NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

Ukazały się

Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)


 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Kraty"

 Chambers, Becky - "Psalm dla zbudowanych w dziczy"

Linki

Straub, Peter - "Upiorna opowieść"
Wydawnictwo: Vesper
Tytuł oryginału: Ghost Story
Tłumaczenie: Irena Ciechanowska-Sudymont, Jan Zaus
Data wydania: Październik 2018
ISBN: 978-83-7731-301-5
Oprawa: twarda
Format: 140x205 mm
Liczba stron: 614
Cena: 59,90 zł
Rok wydania oryginału: 1979



Straub, Peter - "Upiorna opowieść"

PROLOG
DROGA NA POŁUDNIE

1

Jaka była najgorsza rzecz, którą kiedykolwiek zrobiłeś? Tego ci nie powiem, ale opowiem ci o najgorszej rzeczy, która mi się przytrafiła… o tej najstraszniejszej…

2

Wiedział, że mógłby mieć kłopoty, przewożąc dziecko przez granicę do Kanady, dlatego omijał spotykane po drodze miasta i jechał na południe anonimowymi okrężnymi drogami, które stanowiły jakby odrębną krainę, podobnie zresztą jak sama podróż. Ta jednostajność cieszyła go i jednocześnie do tego stopnia podniecała, że pierwszego dnia był w stanie jechać bez przerwy przez dwadzieścia cztery godziny. Po drodze jedli w barach McDonalda i pili bezalkoholowe korzenne piwo. A kiedy był naprawdę głodny, zjeżdżał z bocznej drogi i podążał równoległą do niej stanową, wiedział bowiem, że co piętnaście albo trzydzieści kilometrów znajdzie tam restauracje, w których można dobrze zjeść, nie wysiadając z samochodu. Wtedy budził dziecko i oboje pochłaniali hamburgery lub hot dogi z chili. Mała odzywała się tylko wtedy, gdy wybierała, co chce zjeść. Przeważnie spała. Tej pierwszej nocy mężczyzna przypomniał sobie o żarówkach oświetlających jego tablice rejestracyjne, a choć później okazało się to zbędnym zabiegiem, zjechał z autostrady na mroczną wiejską drogę, gdzie wykręcił je i cisnął na pobliskie pole. Potem wziął kilka garści błota i pokrył nim tablice rejestracyjne. Wycierając ręce o spodnie, podszedł do samochodu od strony kierowcy i otworzył drzwi. Dziewczynka spała z zamkniętymi ustami, siedząc wyprostowana. Wyglądała na zupełnie spokojną. Ciągle jeszcze nie wiedział, co zamierza jej zrobić.
W Wirginii Zachodniej ocknął się nagle i uświadomił sobie, że przez kilka sekund prowadził przez sen.
– Staniemy gdzieś i prześpimy się – oznajmił. Zjechał z autostrady niedaleko Clarksburga i sunął stanową tak długo, aż ujrzał na tle nieba czerwoną, obracającą się tablicę informacyjną, na której wypisane było białymi literami: PIONEER VILLAGE. Walczył ze sobą, by nie zamykać oczu. Jego umysł nie pracował sprawnie; wydawało mu się, że łzy zbierają się tuż pod powiekami i zaraz bezwiednie zacznie płakać. Kiedy wreszcie dotarł na parking centrum handlowego, pojechał w najodleglejszy rząd stanowisk, ten najbardziej oddalony od wjazdu, i ustawił samochód tyłem przy samym drucianym płocie. Za ogrodzeniem wznosił się kwadratowy ceglany masyw fabryki plastikowych zwierzaków przeznaczonych do ciężarówek „Golden Chicken”, które rozwoziły kurczaki z rożna. Wyasfaltowane podwórze obiektu w połowie wypełniały ogromne plastikowe kurczaki i krowy, a wśród nich tkwił gigantyczny niebieski wół. Kurczaki były jeszcze niewykończone, brudnobiałe, a rozmiarem przewyższały krowy.
Przed samochodem rozciągał się prawie pusty fragment parkingu, dalej stały zwarte szeregi samochodów, a poza nimi wznosiły się niskie budynki piaskowego koloru, które składały się na centrum handlowe.
– Możemy obejrzeć te duże kurczaki? – spytała dziewczynka.
Potrząsnął przecząco głową.
– Nie wysiadamy z samochodu, teraz będziemy spać.
Zamknął drzwi i podkręcił szyby. Dziecko patrzyło spokojnym, łatwowiernym spojrzeniem. Pochylił się, wymacał ręką sznur pod siedzeniem i wyjął go.
– Wyciągnij ręce – polecił.
Prawie ze śmiechem wyciągnęła rączki z zaciśniętymi piąstkami.
Złożył je razem, owinął w przegubach dwa razy i zrobił węzeł. W ten sam sposób związał jej nogi na wysokości kostek. Kiedy zauważył, że pozostało mu jeszcze dużo sznura, przyciągnął dziecko do siebie, potem oplótł ich oboje, a na koniec związał oba końce i wyciągnął się na przednim siedzeniu.
Leżała na nim z rączkami wciśniętymi w jego żołądek i głową spoczywającą mu na piersiach. Oddychała swobodnie i regularnie, jakby nie spodziewała się niczego więcej poza tym, co już zrobił. Zegar na tablicy rozdzielczej pokazywał piątą trzydzieści, zaczynało się już robić chłodno. Wyprostował nogi i oparł głowę na zagłówku. Usnął wśród otaczającego ich hałasu ruchu ulicznego.
Miał wrażenie, że obudził się natychmiast po zaśnięciu. Jego twarz pokryta była warstewką potu, czuł przy tym lekko kwaśny zapach włosów dziecka. Było ciemno – z pewnością spał więc wiele godzin. Do tej pory ich nie odkryto – a co by było, gdyby znaleźli go na środku parkingu w centrum handlowym Clarksburga, w Wirginii Zachodniej, z przywiązaną do niego dziewczynką! Jęknął i przekręcił się na bok. Mała obudziła się natychmiast. Odchyliła głowę i spojrzała na niego. W jej wzroku nie było strachu, tylko napięcie. Szybko rozwiązał węzły i uwolnił oboje od sznura. Kiedy usiadł, poczuł ból w karku.
– Chcesz do ubikacji? – zapytał.
Skinęła głową.
– Gdzie?
– Obok samochodu.
– Tutaj? Na parkingu?
– Słyszałaś, co powiedziałem.
Znowu zdawało mu się, że lekko się uśmiecha. Spojrzał na spiętą, otoczoną czarnymi włosami twarz dziewczynki.
– Pozwolisz mi?
– Będę cię trzymał za rękę.
– Ale nie będziesz patrzył? – Po raz pierwszy okazała coś w rodzaju zaniepokojenia.
Potrząsnął głową.
Wyciągnęła rękę do klamki, ale znowu potrząsnął głową i chwycił ją mocno za przegub.
– Tutaj – powiedział, po czym otworzył drzwi po stronie kierowcy i wysiadł, cały czas ściskając kościsty przegub dłoni dziewczynki. Przesunęła się skrajem foteli do drzwi.
Miała siedem lub osiem lat, krótkie czarne włosy, ubrana była w różową sukienkę z cienkiego materiału, a na gołych nóżkach miała poprzecierane na piętach, wypłowiałe niebieskie tenisówki. W typowo dziecięcym stylu najpierw postawiła na zewnątrz jedną stopę, a potem odwróciła się, żeby wysunąć z samochodu drugą.
Podprowadził ją do płotu fabryki. Uniosła głowę i spojrzała na niego.
– Obiecałeś, że nie będziesz patrzył.
– Nie będę – potwierdził.
I przez chwilę rzeczywiście nie patrzył, ale pozwolił sobie na odwrócenie głowy w chwili, gdy kucnęła, zmuszając go tym samym do przechylenia się na bok. Wodził wzrokiem po groteskowych plastikowych zwierzakach za płotem. Potem usłyszał szelest materiału przesuwającego się po skórze i spojrzał w dół. Rozprostowała lewe ramię, aby odsunąć się od niego możliwie jak najdalej. Tania, różowa sukienka podwinęła się jej powyżej pasa. Ona też patrzyła na plastikowe zwierzęta. Gdy skończyła, odwrócił od niej wzrok, wiedząc, że spojrzy teraz na niego. Wstała i czekała, żeby powiedział jej, co teraz ma robić. Pociągnął ją z powrotem do samochodu.
– A co ty w ogóle robisz? – zapytała.
Zaśmiał się głośno, wyraźnie zaskoczony; było to pytanie, jakie zwykle zadaje się na przyjęciach!
– Nic.
– Dokąd jedziemy? Zabierasz mnie do jakiegoś miejsca?
Otworzył drzwi i stał przy wozie, gdy gramoliła się do środka.
– Tak, do jakiegoś miejsca – odpowiedział. – Z pewnością zabiorę cię do jakiegoś miejsca.
Usiadł obok niej. Dziewczynka przesunęła się bliżej drzwi.
– A do jakiego?
– Przekonamy się, gdy tam zajedziemy.

Znowu jechali przez całą noc i znowu dziewczynka prawie cały czas spała, budząc się tylko po to, aby patrzeć przez przednią szybę (spała, siedząc wyprostowana jak lalka, w tej swojej różowej sukience i tenisówkach) i zadawać dziwne pytania. Raz zapytała go:
– Jesteś policjantem? – A potem, widząc drogowskaz, zadała pytanie: – Co to jest Columbia?
– To miasto.
– Jak Nowy Jork?
– Tak.
– Jak Clarksburg?
Skinął głową.
– Czy zawsze będziemy spali w samochodzie?
– Nie.
– Czy mogę włączyć radio?
Zgodził się; pochyliła się do przodu i przekręciła gałkę. W samochodzie rozległy się trzaski i dwa lub trzy głosy mówiące jednocześnie. Nacisnął jakiś przycisk i znowu z głośnika wydobył się szmer wielu głosów.
– Zmień stację – powiedział.
Marszcząc się z natężenia, zaczęła wybierać stacje. W pewnej chwili udało jej się trafić na czysty sygnał. Śpiewała Dolly Parton.
– Lubię ją – stwierdziła.
Teraz całymi godzinami jechali na południe w rytm melodii country. Stacje słabły, zmieniały się, didżeje przybierali inne nazwiska i akcenty, pojawiali się kolejni sponsorzy w postaci towarzystw ubezpieczeniowych, zakładów pogrzebowych oraz producentów pasty do zębów, mydła, Dr Peppera, Pepsi-Coli, preparatów na pryszcze, wazeliny, tanich zegarków, okładzin aluminiowych i szamponów przeciwko łupieżowi – ale muzyka pozostawała taka sama, snując z determinacją swoją bezkresną opowieść. Słowa zawierały tę samą treść; powtarzały zgrabnie przeplatające się historyjki, w których kobiety wychodzą za kierowców ciężarówek lub podłych hazardzistów, ale trzymają się ich aż do rozwodu, zaś mężczyźni tkwią w barach i planują jakiś podryw, a potem głowią się jak też wrócić do domu, gdzie on i ona drą koty, aby potem rozstać się z niesmakiem i martwić się, co zrobić z dziećmi. Czasem samochód nie chciał zapalić, czasem nawalała telewizja, czasem bary były zamknięte albo wyrzucano ich na ulicę z pustymi kieszeniami. Wszystko w tej pieśni było banalne, żaden wers nie ustrzegł się przed frazesem, ale dziewczynka, wyraźnie szczęśliwa, siedziała spokojnie, niekiedy zasypiając przy Williem Nelsonie i budząc się, gdy śpiewała Loretta Lynn, a mężczyzna po prostu jechał, mimo że te mydlane opery amerykańskich szumowin rozpraszały jego uwagę.
Raz zapytał ją:
– Słyszałaś kiedyś o człowieku nazwiskiem Edward Wanderley?
Nie odpowiedziała, tylko spojrzała mu prosto w oczy.
– Słyszałaś?
– Kto to jest?
– Był moim wujkiem – rzekł i dziewczynka uśmiechnęła się.
– A może słyszałaś o kimś, kto nazywa się Sears James?
Potrząsnęła głową, stale się uśmiechając.
– A o mężczyźnie nazwiskiem Ricky Hawthorne?
Znowu potrząsnęła głową. Nie było sensu kontynuować. Prawdę mówiąc, nie wiedział, dlaczego ją o to pytał. Oczywiście, że o nich nie słyszała.

Jeszcze w Karolinie Południowej miał w pewnym momencie wrażenie, że jedzie za nim patrol policji stanowej; samochód policyjny był jakieś dwadzieścia metrów w tyle i cały czas jechał za nimi równo. Wydawało mu się, że widzi jak gliniarz gada coś do radia. Natychmiast zwolnił o dziesięć kilometrów i zmienił pas. Samochód policyjny nie wyprzedził go. Poczuł ucisk w piersiach i w żołądku. Już wyobrażał sobie, jak radiowóz go dogania, włącza syrenę i zmusza, aby zjechał na pobocze. A potem zaczną się pytania. O szóstej po południu szosa była zatłoczona; czuł, że wbrew jego woli ten ruch wsysa go niejako i że oto znajduje się na łasce tego gliniarza w samochodzie – beznadziejnie złapany w pułapkę. Musiał pomyśleć. Był po prostu wciągany w kierunku Charleston, wleczony wraz z resztą pojazdów przez płaski teren porośnięty tylko krzakami, gdzie zawsze z daleka widać jakieś przedmieścia, osiedla mizernych domków, z byle jak skleconymi garażami. Nie mógł sobie przypomnieć numeru drogi, którą jechał. W lusterku widział za radiowozem i za długachnym sznurem aut starą ciężarówkę – wypluwała z rury wydechowej, sterczącej obok silnika jak komin, wysoki słup czarnych spalin. Z pewnością wystraszyłby się, gdyby policjant podjechał do niego i zawołał: „Zjedź na bok!”. Mógł też sobie wyobrazić dziewczynkę krzyczącą wysokim, cienkim głosikiem: „Zmusił mnie, żebym z nim pojechała! Kiedy śpi, przywiązuje mnie do siebie!”. Południowe słońce zdawało się wypalać mu twarz, wgryzać się w pory skóry. Policjant zaraz zjedzie na sąsiedni pas, zbliży się do niego i powie: „Ty gnojku, to nie jest twoja córka! Czyje to dziecko?”.
Potem wrzucą go do celi i zaczną metodycznie tłuc pałami. Będą tłukli tak długo, aż całe jego ciało zsinieje…
Ale nic takiego się nie stało.

3
Tuż po ósmej zjechał w boczną drogę. Była to wąska wiejska droga z poboczami z czerwonej, luźno usypanej ziemi, tak jakby wykopano ją niedawno. Teraz nie był już pewien, na terenie jakiego stanu się znajduje: Karolina Południowa albo Georgia – miał wrażenie, że wszystkie te stany zlały się ze sobą, jakby w miarę przebytej drogi mogły wzajemnie się przenikać. To wszystko nie wyglądało dobrze. Znajdował się w jakimś złym miejscu; w tej niegościnnej krainie nie dało się chyba ani mieszkać, ani nawet myśleć. Za samochodem, niczym sznury, wspinały się po zboczu jakieś nieznane zielone pnącza. Wskaźnik paliwa od pół godziny pokazywał, że bak jest już prawie pusty. Wszystko tu było niedobre, wszystko. Spojrzał na dziewczynkę, którą porwał. Spała na swój, podobny do lalki, sposób, z plecami wyprostowanymi na oparciu siedzenia i wiszącymi luźno stopami w podartych tenisówkach. Za dużo spała. Może jest chora, może umrze. Obudziła się, gdy na nią patrzył.
– Znowu muszę iść do ubikacji – oświadczyła.
– Dobrze się czujesz? Może jesteś chora?
– Chcę iść do ubikacji.
– Dobrze – mruknął i otworzył drzwi.
– Pozwól mi pójść samej. Nie ucieknę. Nic nie zrobię. Przyrzekam.
Spojrzał na jej poważną twarzyczkę i czarne oczy na tle oliwkowej cery.
– Dokąd miałabym pójść? Nawet nie wiem, gdzie jestem.
– Ja też nie wiem.
– No więc?…
To musiało się kiedyś stać; przecież nie mógł pilnować jej bez przerwy.
– Przyrzekasz? – zapytał, wiedząc, że pytanie zabrzmiało głupio.
Skinęła głową.
– W porządku – zgodził się.
– A ty przyrzekasz, że nie odjedziesz?
– Tak.
Otworzyła drzwi i wysunęła się z samochodu. Robił wszystko, aby na nią nie patrzeć – traktował to jako rodzaj testu. Bardzo chciał trzymać ją teraz za rączkę. Mogła przecież wspiąć się na to urwisko, mogła zacząć uciekać, mogła krzyczeć… Ale nie, nie krzyczała. Często bywało tak, że te straszne rzeczy, jakie sobie wyobrażał, te najgorsze rzeczy, po prostu się nie zdarzały. Życie toczyło się dalej i wszystko powracało do normalności, jakby nic się nie stało. Kiedy dziewczynka wsunęła się z powrotem do samochodu, ogarnęła go fala ulgi – znowu tak się stało, nie otworzyła się pod nim żadna czarna otchłań.
Zamknął oczy i zobaczył przed sobą pustą szosę podzieloną białymi liniami.
– Muszę znaleźć jakiś hotel – powiedział.
Usiadła, wtulając się w oparcie, i czekała, co zrobi. Radio cicho grało, odbierało teraz stację w Augusta w Georgii – jedwabista, melodyjna muzyka gitarowa. Przez moment w jego myślach pojawił się obraz – martwa dziewczynka, język wysunięty z ust, wytrzeszczone oczy. Nie opierała mu się! Potem przez chwilę stał – to znaczy tak jakby stał – na ulicy Nowego Jorku, na jednej z tych Pięćdziesiątych Wschodnich, po której eleganckie kobiety prowadzają wytworne owczarki. Tam właśnie przechadzała się jedna z nich. Wysoka, w szykownych, wytartych dżinsach, w drogiej bluzce, ciemno opalona, szła ku niemu z okularami słonecznymi na czole. Obok niej, kręcąc zadem, człapał olbrzymi owczarek. Była tak blisko, że nad odpiętym górnym guzikiem bluzki widział piegi na skórze.
Ach.
Potem jednak znów wszystko powróciło do rzeczywistości i usłyszał cichą muzykę gitarową. Zanim włączył starter, pogłaskał dziecko po głowie.
– Musimy znaleźć jakiś hotel – powtórzył.
Przez godzinę jechał spowity w kokon odrętwienia, choć rutyna za kółkiem dawała mu pewne poczucie bezpieczeństwa. Był prawie sam na ciemnej drodze.
– Czy ty nie chcesz mnie skrzywdzić? – zapytała dziewczynka.
– Skąd mogę wiedzieć?
– Nie skrzywdzisz mnie. Jesteś moim przyjacielem.
Znowu to nie było tak, jak gdyby znajdował się na ulicy w Nowym Jorku. On faktycznie był na tej ulicy i patrzył na podchodzącą ku niemu opaloną kobietę z psem. Znowu zobaczył te piegi rozsiane na jej dekolcie – wiedział, jaki będzie czuł smak, dotykając ich językiem. Było to uczucie, jakiego często doznawał, nie widząc słońca w Nowym Jorku, ale czując je – ciężkie, agresywne słońce. Przypuszczalnie to była obca kobieta, nieważne… nie musiał jej znać, reprezentowała tylko pewien typ… Przejechała taksówka, wiedział, że po jego prawej ręce jest żelazna bariera, a po drugiej stronie ulicy wisi szyld francuskiej restauracji. Przez podeszwy butów czuł rozpalone płyty chodnika. Gdzieś ponad jego głową jakiś mężczyzna wykrzykiwał w kółko jedno i to samo słowo. On tam był, naprawdę tam był. Część przeżywanych emocji musiała odmalować się na jego twarzy, ponieważ kobieta z psem spojrzała na niego z ciekawością, a potem nagle jej twarz stężała i kobieta odsunęła się na brzeg chodnika.
Czy ona mogła mówić? Czy ktokolwiek w tej sytuacji, w tym przeżywanym przez niego doświadczeniu, byłby zdolny wypowiedzieć jakiekolwiek zdanie – wyraźne, zrozumiałe, ludzkie zdanie? Czy można przemówić do ludzi wywołanych halucynacjami? I czy oni byliby zdolni odpowiedzieć? Otworzył usta. „Muszę… muszę się stąd wydostać”, chciał powiedzieć, ale natychmiast znalazł się na powrót w stojącym samochodzie. Na jego języku zalegało coś wilgotnego, co okazało się dwoma ziemniaczanymi chipsami.
„Jaka była najgorsza rzecz, którą kiedykolwiek zrobiłeś?”.
Mapy wskazywały, że znajdował się zaledwie kilka kilometrów od Valdosty. Jechał bezmyślnie naprzód, nie miał odwagi spojrzeć na dziecko i dlatego nie wiedział, czy śpi, a jednak czuł jej wzrok na sobie. Wreszcie minął drogowskaz informujący, że znajduje się piętnaście kilometrów od Najbardziej Przyjaznego Miasta Na Całym Południu.
Wyglądało jak każde inne południowe miasto: parę fabryk na peryferiach, sklepy z maszynami i tłoczniami, surrealistycznie porozrzucane, oświetlone światłem lamp łukowych baraki z blachy falistej, brudne podwórza, pokiereszowane ciężarówki, a za nimi drewniane domy domagające się farby. Wystające na rogach grupki mężczyzn o czarnych twarzach, w ciemności jedne podobne do drugich; nowe, kończące się bez ostrzeżenia, porosłe już zielskiem drogi, które znaczyły teren niczym blizny, a w samym mieście krążące bez celu i bez końca watahy nastolatków w starych samochodach.
Minął niski budynek – nowy, dziwnie tu niepasujący, a jednocześnie będący tak charakterystyczny dla Nowego Południa, z napisem: PALMETTO MOTOR-IN i zawróciwszy w dole ulicy, cofnął się.
Dziewczyna z wysoko upiętymi, wylakierowanymi włosami i cukierkowo umalowanymi wargami rzuciła mu bezbarwny uśmiech i przydzieliła pokój z dwoma łóżkami „dla niego i córeczki”. W książce gości zapisał: Lamar Burgess, Ridge Road 155, Stonington, Connecticut. Klucz otrzymał, kiedy zapłacił gotówką za noc.
W pokoiku były dwa pojedyncze łóżka, brązowy – sprawiający wrażenie, że utkano go z metalu – dywan, jasnozielone ściany i dwa obrazki – kotek z przekrzywionym łebkiem i Indianin spoglądający ze szczytu góry w zieloną dal, telewizor i drzwi prowadzące do łazienki wyłożonej niebieskimi kafelkami. Poszedł do łazienki, a dziewczynka w tym czasie rozebrała się i położyła do łóżka.
Kiedy zajrzał, aby zobaczyć, co robi, leżała już przykryta, z twarzą odwróconą do ściany. Jej ubranie było porozrzucane na podłodze, a obok leżała prawie pusta torebka chipsów. Wrócił do łazienki, rozebrał się i wszedł pod prysznic. Poczuł niewypowiedzianą ulgę. Przez chwilę czuł się tak, jakby znów znalazł się w swoim dawnym życiu – nie jako Lamar Burgess, lecz jako Don Wanderley, rezydujący kiedyś w Bolinas w Kalifornii, autor dwóch powieści (z których jedna nawet przyniosła mu niezły zysk), przez pewien czas kochanek Almy Mobley, brat zmarłego Dawida Wanderleya. W porządku. Coś jednak było nie tak, nie mógł się od tego uwolnić. Jego umysł stał się dla niego pułapką – klatką, w której został zamknięty. Był tutaj, bez względu na to, w jaki sposób tu się dostał – tu, w tym Palmetto Motor-In. Zakręcił prysznic i natychmiast zniknęło to wspaniałe uczucie ulgi.
W małym pokoiku upiorne otoczenie rozjaśniał słaby blask lampki świecącej nad jego łóżkiem. Założył dżinsy i otworzył walizeczkę. W koszulę zawinięty był nóż myśliwski. Rozłożył ją i nóż wypadł na łóżko.
Trzymając go za grubą kościaną rękojeść, podszedł do łóżka dziewczynki. Spała z otwartymi ustami, na jej czole błyszczały kropelki potu.
Przez dłuższy czas siedział obok niej z nożem w prawej ręce, gotów do użycia go.
Jednak nie mógł tego zrobić tej nocy. Zrezygnował, poddał się. Potrząsał jej ramieniem tak długo, aż otworzyła oczy.
– Kim jesteś? – spytał.
– Chcę spać.
– Kim ty jesteś?
– Odejdź. Proszę.
– Kim jesteś? Pytam cię, kim ty jesteś?
– Wiesz.
– Wiem?
– Wiesz. Powiedziałam ci.
– Jak masz na imię?
– Angie.
– Angie… a dalej?
– Angie Maule. Już ci mówiłam.
Nóż trzymał za plecami, tak że nie mogła go widzieć.
– Chcę spać – powiedziała. – Obudziłeś mnie.
Odwróciła się tyłem do niego. Zafascynowany obserwował, jak znowu pogrąża się we śnie. Czubki jej palców zadrżały, powieki zacisnęły się, oddech się zmienił. Zmuszała się do snu, tak jakby chciała odgrodzić się od niego. Angie? Angela? Angela Maule. To nie było podobne do nazwiska, jakie podała pierwszy raz, wsiadając do jego samochodu. Minoso? Minnorsi? Jakoś tak brzmiało tamto nazwisko, podobne do włoskiego… ale nie Maule.
Trzymał nóż w obu rękach. Czarna kościana rękojeść wrzynała mu się w nagi brzuch, łokcie miał rozsunięte… a teraz powinien tylko rzucić się do przodu, poderwać go w górę, używając do tego całej siły…
Około trzeciej nad ranem poszedł wreszcie do swojego łóżka.

4
Następnego ranka, zanim odjechali, powiedziała do niego, gdy przeglądał mapy:
– Nie powinieneś zadawać mi takich pytań.
– Jakich pytań?
Stał odwrócony do niej tyłem, bo poprosiła go o to, zanim włożyła swoją różową sukienkę. Wtedy właśnie poczuł, że musi natychmiast się odwrócić i spojrzeć na nią. Prawie widział swój nóż w jej ręku (chociaż z powrotem zawinął go przecież w koszulę) i poczuł, jakby już wbijał się w jego ciało.
– Czy mogę już się odwrócić?
– Tak, naturalnie.
Powoli, stale czując nóż, nóż jego wuja, wbijający się w jego ciało, odwrócił się bokiem na krześle. Dziewczynka siedziała na nieposłanym łóżku i patrzyła na niego. Widział jej spiętą, niezbyt ładną twarz.
– Jakich pytań? – powtórzył.
– Wiesz, jakich.
– Powiedz mi.
W milczeniu potrząsnęła głową.
– Chcesz zobaczyć, dokąd jedziemy?
Dziewczynka zbliżyła się nie tyle wolno, ile z pewnym wyrachowaniem, jakby nie chciała, żeby spostrzegł, że jest podejrzliwa.
– Tu – powiedział, pokazując punkt na mapie. – Panama City, na Florydzie.
– Zobaczymy wodę?
– Może.
– I nie będziemy spali w aucie?
– Nie.
– Czy to daleko?
– Możemy tam dojechać dzisiaj wieczorem. Pojedziemy tędy… o tędy… widzisz?
– Aha. – Nie była tym zainteresowana; przechyliła się na bok znudzona i trochę podejrzliwa.
– Jak myślisz, czy ja jestem ładna? – spytała.


Nie. Inne rzeczy były gorsze.

Niedaleko granicy stanu – gdzie dotarli nie tą szosą, którą pokazał Angie na mapie, ale boczną, dwupasmową drogą – podjechali do białego drewnianego budynku z napisem: MAGAZYN Buddy’ego.
– Chcesz wejść ze mną, Angie?
Otworzyła drzwi po swojej stronie i wysunęła się z samochodu w ten swój śmieszny, dziecinny sposób, tak jakby schodziła po drabinie. Przytrzymał przed nią zasłonę w drzwiach wejściowych. Na ladzie, niczym wańka-wstańka, siedział tłuścioch.
– Oszukujesz w płaceniu podatków – powiedział. – I dzisiaj jesteś moim pierwszym klientem. Wierzysz mi? Jest już dwunasta trzydzieści, a ty jesteś pierwszym facetem, który wszedł w te drzwi. Nie – dodał, pochylając się i wpatrując w niego – do diabła, ty nie kantujesz Wuja Sama, ty robisz coś gorszego. To ty zabiłeś przed kilkoma dniami tych czterech czy pięciu w Tallahassee.
– Co?… – spytał. – Ja właśnie… właśnie wszedłem tutaj kupić coś do jedzenia… Moja córka…
– Zgadłem – rzekł mężczyzna. – Kiedyś byłem gliniarzem w Allentown w Pensylwanii. Dwadzieścia lat. Kupiłem to miejsce, bo jakiś facet powiedział mi, że zarobię tu ponad sto dolców na tydzień. Na tym świecie jest pełno oszustów. W każdym, kto tutaj wchodzi, natychmiast rozpoznaję rodzaj jego oszustwa. A teraz i ciebie już rozgryzłem – nie jesteś mordercą, ty jesteś kidnaperem.
– Nie, ja… – Poczuł, jak spływa po nim pot. – Moja córka…
– Nie pleć bzdur. Przez dwadzieścia lat byłem policjantem.
Nerwowo zaczął się rozglądać po sklepie za dziewczynką. Wreszcie ją zobaczył; z powagą przyglądała się półce zastawionej słoikami z masłem orzechowym.
– Angie – powiedział. – Angie… chodź tutaj…
– No, nie denerwuj się – roześmiał się tłuścioch. – Ja tylko tak strzelałem na ślepo. Nie musisz się przejmować byle czym. Dziewczynko, chciałabyś trochę tego masła orzechowego?
Angie spojrzała na niego i kiwnęła głową.
– Weź więc jeden słoik z półki i przynieś go tutaj, do mnie. Czy coś jeszcze, proszę pana? Oczywiście, jeżeli nazywa się pan Bruno Hauptmann, to będę pana musiał aresztować. Jeszcze ciągle gdzieś tutaj mam swój służbowy rewolwer. Rozpłaszczę pana jak naleśnik, to mogę panu powiedzieć za darmo.
Nagle zrozumiał, że wszystkie te gadki to były tylko czyste wygłupy, ale ledwo mógł opanować drżenie. Czy uszłoby ono uwadze byłego policjanta? Odwrócił się w kierunku przejścia pomiędzy półkami.
– Hej, słuchaj no – powiedział tamten do jego pleców. – Jeżeli masz jakieś poważne kłopoty, to możesz zaraz się stąd wynosić.
– Nie, nie – odparł. – Ja tylko potrzebuję paru rzeczy…
– Nie jesteś specjalnie podobny do tej dziewczynki.
Na oślep zaczął zdejmować z półek różne rzeczy – słoik z piklami, pudełko jabłecznych ciasteczek, szynkę w puszce i jakieś trzy puszki o nieznanej mu zawartości. Wszystko to zaniósł do lady.
Tłuścioch Buddy nadal patrzył na niego podejrzliwie.
– Trochę mnie pan zdenerwował – wyjaśnił więc. – Niewiele spałem, jechaliśmy dwa dni… – Nagle, w natchnieniu, znalazł odpowiednie kłamstwo. – Właśnie wiozę moją córeczkę do babci. Mieszka w Tampie.
Angie odwróciła się, trzymając dwa słoiki masła orzechowego, i patrzyła na niego, gdy mówił:
– Jadę do Tampy, bo rozstałem się z jej matką i muszę teraz złapać jakąś pracę, żeby pozbierać wszystko do kupy – prawda, Angie?
Otworzyła usta.
– Masz na imię Angie? – spytał tłuścioch.
Skinęła głową.
– Ten człowiek jest twoim tatusiem?
Miał wrażenie, że zaraz zemdleje.
– Teraz jest – odpowiedziała.
Tłuścioch roześmiał się.
– „Teraz jest!”. Typowy dzieciak. Niech cię diabli. Jeżeli możesz sobie wyobrazić, o czym myśli dziecko, to jesteś geniuszem. No już dobrze, nerwusie. Chyba wezmę od ciebie forsę.
Ciągle siedząc na ladzie, pochylił się i naciskając guziki, wystukał w kasie wszystkie jego zakupy.
– Lepiej trochę odpocznij. Przypominasz miliony tych facetów, których zapuszkowałem na moim starym posterunku.
Już na zewnątrz Wanderley powiedział do dziewczynki:
– Dziękuję za to, że tak powiedziałaś.
– Że jak powiedziałam? – spytała arogancko, pewna siebie. Potem dziwacznie, jakby mechanicznie zaczęła kiwać głową z jednej strony na drugą. – Że jak powiedziałam? Że jak powiedziałam? Że jak powiedziałam?

5
W Panama City podjechali do motelu „Gulf Glimpse”. Był to zespół odrapanych, murowanych domków skupionych wokół parkingu. Domek zarządzającego stał przy wjeździe – był to kwadratowy budyneczek, podobny zresztą do innych, różniący się tylko wielkim, przepuszczającym gorące promienie słoneczne oknem, za którym siedział stary, chudy człowiek w okularach w złotych oprawkach i siatkowym podkoszulku, podobny do Adolfa Eichmanna. Surowa, nieruchoma twarz tego człowieka spowodowała, że Wanderley przypomniał sobie, co powiedział tamten były policjant – że z jasnymi włosami i bladą cerą absolutnie nie wyglądał na ojca dziewczynki. Podjechał do domku zarządcy i wysiadł z samochodu ze spoconymi dłońmi.
Gdy powiedział, że chce pokój dla siebie i córki, stary bez zainteresowania zerknął na ciemnowłosą dziewczynkę w samochodzie i oznajmił:
– Dziesięć pięćdziesiąt za noc. Wpisać się w rejestr. Jeżeli chcecie coś zjeść, to kawałek dalej jest „Eat-Mor”. W domkach nie wolno gotować. Jeśli chce pan zostać dłużej niż jedną noc, panie… – odwrócił do siebie rejestr gości – Boswell…
– Może zostanę nawet tydzień.
– To musi pan zapłacić z góry za dwie noce.
Odliczył dwadzieścia jeden dolarów i zarządzający dał mu klucz.
– Numer jedenaście. Szczęśliwa jedenastka. Po drugiej stronie parkingu.
Pokój miał bielone ściany i czuć go było środkami do mycia toalet. Odruchowo rozejrzał się; taki sam sztywny dywan, jakby utkany z metalu, dwa niewielkie łóżka z czystymi, choć bardzo zużytymi prześcieradłami, dwunastocalowy telewizor, dwa paskudne obrazki przedstawiające kwiaty. Pokój był bardziej mroczny, niż powinien. Dziewczynka obejrzała łóżko stojące przy ścianie.
– O, Magiczne Palce! Chcę spróbować. Mogę? Proszę…
– To pewnie już nie działa.
– Mogę? Chcę spróbować. Proszę.
– Dobrze, połóż się i spróbuj. Muszę wyjść kupić jakieś nowe ubrania. Nie wychodź do mojego powrotu. Musisz w ten otwór włożyć dwadzieścia pięć centów. Widzisz? Tutaj. Zjemy coś, jak tylko wrócę.
Dziewczynka leżała już na łóżku, kiwając niecierpliwie głową. Nie patrzyła na niego, tylko na trzymaną w palcach monetę.
–  Kiedy wrócę, coś zjemy. Tobie też kupię coś nowego. Nie możesz nosić przez cały czas tej sukienki.
– Włóż te dwadzieścia pięć centów!
Wzruszył ramionami, wsunął monetę w otwór i natychmiast usłyszał szum. Dziewczynka ułożyła się wygodniej na łóżku, wyciągnęła ręce wzdłuż ciała, jej twarz wyrażała napięcie.
– Och, jakie to cudowne!
– Zaraz wrócę – rzekł.
Wyszedł na ostre słońce i po raz pierwszy poczuł zapach wody.
Zatoka była daleko, a jednak dało się ją dostrzec. Po drugiej stronie drogi, którą szedł, teren opadał gwałtownie, zmieniając się w zaśmiecone i poprzecinane torami kolejowymi, porośnięte zielskiem nieużytki. Za torami widać było inny zachwaszczony płat ziemi, ciągnący się aż do kolejnej drogi, która skręcała do kilku magazynów i jakichś szop. Za tamtą drugą drogą znajdowała się Zatoka Meksykańska – szara, spieniona woda. Poszedł w kierunku miasta.

Na przedmieściu Panama City wszedł do taniego sklepu pod szyldem „Wyspa Skarbów”, gdzie kupił dla dziewczynki dżinsy i dwie koszulki, a dla siebie świeżą bieliznę, dwie koszule, skarpetki, parę spodni koloru khaki i wygodne buty Hush Puppies.
Obarczony dwiema dużymi torbami z zakupami skierował się w stronę centrum miasta. Poczuł zapach spalin. Na zderzakach samochodów widniały nalepki: „Trzymać południowy fason”. Na chodnikach mijali go mężczyźni z siwymi włosami obciętymi na jeża, ubrani w koszulki z krótkimi rękawami. Kiedy zobaczył umundurowanego policjanta, który próbował jednocześnie jeść lody i wypisywać mandat za nieprawidłowe parkowanie, ukrył się pomiędzy półciężarówką i furgonetką firmy „Trailways”, a potem przemknął na drugą stronę ulicy. Strumyk potu spłynął mu po lewej brwi i przedostał się do oka. Uspokoił się – znowu uniknął nieszczęścia.
Przypadkiem natrafił na dworzec autobusowy – ogromny, nowoczesny budynek poprzecinany wąziutkimi czarnymi otworami okiennymi. Pomyślał: „To znak od Almy Mobley”. Przeszedł przez obrotowe drzwi i w wielkiej, pustej przestrzeni ujrzał kilka osób siedzących na ławkach. Na takich dworcach zawsze napotyka się te same archetypy: ni to młodych, ni starych osobników o twarzach pooranych zmarszczkami i wydumanych fryzurach, biegające dookoła dzieci, śpiącego włóczęgę, kilku nastolatków w kowbojskich butach, z włosami do ramion. Przy kiosku z gazetami opierał się o ścianę policjant. Czyżby to jego właśnie szukał? Znowu ogarnęła go panika, ale funkcjonariusz ledwo zwrócił na niego uwagę. Zaczął więc udawać, że przegląda rozkład jazdy, a potem z przesadną nonszalancją skierował się do męskiej toalety.
Zamknął się w kabinie i zdjął stare ubranie. Założył nowe spodnie, potem wyszedł z kabiny i zaczął się myć w jednej z umywalek. Był tak brudny, że musiał wyszorować się po raz drugi, obficie rozpryskując wodę podczas wcierania zielonego mydła w płynie w szyję i pod pachy. Potem wytarł się papierowym ręcznikiem i założył jedną z nowych koszul z krótkimi rękawami – jasnoniebieską w drobne czerwone prążki. Stare ubranie wepchnął do torby, w którą zapakowano mu zakupy w „Wyspie Skarbów”.
Kiedy wyszedł, jego uwagę zwróciło dziwne, szaroniebieskie niebo. Takie niebo, które w jego wyobrażeniach niezmiennie wisi nad płaskimi wyspami, rafami i błotami dalej na południe Florydy; niebo, które trzyma upał, podwajając go, i jeszcze raz podwajając, zmuszając wszelkie rośliny do fantastycznego wzrostu, tworząc z nich groteskowe, spęczniałe pnącza… ten rodzaj nieba z gorącą tarczą słońca, które zawsze – tak właśnie teraz sobie pomyślał – wisiało ponad Almą Mobley. Torbę ze starymi rzeczami wrzucił do śmietnika przy sklepie z bronią.
W nowym ubraniu jego ciało czuło się młode i zdolne do wszystkiego, zdrowsze niż podczas tej strasznej zimy. Wanderley ruszył w dół obskurnej, południowej ulicy – wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna po trzydziestce, który niezupełnie teraz zdaje sobie sprawę z tego, co robi. Potarł podbródek, czując pod palcami zarost – dzięki temu, że zarost był jasny, mógł chodzić przez dwa, trzy dni, nie sprawiając wrażenia, że powinien się już ogolić. Obok przejechała półciężarówka prowadzona przez marynarza, z pięcioma lub sześcioma marynarzami w białych letnich mundurach stojącymi z tyłu, na skrzyni; mężczyźni coś do niego krzyknęli – coś wesołego, poufałego i kpiącego.
– Oni nie chcieli pana obrazić – powiedział mężczyzna, który wyrósł nagle przy Wanderleyu. Jego głowa z olbrzymią włochatą brodawką na jednej z brwi znajdowała się mniej więcej na wysokości piersi Wanderleya. – To porządni chłopcy.
Uśmiechnął się, bąknął coś na znak aprobaty i pozostawił intruza w tyle. Nie mógł wrócić do motelu, nie potrafiłby teraz stawić czoła dziewczynce; miał wrażenie, że za chwilę zemdleje. Wydawało mu się, że w butach Hush Puppies tkwią jakieś nierealne, obce stopy – były za nisko i zbyt oddalone od jego oczu. Zorientował się, że idzie szybko wzdłuż opadającej w dół ulicy, kierując się w stronę dzielnicy kin i neonów. Wysoko na niebie nieruchome słońce świeciło wprost niemiłosiernie. Na chodniki padały dosłownie czarne cienie słupków taksometrów parkingowych; przez moment wydało mu się, że cieni jest więcej niż słupków. Wszystkie cienie na tej ulicy były zresztą intensywnie czarne. Gdy mijał drzwi jakiegoś hotelu, uderzył go widok przepastnej brązowej przestrzeni skrytej za tymi oszklonymi wrotami, na podobieństwo chłodnej brunatnej jaskini.
Niemal bezwiednie, rozpoznając przeraźliwie znajomy ciąg doznawanych wrażeń, szedł dalej w tym straszliwym upale, z całą świadomością starając się nie nadepnąć na cień słupka taksometru. Te dwa lata, zanim świat ukształtował się w tak dziwnie zapowiadający się sposób, były gładkie i pełne dobrych intencji – po epizodzie z Almą Mobley, po śmierci jego brata. W jakiś sposób to właśnie ona zabiła Dawida Wanderleya; wiedział, że miał szczęście, uciekając przed tym – cokolwiek by to było – co zabrało Dawida przez okno hotelu w Amsterdamie. Tylko pisanie przywróciło go z powrotem światu, tylko pisanie o „tym” – przerażająco skomplikowanym problemie jego samego, Almy i Dawida – w formie upiornej opowieści uwolniło go od tego. Tak przynajmniej kiedyś sądził.
Panama City? Panama City na Florydzie? Co on tutaj robi? Co tu robi z tą dziwnie obojętną dziewczynką, którą zabrał ze sobą? Którą przemycił przez południe Stanów?
Był zawsze kimś, kto popełnia błędy, nieudacznikiem, którego słabość podkreślała jedynie siłę Dawida. Nawet w sensie ekonomicznym jego bieda stanowiła przeciwieństwo sukcesów Dawida, a jego ambicje i aspiracje („Czyżbyś naprawdę wierzył, że zdołasz utrzymać się z tego »pisania«? Nawet twój wuj nie był taki głupi…” – mówił ojciec) kontrastowały z solidną pracą Dawida, z nieustannymi sukcesami Dawida – najpierw na studiach, a potem w dobrej firmie prawniczej. Kiedy jednak Dawid zderzył się ze sprawami życia codziennego, zabiło go to.
To była najgorsza rzecz, która kiedykolwiek mu się przytrafiła. Aż do minionej zimy, aż do Milburn.
Obskurna ulica zdawała się otwierać jak grób. Czuł, że jeszcze jeden krok w kierunku podnóża pagórka, gdzie mieściły się podłe kina, a wciągnie go w dół, nigdy się nie zatrzyma i będzie wiecznie spadał. Przed nim pojawiło się coś, czego przedtem nie było. Zmrużył oczy, aby się przyjrzeć.
Odwrócił się bez tchu, oślepiony przerażającym blaskiem słońca. Uderzył łokciem w czyjąś pierś i usłyszał siebie mruczącego „przepraszam, przepraszam” do zdenerwowanej kobiety w białym kapeluszu. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, zaczął szybko iść z powrotem w górę ulicy. Zaszedłszy wyżej, spojrzał w dół wzniesienia i przez moment ujrzał grób brata – mały nagrobek z purpurowego marmuru z wyrżniętymi w kamieniu słowami: Dawid Webster Wanderley, 1939-1975. Nagrobek stał na środku skrzyżowania ulic.
Rzucił się do ucieczki.
Tak, zobaczył nagrobek Dawida, tylko że Dawid nie miał nagrobka. Spalono go bowiem w Holandii, a popioły zwrócono matce. Nagrobek Dawida, tak. Z nazwiskiem Dawida. Ale do gwałtownego odwrotu zmusiło go przeczucie, że nagrobek przeznaczony był dla niego. Gdyby ukląkł na środku tego skrzyżowania i wygrzebał z grobu trumnę, w jej wnętrzu znalazłby swoje własne gnijące ciało.
Wrócił do jedynego przyjemnego, chłodnego miejsca, jakie napotkał po drodze – do holu mijanego wcześniej hotelu. Musiał usiąść, musiał się uspokoić; obrzucony obojętnymi spojrzeniami recepcjonisty i dziewczyny za ladą z czasopismami zanurzył się w miękkość sofy. Jego twarz była lepka od potu. Materiał pokrywający sofę bardzo nieprzyjemnie drapał go w plecy. Pochylił się do przodu, przeczesał palcami włosy i spojrzał na zegarek. Chciał sprawiać normalne wrażenie, tak jakby na kogoś czekał; musiał tylko przestać się trząść. W holu, tu i tam, stały palmy w donicach. Nad głową wirowały skrzydła wentylatora. Przy otwartych drzwiach windy stał chudy staruszek w purpurowym uniformie i wpatrywał się w niego. Kiedy pochwycił jego spojrzenie, natychmiast się odwrócił.
Docierające nagle do jego uszu hałasy uświadomiły mu, że od chwili, gdy zobaczył nagrobek na środku skrzyżowania, nic nie słyszał – wszystko zagłuszało tętno jego pulsu. Teraz poprzez wilgotne powietrze napłynęły ku niemu typowe odgłosy hotelowego życia. Gdzieś na niewidocznej klatce schodowej szumiał odkurzacz, dyskretnie dzwoniły telefony, drzwi wind zamykały się z cichym szmerem. W holu, dookoła niego, gawędziły grupki ludzi. Poczuł, że teraz już może wyjść na ulicę.

6
– Jestem głodna – powiedziała.
– Kupiłem ci coś nowego do ubrania.
– Nie chcę nic nowego. Chcę jeść.
Przeszedł przez pokój i usiadł na krześle.
– Myślałem, że już znudziło ci się nosić ciągle tę samą sukienkę.
– Nie obchodzi mnie, co mam na sobie.
– Okej. – Rzucił torbę na jej łóżko. – Pomyślałem tylko, że może to ci się spodoba.
Nie odpowiedziała.
– Dam ci jeść, jeżeli odpowiesz na parę pytań.
Odwróciła się od niego i zaczęła skubać prześcieradło, wygładzała je i marszczyła.
– Jak ci na imię?
– Już ci powiedziałam: Angie.
– Angie Maule?
– Nie, Angie Mitchell.
Puścił to mimo uszu.
– Dlaczego twoi rodzice nie zawiadomili policji, aby cię szukała? Dlaczego jeszcze nas nie znaleziono?
– Ja nie mam rodziców.
– Każdy ma rodziców.
– Każdy z wyjątkiem sierot.
– Kto się tobą opiekuje?
– Ty.
– A przede mną?
– Zamknij się. Zamknij się. – Jej twarz posmutniała, pokryła się potem.
– Naprawdę jesteś sierotą?
– Zamknij się, zamknij się, zamknij się!
Żeby przestała krzyczeć, wyjął z pudełka szynkę w puszce.
– W porządku – rzekł. – Dam ci coś do jedzenia. Zjemy trochę tego.
– Dobrze – powiedziała, tak jakby przed chwilą wcale nie krzyczała. – Chcę też masła orzechowego.
Kiedy krajał szynkę, zapytała:
– Czy masz dość pieniędzy, żeby zadbać o nas?
Jadła łapczywie: ugryzła kawałek szynki, potem wepchnęła palce w masło, nabrała sporą porcję i wpakowała do buzi, żując razem z szynką.
– Pycha – udało jej się wymamrotać z wypchaną buzią.
– Jeżeli pójdę spać, nie odejdziesz, prawda?
Potrząsnęła przecząco głową.
– A czy mogę pójść na spacer?
– Chyba tak.
Wyjął z sześciopaka puszkę piwa; kupił je w drodze powrotnej, w małym sklepiku. Piwo i jedzenie spowodowały, że zrobił się senny. Wiedział, że jeśli nie położy się do łóżka, uśnie na krześle.
– Nie musisz mnie do siebie przywiązywać. Wrócę, wierzysz mi?
Skinął głową.
– Dokąd miałabym pójść? Ja nie mam dokąd iść.
– Okej! – rzekł. Jeszcze raz przekonał się, że nie mógł z nią rozmawiać tak, jak chce, to ona kontrolowała rozmowę. – Możesz wyjść, ale nie na długo.
Zachowywał się jak ojciec, ale wiedział, że to ona narzuciła mu taką rolę. To było doprawdy śmieszne. Patrzył, jak wychodzi z małego, brzydkiego pokoiku. Po jakimś czasie, obracając się na łóżku, usłyszał przytłumiony trzask drzwi i domyślił się, że jednak wróciła. A więc była jego.

Tej nocy leżał na łóżku w ubraniu i patrzył na śpiącą dziewczynkę. Kiedy zaczęły go boleć mięśnie utrzymujące ciało ciągle w tej samej pozycji, odwrócił się; w ten sposób zmieniał pozycje przez dwie godziny – najpierw leżał na boku z ręką pod głową, potem siedział z podkurczonymi kolanami i ramionami skrzyżowanymi nad głową, aby ją podtrzymać, następnie złożył łokcie na kolanach, aż wreszcie wyciągnął się na boku, znowu podpierając się łokciem. Wyglądało to tak, jakby te wszystkie pozycje były elementami jakiejś gimnastyki. Cały czas nie spuszczał wzroku z dziewczynki. Leżała zupełnie cicho – nieobecna we śnie. Kiedy tak leżeli, odniósł wrażenie, że zdołała przed nim zbiec.
Wstał, podszedł do walizeczki, wyjął zwiniętą koszulę, wrócił i stanął przy jej łóżku. Przytrzymał koszulę za kołnierz i pozwolił, żeby uwolniła swoją zawartość. Myśliwski nóż rozwinął w locie koszulę – był tak ciężki, że nawet się nie odbił, wylądowawszy na posłaniu.
Wanderley chwycił go i zważył w dłoni.
Chowając nóż za plecami, potrząsnął dziewczynkę za ramię. Jej rysy zdawały się rozmazywać w mroku. Przewróciła się na drugi bok i ukryła twarz w poduszce. Znowu chwycił ją za ramię i poczuł pod palcami długą, cienką kość – jakby z jej pleców wyrastało skrzydło.
– Odejdź – zamruczała w poduszkę.
– Nie, musimy porozmawiać.
– Jest bardzo późno.
Potrząsnął nią. Kiedy nie odpowiedziała, spróbował odwrócić ją siłą. Chociaż mała i chuda, była wystarczająco silna, żeby mu się oprzeć. Nie mógł jej zmusić, aby odwróciła się twarzą do niego.
Potem jednak zezłoszczona sama się odwróciła. Na jej twarzy widać było brak snu, lecz poniżej opuchniętych oczu sprawiała wrażenie osoby dorosłej.
– Jak się nazywasz?
– Angie. – Uśmiechała się bezczelnie. – Angie Maule.
– Skąd pochodzisz?
– Przecież wiesz.
Skinął głową.
– Jak mają na imię twoi rodzice?
– Nie wiem.
– Kto się tobą opiekował, zanim cię złapałem?
– To nieważne.
– Dlaczego?
– Oni są nieważni. To byli tylko zwykli ludzie.
– Nazywali się Maule?
Jej uśmiech stał się ironiczny.
– Jakie to ma znaczenie? Ty i tak myślisz, że już wszystko wiesz.
– Co to znaczy, że oni „byli tylko zwykłymi ludźmi”?
– Bo to byli po prostu ludzie, którzy nazywali się Mitchell. I to wszystko.
– A ty sama zmieniłaś swoje nazwisko?
– Co z tego?
– Nie wiem. – I to była prawda.
Patrzyli teraz na siebie – on, siedząc na brzegu łóżka i trzymając nóż za plecami, wiedział, że cokolwiek się stanie, nie będzie mógł go użyć. Przypuszczał, że Dawid też niezdolny był zabrać komuś życie, nie mógłby zrobić tego nikomu poza sobą, jeżeli istotnie to zrobił. Dziewczynka prawdopodobnie wie, że trzyma w ręku nóż, pomyślał, lecz i tak nie uważa tego za zagrożenie. Bo nóż faktycznie nie był zagrożeniem. On sam też zresztą nie. Ona nigdy nie okazywała nawet przed nim strachu.
– No dobrze, spróbujmy więc na nowo – rzekł. – Czym jesteś?
Po raz pierwszy od chwili, gdy zabrał ją do samochodu, uśmiechnęła się szczerze. Była to zmiana, ale nie spowodowała ona, że poczuł się lepiej; dziewczynka wcale nie wyglądała przez to mniej dorośle.
– Przecież wiesz – powiedziała.
Upierał się.
– Czym jesteś?
Odpowiedziała niespodziewanie, uśmiechając się ciągle:
– Jestem tobą.
– Nie. Ja jestem sobą, a ty sobą.
– Ja jestem tobą.
– Czym ty jesteś? – wyrzucił z siebie rozpaczliwie. Ale pytanie to nie miało już takiego znaczenia jak wtedy, gdy zapytał ją o to pierwszy raz.
Potem tylko na sekundę znalazł się znowu na tej ulicy w Nowym Jorku. Osoba przed nim nie była już stylową, opaloną, anonimową kobietą, ale jego bratem Dawidem – jego twarz kruszyła się, a ciało obleczone było w podarte, gnijące ubranie z grobu.
…najgorsza rzecz…


Dodano: 2018-09-03 13:09:32
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS