NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Lee, Fonda - "Okruchy jadeitu. Szlifierz z Janloonu"

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Ukazały się

Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)


 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Kraty"

 Chambers, Becky - "Psalm dla zbudowanych w dziczy"

Linki

Flint, Eric - "1632" (wyd. Zysk i S-ka)
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Cykl: Ring of Fire
Tytuł oryginału: 1632
Data wydania: Październik 2019
ISBN: 978-83-8116-650-8
Liczba stron: 680
Cena: 45,00 zł
Rok wydania oryginału: 2000
Tom cykl: 1



Flint, Eric - "1632"

Powieść Erica Flinta ukazuje się w naszym kraju po raz drugi. Od pierwszego polskiego wydania minęło trzynaście lat i teraz macie okazję sobie ją przypomnieć lub poznać. Choć nie jestem przekonany, czy warto.

Fabularny punkt wyjścia jest prosty. Dwudziestowieczne amerykańskie górnicze miasteczko Grantville zostaje przeniesione w czasie (wraz z mieszkańcami i całą infrastrukturą) do XVII-wiecznej Europy, do Turyngii, w środek trwającej wojny trzydziestoletniej. Mieszkańcy muszą sobie poradzić z tą nieoczekiwaną zmianą i cała fabuła powieści służy ukazaniu realizacji tego celu. A nawet więcej, ponieważ ta adaptacja przychodzi dosyć szybko i łatwo. Zaś dzielni Amerykanie niemal z miejsca przejmują inicjatywę i narzucają innym swój styl życia.

Problem z lekturą zaczyna się już w prologu, w którym autor opisuje, jak do tego doszło. Zwiastuje to jakąś jajcarską fantastykę; trudno bowiem potraktować te przyczyny poważnie. Chyba sam Flint użył tego żartobliwego wprowadzenia, aby ukryć za nim brak pomysłu na jakieś bardziej racjonalne lub pseudonaukowe wytłumaczenie. W zasadzie wszystko inne, co by wymyślił, brzmiałoby lepiej. Ale dobrze, licentia poetica, niech tak zostanie. Zwłaszcza że zaletą tego prologu pozostaje wytworzenie w czytelniku przekonania, że zdarzenie miało efekt nieodwracalny. Przynajmniej na czas trwania powieści, ale sądząc po tym, że Eric Flint dopisał kontynuacje, wnosić należy, że nie zamierzał szybko szukać rozwiązania, tj. drogi powrotu Grantville „do domu”.

To mogłoby tłumaczyć, dlaczego bohaterowie tak szybko przechodzą do porządku dziennego nad zaistniałą sytuacją. Ale nie tłumaczy, ponieważ bohaterowie przyczyn tego stanu rzeczy nie znają i nawet specjalnie się brakiem tej wiedzy nie kłopoczą. Przydarzyło się, co poradzić, żyć trzeba. Biorąc pod uwagę, że większość z nich jest łebska i przedsiębiorcza – w końcu to Amerykanie i to nie żart – wspomniana adaptacja i narzucanie wszystkim wokół swojej kulturowej i politycznej dominacji przychodzi im w sposób niemal naturalny. Można powiedzieć, że to oczywiste: w końcu przedstawiciele cywilizacji wysoko rozwiniętej przenoszą się wstecz w czasie, do kraju wobec nich cywilizacyjnie zapóźnionego, w zasadzie pod każdym względem. Moim zdaniem autor miał dwie główne ścieżki rozwoju fabuły. Albo postawić na realizm i próbować podejść do tematu fabuły na zasadzie: co byłoby, gdyby naprawdę coś takiego miało miejsce; jakie byłyby implikacje zarówno dla bohaterów, jak i „tubylców”, jakie problemy należałoby rozwiązać, jaką przyjąć strategię postępowania itp. Flint przyjął drugą ścieżkę – nie przejmowania się implikacjami ani ambitniejszymi próbami spekulacji i postawił na wymyślanie wszystkiego tak, jak mu pasowało do założeń i potrzeb. Zarówno ogólnych, jak i szczególnych, w trakcie rozwiązywania konkretnych problemów fabularnych, przed którymi postawił bohaterów.

Trzeba przyznać, że mydlenie oczu czytelnikom dobrze mu wychodzi. Głównie z powodu warsztatu pisarskiego. Bez wątpienia powieść czyta się szybko; Flint postawił na szybkie tempo akcji i pisze bardzo sprawnie. To może oszukać czytelnika, zwłaszcza jeśli przyjąć perspektywę przeciętnego Amerykanina. Bez kierunkowego wykształcenia wizja XVII-wiecznej Europy pogrążonej w konflikcie zbrojnym i religijnym może być bardzo egzotyczna i pozwalać na nie zadawanie pytań. Ale te, niestety, nasuwają się same w trakcie lektury. Nawet nie trzeba mieć kierunkowego wykształcenia, aby zacząć sobie zadawać podstawowe pytania w kwestii prawdopodobieństwa wydarzeń. Rys historyczny wydaje się w porządku, postacie historyczne (np. szwedzki król Gustaw Adolf) są odmalowane barwnie, wypadają nawet lepiej niż Amerykanie. Oczywiście, wyrażenie „wydaje się” jest tu kluczowe. Nie może bowiem nie zaboleć mapka przedstawiająca granice Imperium Osmańskiego. I to już na wstępie. Ale to początek powieści, jeszcze wiele można autorowi wybaczyć. Gorzej kiedy weźmiemy pod uwagę dalszą część książki. Wspomniane tempo akcji uważnego czytelnika nie zwiedzie, a poziom jego zdumienia często można by ująć amerykańskim skrótem: WTF.

Bohaterowie z Grantville od samego początku zadziwiają niezniszczalnością. Nigdy nie brakuje im amunicji. Nawet, jeśli autor wspomina, że muszą opanować sztukę wytwarzania prochu, to czy ma to jakiś wpływ na fabułę? Żadnego. Strzelają, kiedy im pasuje, w co im pasuje i nie martwią się gospodarką zasobami. Zwłaszcza pocisków. To samo dotyczy paliwa. Pojazdy poruszają się, kiedy to bohaterom wygodnie. Oczywiście, Flint zauważa, że problem rafinacji ropy naftowej istnieje i Amerykanie muszą go rozwiązać (rozwijaniem chyba jeszcze bardziej skomplikowanej technologii – produkcji gazu). Ale tak jak z pociskami do broni palnej, zasoby ropy amerykańskiego górniczego miasteczka wydają się niewyczerpane. To samo dotyczy przemysłu chemicznego, którego brak i konieczność rozwoju autor przytomnie zauważa, wskazując na wynikające z tego faktu problemy (plastik i jego znaczenie dla dwudziestowiecznej gospodarki). Ale te problemy, jakimś cudem znowu nie dotykają bohaterów. Są, bo są, trzeba je rozwiązać i bohaterowie je rozwiązują; i to tak sprawnie, że budzi to pogardliwy podziw, biorąc pod uwagę, że akcja dzieje się w XVII-wiecznej, zacofanej, zniszczonej wojną i głodem Europie. Dodać należy, że bohaterowie przyjmują w granice swojego „królestwa” mnóstwo uchodźców. Zasoby artykułów medycznych, jak zapewne się domyślacie, również wydają się niewyczerpane. A problem żywności też można łatwo rozwiązać: wysyłając dzielnych bohaterów na polowanie. Sezon łowiecki jest otwarty cały rok, nie są potrzebne zezwolenia, nie ma ograniczeń (nawet arystokracją nikt się nie przejmuje na poważnie). Zatem rozstrzeliwanie zwierząt po lasach zapewnia niewyczerpane źródło zapasów. I znowu: to kolejny dowód na chyba samoodnawiające się zapasy amunicji dzielnych Amerykanów. Tak samo jest z handlem. Czy może dziwić, że model handlu oparty na zasadach XX-wiecznego kapitalizmu dosyć szybko się przyjmuje? Tak jak, czy może dziwić, że zniszczona Europa (przynajmniej ta w okolicy nowego położenia Grantville) dysponuje zasobami pozwalającymi na uruchomienie handlu (i instytucji bankowych – kapitalizm bez kredytu nie jest bowiem możliwy) na poziomie dwudziestowiecznej gospodarki? Tu autor nie oferuje odpowiedzi. Dziwne jest natomiast to, że w trakcie trwania powieści nie powstał już jakiś pierwszy monopol. Tak sprawnie to wszystko idzie. Na dodatek w Grantville działa wewnętrzna sieć telewizyjna. Może w następnej części bohaterowie zorganizują sobie sobie jakiś intranet?

Symptomatyczna jest również reakcja „tubylców” na pojawienie się obcych. Bariera językowa dosyć szybko znika (szkockie oddziały zaciężne pomagają ją zatrzeć, co niektórzy oświeceni niemieccy uchodźcy również, a i Amerykanie nie wypadli sroce spod ogona). Ale najciekawsze jest to, że miejscowi dosyć szybko akceptują „dziwy” pokazywane przez obcych. Sprytny autor ładnie czytelnika oszukuje: przecież w XVII wieku istniała broń palna i machiny oblężnicze czy wojenne, prawda? Bohaterowie mają je po prostu w lepszej wersji. Mimo to nie sposób sobie zadać pytania, czy ciemny europejski ludek żyjący w tamtej epoce był na tyle światły, aby przyjąć to bez większego zdziwienia; ot, jako taką ciekawostkę: fajne to, zmyślne, wcześniej niewidziane – przejdźmy nad tym do porządku dziennego. Flint buduje przy tym prostą dychotomię między bohaterami opartą na dosyć dużym uproszczeniu, czy stereotypie: dobrzy protestanci – źli katolicy. Jakby nie patrzeć największym zagrożeniem dla budowanego przez Amerykanów nowego europejskiego ładu, jest kardynał Richelieu, rządzący wówczas Francją w imieniu Ludwika XIII. Inkwizycja jest zła, a Święte Oficjum powstało tylko po to, aby prześladować żydów. Amerykanie dodatkowo przynoszą i narzucają innym American Way Of Life. Demokracja, wolność słowa, wolność jednostki, prawo ludu do samostanowienia. Idee te w tej powieści wybrzmiewają i stają się również narzędziem do rozsadzania Starego Porządku. A chętniej przyjmowane są przez luteran/protestantów niż przez katolików. Skoro Amerykę Północną zaczęli kolonizować na potęgę właśnie protestanci, to może jest w tym jakaś historyczna wiarygodność? Jeśli zaś chodzi o samych bohaterów, to trudno uznawać ich za szczególnie interesujących. Poza postaciami historycznymi, co do których Flint chyba postarał się bardziej. W każdym razie Amerykanie jakoś giną w tłumie sobie podobnych.

Wiele kwestii w tej powieści potrafi rozbawić. W sposób niezamierzony. Począwszy od wspomnianych niekonsekwencji fabularnych, po pomysły dotyczące rozwijania się Grantville i wpływu jego mieszkańców oraz technologii i idei, które przynoszą, na ówczesną Europę. Bawi to naiwnością i nawet nie irytuje typowo amerykańską perspektywą, którą bohaterowie narzucają wszystkim wokół. Generalnie „1632” to słaba powieść, ale ratuje ją właśnie efekt w postaci rozbawienia czytelnika naiwnością tego, co czyta, i amerykocentrycznym punktem widzenia. Nie wiem, czy było to tak zabawne w 2000 r. Po 2001 r., po agresji w Afganistanie czy Iraku, taka perspektywa już była oderwana od rzeczywistości. A w 2019 r. jest chyba jeszcze bardziej niż wtedy. Zatem ta słaba, niespójna wizja kupiła mnie właśnie swoją naiwną niewinnością i porządnym wykonaniem. Nie odważę się jej nikomu polecić, ale ja naprawdę się dobrze bawiłem w trakcie lektury. To taki mój koneserski nawyk, kiedy naprawdę zła produkcja, głównie serialowa/filmowa przynosi mi mnóstwo przyjemności bez zapominania, że to tak naprawdę marność nad marnościami.



Autor: Roman Ochocki
Dodano: 2020-01-20 06:36:45
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS