Po środku Okrągłego Morza wynurzyła się wyspa. Pech chciał, że świadkami tego wydarzenia byli rybacy z Ankh-Morpork i Klachtu. Oczywiście od razu wywiązał się spór o nowy ląd. Każdy chciałby zagarnąć go dla siebie, czy też raczej dla swojego państwa. Jak nie trudno się domyślić szybko dochodzi do eskalacji konfliktu. To, co początkowo było sporem dwóch kłótliwych rybaków, przeradza się w poważne starcie dyplomatyczne. W obu krajach ludzie szykują się do wojny, mieszkańcy masowo zaciągają się do wojska, płatnerze mają ręce pełne roboty. Wydaje się, że nic nie powstrzyma wybuchu wojny. Nawet Patrycjusz umył od tej sprawy ręce. Przynajmniej pozornie...
W centrum tych wydarzeń spotykamy starych znajomych ze straży. Komendant Vimes z wrodzonym cynizmem wyśmiewa kłamliwych dyplomatów, zwraca uwagą na ich sztuczność i brak logiki w postępowaniu. Marchewa, jak zwykle niezłomny, pilnuje porządku w mieście podczas niepokojów. Spisuje się doskonale także jako dowódca wojskowy. Zresztą przecież wszyscy go znamy, on wszędzie czuje się jak w domu... czego nie można powiedzieć o osobach znajdujących się w jego towarzystwie. Jest też oczywiście lord Vetinari, który obserwuje z dystansu wydarzenia. Pozwala wyszumieć się innym, a sam wkracza do akcji w kluczowym momencie. Przykład doskonałego polityka, taktyka, który każdym zagraniem powiększa zakres swojej władzy i umacnia pozycję. „Veni, Vidi, Venitari” - jak podsumowuje na koniec.
Terry Pratchett pod przykrywką prostej i niezwykle humorystycznej fabuły przemyca niezwykle celne uwagi o otaczającym nas świecie. Nie powstrzymuje się także przed krytykowaniem ludzi i ich licznych przywar. Tym razem, jak się można łatwo domyślić, wziął na warsztat ludzką skłonność do niczym nie uzasadnionej agresji i zawiści. Wiele o samej treści można wywnioskować już po samym tytule, który rzecz jasna jest sparafrazowaną sentencją „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Trzeba od razu powiedzieć, że tłumaczący książkę Piotr W. Cholewa stanął przed niezwykle trudnym zadaniem. „Jingo”, bo taką nazwę nosi ta powieść po angielsku, oznacza zarówno okrzyk, rodzaj zagrzewania do boju, jak i szowinistę. Niestety nie dało się tego przetłumaczyć na nasz język, zapewne jak wiele gier słownych Pratchetta. Tym niemniej uważam, że tłumacz i tak wywiązuje się ze swojego zadania na medal.
W książce jest sporo polityki, oczywiście przedstawionej w krzywym zwierciadle. Nie da się nie zauważyć, że Pratchett to bardzo wnikliwy obserwator. Z cynizmem, w moim odczuciu zdecydowanie większym niż ma to w zwyczaju, opisuje dwulicowość, fałsz polityków. Dodajmy, że na takie przedstawienie zasłużyli jak najbardziej.
Drugim motywem jest szowinizm narodowy, przekonanie o swojej wielkości poszczególnych ludzi. Dla Ankhmorporczyków Klachtianie są niczym więcej jak „szmacianymi łbami”, barbarzyńcami bez ogłady. W takim przekonaniu specjalizuje się przede wszystkim sierżant Colon. Jest to doskonała karykatura małomiasteczkowego „inteligenta”. Prezentując poziom bliski zeru, ma innych za nic, jest święcie przekonany o wyższości swojej kultury, nie dopuszcza możliwości, by kto inny był w czymkolwiek lepszy. Wrażenie jest tym bardziej piorunujące, że obok niego postawiony jest kapral Nobby, osobnik „wykluczony z rasy ludzkiej za faule”. To on ma w sobie znacznie więcej tolerancji i jest w stanie spojrzeć jakby od drugiej strony. Prostymi pytaniami obnaża zadufanie kompana.
Pratchett pokazuje model, który w historii ludzkości widzieliśmy już niejednokrotnie. Z dnia na dzień sąsiad może okazać się wrogiem... bo ma inny kolor skóry, albo śmieszne nakrycie głowy.
Książka oczywiście jest pełna humoru, ale o tym wie każdy, kto choć raz zetknął się twórczością Pratchetta. Pod przykryciem żartów i groteski autor przedstawia poważne, trudne problemy, dzięki takiej formie łatwiej przyswajalne. Tylko zastanawiam się, ile osób czytających książki ze „Świata Dysku” naprawdę rozumie, o czym są te książki? Czy potrafią zobaczyć coś więcej, niż tylko prostą historyjkę?
Ocena: 7/10
Autor:
Shadowmage
Dodano: 2006-03-26 19:08:35