiecie będzie zachować młodość, gdy ona się zestarzeje. Być wystarczająco młodym, żeby utrzeć jej nosa — powiedzmy, trzydzieści lat.
Na ramieniu poczułem dotyk łapki, delikatny jak płatek śniegu.
—  Miaało! — oznajmił Pete.
—  Obżartuchu — stwierdziłem i nalałem na spodek następną porcję piwa imbirowego.
Podziękował mi, uprzejmie czekając, po czym zaczął chłeptać. Przerwał mi jednak przyjemne rozmyślania. Co, do diabła, miałem zrobić z Pete’em?
Kota nie można oddać jak psa; on tego nie toleruje. Czasami da się go sprzedać razem z domem, ale w wypadku Pete’a nie było to możliwe; byłem dla niego jedyną stałą rzeczą w nieustannie zmieniającym się świecie, od kiedy przed dziewięcioma laty odebrano go matce… Nawet w wojsku miałem go przy sobie, a to naprawdę wymagało niezłego kombinowania.
Był zdrowy i prawdopodobnie miał taki pozostać, choć wydawało się, że w całości trzyma go tkanka bliznowata. Gdyby tylko mocniej uderzał prawą łapą, mógłby wygrywać bitwy i płodzić kociaki przynajmniej jeszcze przez pięć lat.
Mógłbym opłacić jego dożywotni pobyt w jakimś schronisku (nie do pomyślenia!), kazać go uśpić (równie nie do pomyślenia) — albo go porzucić. Z kotem tak już jest: albo spełniasz ten skomplikowany obowiązek, którego się podjąłeś — albo opuszczasz nieszczęśnika, pozwalasz mu zdziczeć i niszczysz jego wiarę w odwieczny porządek rzeczy.
Tak jak Belle zniszczyła moją.
Tak więc, kolego, możesz równie dobrze o tym zapomnieć. Twoje życie zepsuło się jak zapomniana beczka ogórków; to w najmniejszym stopniu nie zwalnia cię z obowiązku opieki nad tym superrozpuszczonym kotem.
W chwili gdy doszedłem do tego filozoficznego wniosku, Pete kichnął; bańki gazu podrażniły mu nozdrza.
—  Na zdrowie — zareagowałem — i nie pij tak szybko.
Pete mnie zignorował. Przy stole miał znacznie lepsze maniery niż ja i dobrze o tym wiedział. Nasz kelner stał przy kasie, rozmawiając z kasjerem. Po lunchu w knajpach jest pustawo i jedyni poza nami goście siedzieli przy barze. Kiedy powiedziałem „na zdrowie”, kelner podniósł wzrok i oznajmił coś kasjerowi. Obaj spojrzeli w naszym kierunku, a potem kasjer podniósł ruchomy blat i ruszył ku nam.
—  Żandarmeria, Pete — rzuciłem cicho.
Rozejrzał się i schował z powrotem do torby, a ja ją przymknąłem. Kasjer podszedł do mnie i pochylił się nad stołem, szybko przemykając wzrokiem po miejscach po obu stronach boksu.
—  Przykro mi, przyjacielu — rzekł beznamiętnie — ale będziesz musiał stąd wynieść tego kota.
—  Jakiego kota?
—  Tego, którego karmiłeś ze spodka.
—  Nie widzę tu żadnego kota.
Tym razem zgiął się i zajrzał pod stół.
—  Masz go w tej torbie — powiedział oskarżycielsko.
—  W torbie? Kota? — spytałem zdumiony. — Przyjacielu, chyba­ chciałeś powiedzieć „w worku”.
—  Co? Daruj sobie takie gadki. W tej torbie jest kot. Otwórz ją.
—  Masz nakaz rewizji?
—  Co? Nie gadaj głupstw.
—  To ty wygadujesz głupstwa, skoro chcesz otworzyć moją torbę bez nakazu rewizji. Czwarta poprawka do konstytucji — a wojna zakończyła się cztery lata temu. Teraz, gdy już to sobie wyjaśniliśmy, powiedz kelnerowi, żeby przyniósł jeszcze raz to samo — albo podaj to osobiście.
Miał zbolałą minę.
—  Bracie, nic do ciebie nie mam, ale muszę myśleć o licencji. „Psom i kotom wstęp wzbroniony” — tak głosi tabliczka na ścianie. Prowadzimy lokal z poszanowaniem zasad higieny.
—  No to kiepsko wam idzie. — Podniosłem szklankę. — Widzisz te ślady szminki? Powinniście sprawdzić zmywarkę, a nie obszukiwać klientów.
—  Nie widzę tu żadnej szminki.
—  Bo już prawie wytarłem. Możemy jednak zanieść ją do sanepidu i skontrolować liczbę bakterii.
Westchnął.
—  Masz legitymację?
—  Nie.
—  No to jesteśmy kwita. Ja nie przeszukam ci torby, a ty nie będziesz mnie ciągnął do sanepidu. A teraz, jeśli chcesz następnego drinka, podejdź do baru i zamów… na koszt firmy. Ale nie tu.
Odwrócił się i poszedł na swoje miejsce.
Wzruszyłem ramionami.
—  I tak mieliśmy już wyjść.
Kiedy mijałem kasę, zmierzając do drzwi, podniósł głowę. —  Bez urazy?
—  Jasne. Jednak chciałem przyprowadzić tu później konia na drinka. Teraz się rozmyśliłem.
—  Jak uważasz. Przepisy nic nie mówią o koniach. I jeszcze jedno — czy ten kot naprawdę pije piwo imbirowe?
—  Czwarta poprawka, pamiętasz?
—  Nie chcę zobaczyć zwierzaka; chcę tylko wiedzieć.
—  No cóż — przyznałem — woli je z kropelką angostury, ale wypije i bez niej, jeśli musi.
—  To mu zniszczy nerki. Popatrz tutaj, przyjacielu. —  Na co?
—  Odchyl głowę do tyłu, blisko mojej. A teraz spójrz na sufit nad boksami… na lustra wśród dekoracji. Wiedziałem, że masz kota — bo go widziałem.
Odchyliłem głowę i spojrzałem. Na suficie lokalu umieszczono mnóstwo tandetnych ozdób, w tym sporo luster; teraz zobaczyłem, że wiele z nich, ukrytych wśród dekoracji, ustawiono pod takim kątem, że kasjer mógł je wykorzystywać jak peryskopy, nie opuszczając stanowiska.
—  To konieczne — rzekł przepraszająco. — Byłbyś wstrząśnięty tym, co może się dziać w tych boksach… gdybyśmy ich nie mieli na oku. Świat jest smutny.
—  Amen, bracie.
Wyszedłem z baru.
Na dworze otworzyłem torbę i niosłem ją, trzymając za jedno ucho. Pete wystawił głowę.
—  Słyszałeś, Pete, co powiedział ten człowiek. Świat jest smutny. Gorzej niż smutny, gdy dwaj przyjaciele chcą się spokojnie napić, a ktoś ich szpieguje. To przesądza sprawę.
—  Miau? — zapytał Pete.
—  Skoro tak mówisz. Jeśli mamy to zrobić, nie ma sensu zwlekać.
—  Miau! — z naciskiem stwierdził Pete.
—  Zatem jesteśmy jednomyślni. To po drugiej stronie ulicy. Sekretarka w Towarzystwie Wzajemnego Ubezpieczenia była doskonałym przykładem piękna funkcjonalnego wzornictwa. Pomimo opływowych kształtów pozwalających rozwijać prędkość czterech machów miała zamocowany radar i wszystko co niezbędne do wykonywania podstawowych zadań. Przypomniałem sobie, że będzie Matką Whistlera, kiedy się obudzę, i powiedziałem jej, że chcę się zobaczyć z jakimś agentem ubezpieczeniowym.
—  Proszę usiąść. Sprawdzę, czy któryś pracownik z działu obsługi klientów jest wolny. — Zanim zdążyłem usiąść, dodała: — Nasz pan Powell pana przyjmie. Tędy proszę.
Nasz pan Powell siedział w biurze, które wskazywało, że Towarzystwu całkiem nieźle się wiedzie. Podał mi wilgotną dłoń, wskazał krzesło, zaproponował papierosa i próbował odebrać mi torbę. Nie oddałem jej.
—  Czym możemy panu służyć?
—  Chcę Długiego Snu.
Uniósł brwi i zaczął zachowywać się z większym szacunkiem. Niewątpliwie Towarzystwo ubezpieczyłoby za siedem dolarów aparat fotograficzny, ale Długi Sen pozwalał mu położyć łapę na wszystkich aktywach klienta.
—  Bardzo mądra decyzja — rzekł z nabożnym szacunkiem. — Sam chciałbym móc taką podjąć. Jednak… wie pan, obowiązki rodzinne. — Sięgnął po formularz. — Klientom pragnącym Snu zwykle się spieszy. Pozwoli pan, że oszczędzę pański czas i wypełnię to za pana… poza tym natychmiast przeprowadzimy badanie lekarskie.
—  Chwileczkę.
—  Tak?
—  Jedno pytanie. Czy możecie załatwić hibernację dla kota? Zrobił najpierw zaskoczoną, a później zbolałą minę. —  Pan żartuje.
Otworzyłem torbę; Pete wystawił głowę.
—  Proszę poznać mojego partnera. Czekam na odpowiedź. Jeżeli będzie przecząca, pójdę do Doliny Środkowej. Ich biura są w tym samym budynku, nieprawdaż?
Tym razem był przerażony.
—  Panie… hm, nie dosłyszałem pańskiego nazwiska.
—  Dan Davis.
—  Panie Davis, każdy człowiek, który przekracza próg naszych drzwi, znajduje się pod troskliwą opieką Towarzystwa Wzajemnego Ubezpieczenia. Nie mógłbym pozwolić panu odejść do Doliny Środkowej.
—  A jak zamierza mnie pan powstrzymać? Siłą?
—  Proszę pana! — Rozejrzał się wokół, teraz z kolei wzburzony. — Nasza firma zawsze postępuje etycznie.
—  To znaczy, że Dolina Środkowa nie?
—  Pan to powiedział, nie ja. Panie Davis, nie chciałbym wpływać na pańską decyzję…
—  Nie wpłynie pan.
—  …ale proszę wziąć wzory umów obu firm. Potem proszę wynająć prawnika albo jeszcze lepiej profesjonalnego semantyka. Dowiedzieć się, co proponujemy — i co rzeczywiście dostarczamy — a następnie porównać z tym, co obiecuje Dolina Środkowa. — Znów się rozejrzał i nachylił do mnie. — Nie powinienem tego mówić — i mam nadzieję, że nie będzie pan tego powtarzał — ale oni nie stosują nawet standardowych aktuarialnych tabel ubezpieczeniowych.

—  Może zamiast tego po prostu dają klientowi, czego chce. —  Co takiego? Drogi panie Davis, my rozprowadzamy cały należny zysk. Tak nakazuje nasz statut… natomiast Dolina
Środkowa jest spółką akcyjną.
—  Może powinienem kupić trochę ich akcji… Panie Powell, tracimy czas. Czy Towarzystwo przyjmie mojego kumpla czy nie? Jeżeli nie, to siedzę tu już zbyt długo.
—  To znaczy, że chce pan zapłacić za utrzymanie tego stworzenia w stanie hipotermii?
—  To znaczy, że chcę nam obu zapewnić Długi Sen. I proszę nie nazywać go „tym stworzeniem”. Ma na imię Petroniusz.
—  Przepraszam. Sformułuję inaczej moje pytanie. Czy jest pan gotów uiścić dwie stawki za przyjęcie pana i, eee, Petroniusza do naszego azylu?
—  Tak. Jednak nie dwie standardowe stawki. Oczywiście jakąś dopłatę, ale możecie nas obu upchać do jednej trumny; uczciwość nakazuje, by nie pobierać za Pete’a tyle co za człowieka.
—  To naprawdę niezwykłe życzenie.
—  Oczywiście. Jednak o cenę będę się targować później… z panem lub z Doliną Środkową. Teraz chcę tylko wiedzieć, czy możecie to zrobić.
—  Hm… — Postukał palcami po stole. — Chwileczkę. — Podniósł słuchawkę telefonu i powiedział: — Opal, połącz mnie z doktorem Berquistem. — Reszty rozmowy nie usłyszałem, ponieważ włączył zagłuszanie. Po chwili jednak odłożył słuchawkę i uśmiechnął się, jakby zmarł mu właśnie bogaty wuj. — Dobre wieści, proszę pana! Wyleciało mi z głowy, że pierwsze udane próby przeprowadzono z kotami. Procedury i wszystkie istotne czynniki dla kotów są więc znane. Tak naprawdę w Laboratorium Badawczym Marynarki Wojennej w Annapolis­ mają kota, który już od ponad dwudziestu lat jest w stanie hipotermii.
—  Myślałem, że to laboratorium zostało starte z powierzchni ziemi, gdy zniszczyli Waszyngton.
—  Tylko budynki na powierzchni, proszę pana, nie podziemne schrony. To najlepszy dowód doskonałości tej techniki; zwierzę przez ponad dwa lata pozostawało tylko pod nadzorem maszyn… a mimo to żyje, nie zmieniło się, nie zestarzało. Tak samo pan będzie żył przez taki czas, na jaki pan zechce powierzyć się Towarzystwu.
Zanosiło się na to, że zaraz się przeżegna.
—  Dobrze, dobrze, zatem zacznijmy się targować. Należało ustalić cztery problemy: po pierwsze, jak płacić za
opiekę nad nami podczas hibernacji; po drugie, jak długo będziemy spać; po trzecie, jak mają zainwestować moje pieniądze na czas pobytu w zamrażarce; wreszcie, co się stanie, jeżeli odwalę kitę i wcale się nie obudzę.
Ostatecznie wybrałem rok 2000, ładna okrągła data i zaledwie za trzydzieści lat. Bałem się, że po dłuższym czasie zupełnie wypadnę z obiegu. Zmiany, które zaszły przez ostatnie trzydzieści lat (podczas mojego dotychczasowego życia), były wystarczająco duże, by człowiekowi wyszły oczy z orbit — dwie wojny światowe i paręnaście pomniejszych, upadek komunizmu, recesja, satelity, przejście na energię atomową — przecież gdy byłem chłopcem, nie istniał nawet druk trójwymiarowy.
Rzeczywistość roku 2000 mogła być dla mnie trudna do ogarnięcia. Gdybym jednak nie skoczył tak daleko w przyszłość, Belle nie zdążyłaby wyhodować pięknej siatki zmarszczek.
Kiedy doszliśmy do kwestii lokowania mojego majątku, nie brałem pod uwagę obligacji państwowych i tym podobnych konserwatywnych inwestycji, gdyż nasz system fiskalny zakłada inflację. Postanowiłem pozostawić sobie akcje Służki, a za gotówkę nabyć akcje znanych przedsiębiorstw, opierając się na trendach, które uznałem za obiecujące. Automatyka nieuchronnie miała się rozwijać. Wybrałem firmę z San Francisco, która produkowała nawozy sztuczne oraz eksperymentowała z drożdżami i jadalnymi wodorostami — ludzi co roku przybywało i steki na pewno nie potanieją. Resztę pieniędzy kazałem ulokować w funduszu powierniczym zarządzanym przez Towarzystwo.
Najtrudniej było zdecydować, co zrobić, gdybym zmarł podczas hibernacji. Towarzystwo twierdziło, że mam ponad siedemdziesiąt procent szans na przeżycie tych trzydziestu lat snu w zamrażarce… ale liczyło się z obiema ewentualnościami. Ryzyko było spore, więc tego się spodziewałem; każdy prawdziwy hazard wymaga procentu dla organizatora. Tylko nieuczciwi szulerzy twierdzą, że dają frajerom maksimum szans, a ubezpieczenie jest przecież zalegalizowanym hazardem. Nawet najstarsza i najszacowniejsza firma ubezpieczeniowa na świecie, Lloyd’s of London, nie ukrywa, że ubezpiecza zarówno od zysków, jak i strat. Nie należy jednak oczekiwać lepszych stawek niż na wyścigach; w końcu ktoś musi płacić za szyte na miarę garnitury naszego pana Powella.
Zdecydowałem, że jeśli umrę, wszystko, do ostatniego centa, przejdzie na fundusz powierniczy Towarzystwa… w wyniku czego pan Powell miał ochotę mnie ucałować, a ja zacząłem się zastanawiać, czy tych siedemdziesięciu procent szans nie wyliczono zbyt optymistycznie. Nie zmieniłem jednak zdania, ponieważ w ten sposób stawałem się spadkobiercą (gdybym przeżył) wszystkich, którzy podjęli tę samą decyzję (gdyby umarli). Rosyjska ruletka, gdzie ten, który przeżyje, dostaje część kasy… a firma ubezpieczeniowa jak zwykle zgarnia pulę.
Rozważyłem wszystkie możliwości, które gwarantowały maksymalny zysk bez hedgingu, gdybym źle wybrał; pan Powell kochał mnie, tak jak krupier kocha frajera, który nieustannie stawia na zero. Kiedy rozdysponowałem moje aktywa, był już bardziej niż chętny dać mi sensowny upust za Pete’a; uzgodniliśmy, że za jego hibernację uiszczę piętnaście procent opłaty za człowieka, i sporządził dla niego oddzielną umowę.
Pozostała jeszcze kwestia sądowego zezwolenia i badań lekarskich. Tych ostatnich wcale się nie obawiałem; przeczuwałem, że skoro podpisałem umowę uwzględniającą ewentualność mojej śmierci, przyjęto by mnie nawet w ostatnim stadium dżumy. Sądziłem jednak, że uzyskanie zgody jakiegoś sędziego może trochę potrwać. A była ona niezbędna, ponieważ klient w zimnym śnie jest z prawnego punktu widzenia żywy, ale ubezwłasnowolniony.
Niepotrzebnie się martwiłem. Nasz pan Powell przedstawił mi do podpisu dziewiętnaście różnych dokumentów sporządzonych w czterech egzemplarzach. Podpisywałem, aż dostałem skurczu palców. Goniec wybiegł z dokumentami, a ja poszedłem na badanie lekarskie. Nawet nie zobaczyłem sędziego.
Badanie było zwykłym męczącym zestawem rutynowych czynności z jednym wyjątkiem. Lekarz na końcu spojrzał mi surowo w oczy i spytał:
—  Chłopcze, jak długo trwa ten alkoholowy ciąg?
—  Ciąg?
—  Alkoholowy.
—  Dlaczego pan tak uważa, doktorze? Jestem równie trzeźwy jak pan. Król Karol kupił królowej Karolinie…
—  Niech pan przestanie i odpowie.
—  Hmm… powiedziałbym, że ze dwa tygodnie. Może troszkę dłużej.
—  Jest pan alkoholikiem? Ile razy w przeszłości wpadał pan w taki ciąg?
—  Prawdę powiedziawszy, jeszcze nigdy. Widzi pan… Zacząłem mu opowiadać, co mi zrobili Belle z Milesem i dla
czego czuję się tak, jak się czuję.
Uniósł dłoń.
—  Proszę. Sam mam problemy i nie jestem psychiatrą. Tak naprawdę interesuje mnie tylko to, czy pańskie serce zniesie spadek temperatury do czterech stopni Celsjusza. A zniesie. Zazwyczaj nie obchodzi mnie, dlaczego ktoś sfiksował tak, że chce się schować w mysiej dziurze. Niemniej resztki etyki zawodowej nie pozwalają mi wpuścić do jednej z tych trumien człowieka, choćby i w opłakanym stanie, którego mózg jest oszołomiony alkoholem. Proszę się odwrócić.
—  Słucham?
— Proszę się odwrócić. Zrobię panu zastrzyk w lewy pośladek. Odwróciłem się, a on zrobił, co zapowiadał. Gdy masowałem bolące miejsce, dodał:
—  Niech pan to wypije. Za mniej więcej dwadzieścia minut będzie pan trzeźwiejszy, niż był pan przez ostatni miesiąc. Potem, jeśli ma pan dość zdrowego rozsądku — w co wątpię — mo­ że pan jeszcze raz rozważyć swoją sytuację i zdecydować, czy uciec przed problemami… czy stawić im czoło jak mężczyzna.
Wypiłem płyn.
—  To wszystko; może się pan ubrać. Podpiszę dokumenty, ale ostrzegam, że mogę cofnąć zgodę nawet w ostatniej chwili. Od teraz ani kropli alkoholu, lekka kolacja i żadnego śniadania. Jutro o dwunastej proszę przyjść na końcowe badanie.
Odszedł, nawet się nie pożegnawszy. Ubrałem się i wyszedłem z gabinetu bliski wrzenia. Powell miał już przygotowane wszystkie dokumenty. Kiedy je brałem, powiedział:
—  Jeżeli pan chce, może je pan zostawić tutaj i zabrać jutro w południe… to znaczy, ten komplet, który zabiera pan ze sobą do krypty.
—  A co się stanie z pozostałymi?
—  Jeden komplet zostaje u nas, a kiedy będzie pan już pod naszą opieką, drugi umieścimy w sądzie, a trzeci w archiwum w Carlsbadzie. Hm, czy doktor ostrzegł pana co do diety?
—  Tak, pewnie.
Zajrzałem do dokumentów, żeby ukryć irytację.
Powell wyciągnął po nie rękę.
—  Przechowam je przez noc.
Nie oddałem mu ich.
—  Sam je przechowam. Może zechcę zmienić dyspozycje co do wyboru akcji.
—  Hm, na to już trochę późno, drogi panie Davis.
—  Proszę mnie nie popędzać. Jeżeli dokonam jakichś zmian, przyjdę wcześniej.
Otworzyłem torbę podróżną i włożyłem papiery do bocznej kieszeni obok Pete’a. Także dawniej trzymałem tam ważne dokumenty; choć może nie były tam tak bezpieczne jak w Państwowym Archiwum w Carlsbad Caverns, to i tak bardziej, niż mogłoby się zdawać. Pewien złodziejaszek próbował niegdyś coś wyciągnąć z tej kieszeni; niewątpliwie do dziś ma blizny po zębach i pazurach Pete’a.



Dodano: 2020-01-22 08:29:40
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS