NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

McGuire, Seanan - "Pod cukrowym niebem / W nieobecnym śnie"

Ukazały się

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"


 Kelly, Greta - "Siódma królowa"

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

Linki

Majka, Paweł - "Jedyne: Ścieżki krwi"
Wydawnictwo: Genius Creations
Cykl: Jedyne
Data wydania: Kwiecień 2019
ISBN: 978-83-7995-265-6
Oprawa: miękka
Liczba stron: 500
Cena: 39,99 zł
Tom cyklu: 1



Majka, Paweł - "Jedyne: Ścieżki krwi"

Rozdział 1: Myszon

Nazwali mnie Myszon Oko. Przyjąłem to imię od obcych ludzi w miejsce wcześniejszego, nadanego przez ojca. Tamto pierwsze, choć niepozbawione znaczenia, nie miało żadnych cech indywidualnych. Nie wyróżniało mnie i raczej opisywało moje miejsce w domu, a przez to i na świecie, zamiast stać się moim własnym mianem, słowem, które mógłbym nosić jak proporzec. Tak w każdym razie sądziłem w tych lepszych czasach, gdy mniej wiedziałem i świat wydawał mi się prosty.

Długo nie miałem pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, póki generał Północ nie wysłał nas w pościg za Szalonym Widmiarzem.

Widmiarz był gościem, którego potrafiłem zrozumieć. On też niewiele wiedział o świecie. Miał mniej szczęścia niż ja. Zamiast trafić do kochającej rodziny Węzłów, wylądował na arenie. Dla niego Jedyne sprowadzało się do rozszalałego tłumu kibiców i wrzeszczących gladiatorów. Dla mnie stało się objawieniem i ratunkiem.

Węzły znalazły mnie, gdy uporczywie starałem się zmniejszyć do rozmiarów okruszka w drewnianej komórce skleconej przez tatkę z tego, co akurat miał pod ręką jeszcze przed moimi narodzinami. Cały się trząsłem i ona się trzęsła. Sądziłem, że nią szarpał wściekły wicher, a okazało się, że była to furia tatki. Biegał na zewnątrz i mnie nawoływał; czasem kusząco, łagodnie, czasem gniewnie i groźnie. W jednej ręce trzymał tasak, a w drugiej obciętą głowę Dorotki, swojej żony, a mojej macochy.

To była noc jak z opowieści. Szalała burza, pioruny jakby uparły się walić w nasz ogródek, a wiatr dokładał starań, by zerwać dach z domu. A pośrodku tego wszystkiego stał tatko – ostoja spokoju. Omijały go i pioruny, i wiatr, i chyba nawet ten deszcz, który ktoś wylewał na nas z nieba wiadrami.

Chciałem wyjść z ukrycia i wyjaśnić, że do niczego nie doszło. Owszem, żona tatki patrzyła na mnie jakoś inaczej, odkąd skończyłem piętnaście lat. Niepokoiły mnie jej żarty i spojrzenia. Założyłem dodatkowy zamek w łazience, bo zepsuła stare zamknięcie i upierała się, że chce myć mi plecy. Niby wiedziałem, o co jej chodzi, ale nie mieściło mi się to w głowie. Była w końcu żoną tatki, nie? Znałem ją od małego, tatko przyprowadził ją do domu ledwie skończyłem trzy lata.

Kobal, mój jedyny przyjaciel, nie miał złudzeń.

– Nie takie rzeczy widziałem, chłopie! – tłumaczył mi z przejęciem. – Ludzie tacy są, mężczyźni i kobiety. Trafiają się takie noce, kiedy to spada na nich jak szaleństwo. W jednej chwili siedzą sobie przy stole, a w następnej rzucają się na siebie jak psy. Gryzą się do krwi, mówię ci, prawie zabijają, a potem pieprzą się na stołach, na schodach, na podłodze. Gdzie popadnie. Nigdy nie wiesz, kiedy komuś odwali i z jakiego powodu. Ta twoja oszalała. Przecież twój stary ją zabije, jak się dowie.

Kobal uciekł z domu jako ośmiolatek. Podobno z jego rodziną było coś bardzo nie tak. Rządził nią stary świr, o którym powiadano, że dogadał się jakoś ze śmiercią i o ile nie opuszczał swojego śmierdzącego pokoiku, nic mu nie groziło. Gdyby choć przekroczył próg, kostucha dopadłaby go i raz-dwa przemieliła za te wszystkie zagarnięte lata.

Czasem obaj wyobrażaliśmy sobie, jak staruch umiera. To były mocne, widowiskowe śmierci, zawsze przerażające i komiczne zarazem. Śmialiśmy się i dodawaliśmy nowe, śmieszne albo makabryczne szczegóły. Kobal zwykle poważniał pierwszy.

– To jest dobre, chłopie – mówił. – Móc się z niego tak pośmiać. Dzięki temu, że mogę, wiem, że mnie tam nie ma!

– No przecież, że cię tam nie ma – dziwiłem się. – Jesteś tu.

Zazwyczaj tylko kiwał głową. Ale raz ukradł butelkę jabłecznika z zapasów Kiryła, właściciela knajpy, który go przygarnął. Wypiliśmy ten jabłecznik i zupełnie nam odbiło. Śmialiśmy się bez sensu, krzyczeliśmy, nawet się pobiliśmy. I oczywiście wymyśliliśmy dla starego szczególnie widowiskową śmierć. To wtedy Kobal powiedział:

– Co rano staję przed lustrem i patrzę na całą swoją rodzinę. Patrzę na ich policzki, nosy i te cholerne blade oczy. I zastanawiam się, czy naprawdę uciekłem.

Połączyło nas chyba to, że obaj nie znaliśmy swoich matek. Moja umarła niedługo po porodzie. Podobno była słabą, delikatną kobietą, którą tatko uwiódł jakimś tylko sobie znanym sposobem. Nic o niej nie wiedziałem. Tatko czasem mówił, że poznał ją jako elegancką damę i musiał ją porwać jej dumnym rodzicom, a czasem, że znalazł brzydką, szarą mysz, nad którą się zlitował, bo nie wyżyłaby bez niego.

Kobala matka dawniej odwiedzała w snach, tak opowiadał. Przychodziła do niego, gdy jeszcze mieszkał na farmie starucha, piękna i jasna, i namawiała go, żeby uciekł, nim stanie się taki jak inni. Był przekonany, że go chroniła, inaczej nie ukryłby się podczas ucieczki przed jasnowidzącym spojrzeniem patriarchy. Nie chciała, by jej syn dołączył do służących patriarsze nienasyconych łowców. Nie chciała, by wedle zwyczaju rodu zapładniał swoje siostry i córki. By wyruszał na łowy i porywał jakieś obce kobiety, co miało zapobiec wyjałowieniu nasienia rodziny. Na farmie zbyt często przychodziły na świat kaleki i debile. Dla starucha były książętami krwi, nieskażonymi. Ci, którzy narodzili się z porywanych kobiet, służyli owemu potomstwu i nienawidzili go. Ale nikt się nie zbuntował ani nie próbował uciec. Do czasu, aż matka Kobala zaczęła odwiedzać go w snach.

– Nie boisz się, że zaczną cię szukać? – spytałem wtedy.

– Niech spróbują – warknął. – Czasem marzę, że wrócę tam i pozabijam ich wszystkich! A na końcu pójdę po starucha. Kirył uczy mnie walczyć, zna się na tym. Ale na tego drania potrzebowałbym jakichś amuletów. Może twój stary mógłby mi jakieś zrobić?

Mógłby. Z tego żył. Oficjalnie hodował bydło, trzymał też kury i króliki. Ale czasem przyjeżdżali do niego służący możnych panów z miasta, a on robił dla nich coś, co sprawiało, że bardziej podobali się kobietom albo że ich konkurentom przestawało iść w interesach. Kiedy jednak spytałem go, czy nie wykonałby amuletu dla Kobala, strasznie mnie sprał, zamknął na tydzień w komórce i zakazał jeździć do miasteczka. Gdy ochłonął, wypuścił mnie, kazał się umyć i nawet przyniósł mi talerz gęstej, gorącej zupy. Rzuciłem się na nią wygłodniały, po tygodniu żywienia się wodą i sucharami, a on mówił. Tłumaczył, że nie mogę tak zdradzać jego tajemnic, że są ludzie, którzy chcieliby go dopaść, i dlatego musi się ukrywać i dopuszcza do siebie tylko zaufanych, sprawdzonych klientów. Musiałem się pokajać, złożyć przysięgę, że nigdy już nikomu nic o tatce nie powiem. Aż wreszcie uznał, że może mi zaufać, i wtedy wręczył mi amulet dla Kobala.

– Niech go schowa i nigdy, nigdy nie używa. Dopiero na rok przed wyprawą, jeśli się na nią zdecyduje, niech go założy i nie zdejmuje pod żadnym pozorem. Przez rok amulet będzie się do niego dostrajał i on będzie się dostrajał do amuletu. Rok. Po roku może wyruszyć, będzie niewidzialny i nietykalny dla starucha. Jego potomstwo też nie będzie mogło go zranić. Ze swoimi braćmi i siostrami, w których krew starucha jest rozwodniona, będzie musiał poradzić sobie sam. I, synek, zanim założy amulet, musi stać się mężczyzną. Powiedz mu to. I przypomnij o przysiędze, którą mi złożył.

„Synek”, tak mnie nazywał, a za nim wszyscy oprócz Kobala. Nawet Dorotka mówiła do mnie „synek”, kiedy rzuciła się na mnie i zaczęła całować. Próbowałem się wyrwać, ale ona przycisnęła mnie do ziemi i położyła się na mnie, jedną ręką rozpinając sobie bluzkę, drugą szarpiąc mi spodnie.

– Nic się nie bój, synek – mruczała. – To będzie dobrze, bardzo dobrze! Tatko o niczym się nie dowie, a nam będzie tak dobrze!

Głupia! Tatko wiedział o wszystkim. Potem zrozumiałem, że to dlatego, że się bał. Ludzie opętani strachem często uważają, że wiedza zapewni im bezpieczeństwo. Może i tak bywa, ale tatkę Węzły prawie złapały pomimo wszystkich jego przygotowań.

Ledwo wielkie, gorące piersi Dorotki wypłynęły mi na twarz, rozległy się pierwsze grzmoty. Ona nawet ich nie usłyszała, ale ja aż się zatrząsłem. Nic jeszcze wtedy nie rozumiałem, ale już wiedziałem, że dzieje się coś strasznego. Te grzmoty były jak ryk tatki.

A potem kryłem się w komórce, z którą trzęśliśmy się wspólnie przed tym samym gniewem. I przysiągłbym, że komórka krzyknęła wraz ze mną, gdy potężne kopnięcie wyważyło drzwi. Skuliłem się jeszcze bardziej, oczekując tatkowego ciosu.

Ale to nie był tatko, tylko Basior.

Że tak go nazywają, dowiedziałem się później. Wtedy widziałem potężnego mężczyznę o siwiejących skroniach. Był dziwnie, z cudzoziemska ubrany, a w rękach trzymał coś, co z pewnością było bronią, choć odmienną od tych, które wtedy znałem. Od razu dało się w nim rozpoznać żołnierza. Omiótł wnętrze komórki jednym szybkim spojrzeniem i dałbym głowę, że zauważył każdy paproch.

A jednak mnie nie zobaczył.

– Wyłaź, mały – powiedział spokojnie, ale tym rodzajem spokoju, w którym potęga szykuje się do skoku. Było jasne, że temu mężczyźnie się nie odmawia.

Zbyt jednak się bałem, by go posłuchać.

– Szinkti! – zawołał. – Chowa się! Chodź tutaj!

– Przed tobą się chowa? – dobiegł mnie kobiecy głos zza jego pleców. – No, no…

– To jego syn, Szinkti! Bierz go!

Jakiś cień przemknął przez drzwi. Zapachniało słodko i nawet wichura przestała trząść komórką.

– Wnika – powiedział najcudowniejszy głos, jaki w życiu słyszałem. Gdyby tak mówiła Dorotka, nigdy bym się jej nie oparł. Nawet bym o tym nie pomyślał. – Zdolniacha! Chłopcze, nie bój się, już wszystko w porządku! Już nic ci nie grozi. Chodź!

Ostatnie słowo było wezwaniem. Nie oparłbym mu się, prawie wyskoczyłem z kryjówki, ale jakiś głosik we mnie pisnął i przełamał czar. Tylko na chwilę, ale to wystarczyło, bym pozostał w ukryciu.

– Ach! – Cień się rozproszył i zobaczyłem kobietę. Drobna, w porównaniu z siwym żołnierzem właściwie maleńka, o skórze barwy miedzi, ciemnowłosa i ciemnooka, sprawiła, że słowo „piękna” nabrało dla mnie nowych odcieni. – Taki młody i taki silny!

Uśmiechnęła się filuternie.

– Naprawdę mnie nie chcesz, chłopcze? Proszę, nie odmawiaj swojej słodkiej Szinkti. Chodź, czekam na ciebie.

Zanim się zorientowałem, byłem już przy niej. Pisnąłem przestraszony.

– No proszę, mysz! – Pochyliła się nade mną i pogłaskała. – Nie martw się, Szinkti zaopiekuje się tobą, mój mały zmiennokształtny. Umiesz powrócić do prawdziwej postaci?

Spróbowałem. Nie udało się. Dopiero pokazałem, jak potrafię piszczeć.

– Niczego cię nie nauczył, drań! – Teraz jej głos brzmiał już normalnie, nie próbowała mnie oczarować. Mimo to posłusznie wszedłem na wyciągniętą rękę i pozwoliłem się wsadzić do kieszeni munduru. – Naprawimy to. Prawda, Basior?

– Zobaczymy, co powie generał – warknął mężczyzna. – Teraz spadamy.

W ten właśnie sposób poznałem Węzły. Ludzi, którzy przybyli zabić mojego ojca.

Pierwszego pułkownika Zachodu, jak się dowiedziałem.

Uciekiniera z Jedynego.

Podobno Jedyne zbudował Król. Tak mówią legendy, choć Basior twierdzi, że było inaczej: że Król przybył do Jedynego, które wtedy było jedynie potencjałem, czystą siłą, nagą i dziką. Gdy stanęła przed nim pierwsza świadoma istota, zyskało świadomość, choć nie własną. Stało się odbiciem świadomości Króla. I zaatakowało go ułamek sekundy po tym, jak pomyślało: jestem.

Tak naprawdę nie wiadomo, czy to Król wygrał, czy też wygrało Jedyne i stało się Królem. Przyjmuje się, że Król zwyciężył, ale może być i tak, że stał się tylko naczyniem na Jedyne i to on wzywa pomocy. Pytałem Basiora, ale nawet on tego nie wie. A przecież przez lata studiował Jedyne, by wydrzeć mu wszystkie tajemnice.

– Gdyby je zniszczyć, dom po domu, uliczka po uliczce, Król by zginął – tłumaczył.

Właśnie to próbował zrobić. Przybył, by zabić Króla, i wysadzał domy, rujnował pomniki i niszczył mosty. A gdy wreszcie go pojmano, najgroźniejszego terrorystę w historii Jedynego, stanął przed obliczem Króla i został uleczony. Król uwolnił go od szaleństwa i związał ze sobą, przekształcając obłąkanego wroga w wiernego sługę.

– To był obłęd – powiada Basior, gdy go o to zapytać. – Zabić Króla, ha!

Ale widziałem w jego oczach tłumiony blask, mówiący, że wciąż o tym marzy. Był jednak związanym przywódcą oddziału złożonego z podobnych mu zbrodniarzy, ironicznie nazwanych Węzłami. Wszyscy oni przybyli do stolicy wykoślawieni i splamili się krwią, wszyscy zostali pojmani i postawieni przed obliczem Króla. A on złamał ich wolę i zniewolił dusze, na zawsze związując ze sobą pętami oddania graniczącego z miłością.

Dotyczyło to każdego członka oddziału oprócz mnie. Ja pozostawałem wolny. Tym, co mnie wiązało, było uczucie, którym darzyłem Węzły. To było moje życie i mój świat. Moja rodzina.

– Gdybyś został związany, nie mógłbyś się już rozwijać. Związanie to jakby zamrożenie w rozwoju: nie starzejesz się, ale i nie wzrastasz – tłumaczył mi kiedyś Okruch, najwyższy facet w oddziale. Nie mówił wiele o sobie i nikt mi nie zdradził, za co trafił do Węzłów. Tylko Basior nie ukrywał niczego na temat swojej przeszłości, pozostali pilnie strzegli sekretów. – Król nie chciał cię zmarnować, Myszon. A Basior nie chciał cię oddawać. No i – mrugnął do mnie – Szinkti.

Pewnie się wtedy zarumieniłem. Szinkti. Swego czasu pozwalała się czcić jako bogini. Zwariowała od tego i przybyła do Jedynego. Postanowiła uwieść i opętać Króla, by zostać jego władczynią. Kto wie, może by się jej i udało, ale Król miał już swoją Strażniczkę. Doszło zatem do pewnego rodzaju opętania, jednak nie takiego, jakie zaplanowała była bogini miłości.

Szinkti była też jedynym Węzłem, na którego Spojrzałem. Nie umiałem powstrzymać ciekawości, gdy już opanowałem tę sztukę. Bo okazało się, że zmiennokształtność to nie jedyny mój talent, niezbyt zresztą oryginalny, choć użyteczny. Wydawało się, że tatko obdarzył mnie nim zupełnie mimowolnie i ani mu było w głowie pomóc mi go rozwijać. Powinniśmy byli wszyscy przykładać większą wagę do pokręconych strategii tatki, ale nikt go tak naprawdę nie znał. W aktach znalazły się podsumowanie jego służby i opis zbrodni, ale nie było tam wiele o nim jako o człowieku. A ci, którzy mogliby nam zdradzić coś na jego temat, zdawali się nie mniej szaleni od niego i mieli własne plany.

Za to po matce dostałem w spadku coś naprawdę użytecznego.

Oznajmił mi to nowy pierwszy pułkownik Zachodu, niegdyś podwładny tatki. Po swej nieudanej misji Węzły cisnęły mnie pod jego nogi jak zdobycz, a on przywrócił mnie do pierwotnej postaci i zaciągnął do paskudnie wyglądającej maszyny. Przypominała mi kocioł ludożerców z popularnych historii, które czytywałem niegdyś w gazetach, więc pomyślałem przerażony, że naprawdę chcą mnie ugotować. Spróbowałem uciec, a wtedy Szinkti zawołała:

– Uwaga, próbuje przenikać!

Pułkownik tylko na mnie spojrzał i jakby zamroził tym spojrzeniem.

– Nigdzie się nie wybierasz, chłopcze – powiedział spokojnie i wrzucił mnie do kotła.

Wewnątrz gęstniał śliski zielony płyn. Ponieważ zaraz zatrzaśnięto nade mną pokrywę, a ciecz wypełniała wnętrze wielkiego naczynia niemal po brzegi, naturalnie utonąłem w nim po krótkiej walce.

Tyle że okazało się, że płynem można oddychać. Trzeba było jedynie mu ulec, zaprzestać walki. Wypełnił moje płuca i żyły, wypełnił mnie całego. To było nawet przyjemne, kiedy człowiek się już poddał.

A pułkownikowi powiedziało o mnie wszystko. Późniejdowiedziałem się, że ów płyn był swego rodzaju na wpół świadomą istotą wyhodowaną w laboratoriach Króla. Podobno bazowano na DNA istoty z widma tak obcego, że niemal niemożliwe było w nim życie takie, jakim je znamy. Szeptem powtarzano i inne opowieści. Niezależnie od jego pochodzenia technicy królewscy, a pewnie i sam władca, stworzyli coś nowego – co nie było ani istotą, ani produktem, ale czymś pomiędzy. Kiedy już w człowieka wniknęło, pozostawało w nim na zawsze, niemal stawało się swoim własnym nosicielem. Jeden z efektów ubocznych polegał na tym, że ktoś wprawny, kto dysponowałby odpowiednią maszynerią i umiejętnościami, mógł się dowiedzieć o nosicielu wszystkiego. Nawet rzeczy, o których sam zainfekowany nie miał pojęcia.

Nie brzmi to dobrze? Cóż, może i nie, ale „płyn” współpracował i z nosicielem. Dzięki niemu dowiedziałem się o sobie więcej, niż mogłyby mi powiedzieć lata badań i medytacji.

Najpierw jednak obnażył mnie przed pułkownikiem i Węzłami.

– Proszę, proszę! – cmoknął pułkownik. – Widzący! Może nie potężny, ale zawsze… Nie może mieć tego po ojcu, on nigdy nie dysponował tą mocą. Albo wykształcił ją w sobie sam, albo… No tak, matka! Niesamowite, Bourin znalazł w tamtym widmie prawdziwą widzącą! Ciekawe, czy wypatrzył ją wcześniej, czy to był przypadek. Szkoda, że zaniedbał chłopaka, nigdy nie osiągnie poziomu matki. Ona miała zdolności, że ho, ho, spójrzcie na ślad, który zostawiła w dzieciaku!

– Przydałby nam się widzący – rzucił Basior. – Nawet tak słaby.

– Mały nic nie przeskrobał, kapitanie.

– Jest niczyj. Znaleźliśmy go. Prawo Legionów gwarantuje nam pierwszeństwo.

– Nie należycie do Legionów!

– Jesteśmy żołnierzami i podlegamy Prawu – warknął Basior.

Szinkti stanęła między nimi, nim skoczyli sobie do gardeł.

– Chłopcy, chłopcy! Spokojniej!

– Nie zaczarujesz mnie, zostałem uodporniony! – przypomniał jej pułkownik. Usłyszałem drwinę w jego głosie.

– Nie próbuję. Uspokajam dwóch wyrośniętych chłopców. Niech Hetman zdecyduje, pułkowniku.

– Moje uprawnienia…

– Odwołuję się do Prawa Legionów! – zawołał Basior. – Wzywam Hetmana!

Przyglądałem się im z wnętrza kotła za pośrednictwem zielonej istoty, z którą zaczynałem się dogadywać. Cieszyło ją, że jestem widzącym, sądziła, że możemy sobie nawzajem wiele ofiarować. Kusiła i próbowała się przypodobać. Później Szinkti nauczyła mnie technik dominacji. Wtedy, w kotle, byłem niczego nierozumiejącym gówniarzem, którego ojciec zaledwie przed niespełna godziną próbował zarąbać tasakiem. Byłem przerażony, zdumiony i przekonany, że to wszystko mi się śni.

Albo że umarłem i za jakieś grzechy wysłano mnie do piekła.

Wezwanie Basiora zadziałało jak zaklęcie. Hetman przybył natychmiast. Ale też nic nie zdecydował i odwołał się do Króla.

Wszystko to zajęło mnóstwo czasu. Musiał wyrazić zgodę szambelan, potem trzydziestu gwardzistów sprawdzało mnie na wszystkie możliwe sposoby, aż w końcu i tak zamiast przed oblicze Króla trafiłem do jego Strażniczki.

Już wiedziałem, że nie śpię. Zielona istota we mnie pozbawiła mnie tej osłony, skazała na rzeczywistość – ponoć po to, by uratować mój umysł. Cokolwiek zrobiła, podziałało. Bałem się jeszcze bardziej.

Nic nie pamiętam z wizyty u Strażniczki. Mówiono, że była mną rozbawiona. Słyszałem, że opieprzyła pułkownika i oskarżyła go o prywatę.

W każdym razie przyznała rację Basiorowi. Zostałem widzącym Węzłów.

Nasz dowódca był z tego dumny i zadowolony jak wszyscy diabli. Oficjalnie potwierdzono status Węzłów. Nielicho wkurzyło to z kolei kilku oficerów legionowych, nie śmieli jednak podważać decyzji Strażniczki.

Tak więc samym swoim przybyciem napsułem krwi. Pułkownik mnie nie polubił, za to Basior wręcz przeciwnie. Nie przeszkadzało mu to jednak spuścić mi manta, po tym jak sprawdzając swoje umiejętności widzącego, Spojrzałem w zielonego symbiota Szinkti, by dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Durny zakochany nastolatek! Gdy Spoglądasz na symbioty, one wiedzą o tym i ostrzegają nosiciela. Kiedy Basior skończył rozmawiać ze mną o szanowaniu prywatności innych członków oddziału, byłem jednym wielkim siniakiem. Nie żeby robiło mi to różnicę po tym, czego doświadczyłem ze strony samej Szinkti. Użyła swoich zdolności, by wzbudzić we mnie takie poczucie winy, że szczerze podziękowałbym Basiorowi, gdyby postanowił obedrzeć mnie żywcem ze skóry.

Echo tego uczucia wciąż we mnie tkwi. Choć więc nauczyłem się używać subtelniejszych sposobów i nie potrzebuję już symbiota, by Spojrzeć w czyjeś życie, nie robię tego w stosunku do rodziny.

Jednak dopiero sprawa Szalonego Widmiarza pozwoliła mi zrozumieć, że ukryta przeszłość jest wszystkim, co pozostało Węzłom z ich indywidualnego życia.


Dodano: 2019-03-25 17:53:06
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS