NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Lee, Fonda - "Okruchy jadeitu. Szlifierz z Janloonu"

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Ukazały się

Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)


 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Kraty"

 Chambers, Becky - "Psalm dla zbudowanych w dziczy"

Linki

Finney, Jack - "Inwazja porywaczy ciał"
Wydawnictwo: Vesper
Tytuł oryginału: Invasion of the Body Snatchers
Tłumaczenie: Henryk Makarewicz
Data wydania: Lipiec 2018
ISBN: 978-83-7731-296-4
Oprawa: miękka
Format: 140x205 mm
Liczba stron: 220
Cena: 29,90 zł
Rok wydania oryginału: 1954



Finney, Jack - "Inwazja porywaczy ciał"

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ostrzegam cię, że to, co zaczynasz czytać, jest pełne luźnych wątków i pytań bez odpowiedzi. To wszystko nie zostanie na samym końcu zgrabnie rozwiązane i zadowalająco wyjaśnione. W każdym razie nie przeze mnie. Albowiem ja sam nie mogę powiedzieć, że rzeczywiście wiem dokładnie, co się stało i dlaczego, albo przynajmniej jak się zaczęło, skończyło – czy się skończyło – i czy mam rację co do istoty rzeczy. Jeżeli nie lubisz tego rodzaju historii, to jest mi przykro, a dla ciebie będzie najlepiej, jeśli nie będziesz czytał dalej. Wszystko, co mogę zrobić, to opowiedzieć tyle, ile wiem.
Dla mnie zaczęło się to około szóstej wieczorem w czwartek
28 października 1976 roku, kiedy wypuściłem ostatniego pacjenta (zwichnięty kciuk) bocznymi drzwiami mojego gabinetu z uczuciem, że dzień się jeszcze dla mnie nie skończył. Pragnąłem nie być lekarzem – tego rodzaju przeczucia za często mi się sprawdzały. Kiedyś wyjechałem na wakacje pewien, że będę z powrotem za dzień lub dwa – i byłem, z powodu epidemii różyczki. Innym razem położyłem się do łóżka śmiertelnie zmęczony, przeczuwając, że będę na nogach za kilka godzin, jadąc z wizytą domową – i tak było; zdarzało się często i zdarzać będzie. Wciąż jeżdżę z wizytami domowymi, jak to czyni wielu innych.
Przy biurku dopisałem notkę do historii choroby mojego pacjenta. Następnie zabrałem do umywalni spirytus apteczny i przygotowałem sobie drinka – coś, czego prawie nigdy nie robiłem. Ale zrobiłem to tamtego wieczora. Stojąc w oknie za moim biurkiem i patrząc w dół na ulicę Throckmorton, wysączyłem go do dna. Miałem za sobą usunięcie wyrostka robaczkowego i żadnego lunchu. Byłem rozdrażniony. Ciągle jeszcze nie przywykłem do wolnego stanu i żałowałem, że z nadejściem wieczoru nie czeka na mnie żadna przyjemność, która dawałaby nadzieję odmiany.
Tak więc, gdy usłyszałem lekkie kołatanie do zewnętrznych, zamkniętych już drzwi pokoju przyjęć, chciałem po prostu pozostać bez ruchu, aż intruz, ktokolwiek by to nie był, sobie pójdzie. Można byłoby tak postąpić, uprawiając jakikolwiek inny zawód – ale nie mój. Pielęgniarka już poszła – prawdopodobnie ścigała się z ostatnim pacjentem, kto pierwszy będzie na schodach, gładko wygrywając – a ja z jedną nogą na fotelu przez jakąś chwilę po prostu sączyłem swojego drinka. Patrzyłem na ulicę w dole i gdy delikatne pukanie się powtórzyło, udawałem, że nie mam zamiaru na nie odpowiadać. Nie było jeszcze ciemno – do zmroku pozostało trochę czasu – lecz nie było już tak jasno jak za dnia. Zajarzyły się latarnie, ulica Throckmorton opustoszała – o szóstej prawie wszyscy tutaj wokół jedzą – a ja czułem się samotny i przygnębiony.
Wtedy ponownie rozległo się pukanie. Odstawiłem szklankę, podszedłem do drzwi i, przekręciwszy zamek, otworzyłem je. Zdaje się, że zamrugałem powiekami z głupawo otwartymi ustami, gdyż zobaczyłem Beckey Driscoll.
– Witaj, Miles. – Uśmiechnęła się zadowolona z niespodzianki, jaką mi sprawiła i z radości, którą zobaczyła na mojej twarzy.
– Becky – wymamrotałem, cofając się, by ją wpuścić. – Miło cię widzieć. Wejdź! – Uśmiechnąłem się szeroko.
Becky poszła za mną poprzez pokój przyjęć do gabinetu.
– A cóż to takiego? – zapytałem, zamykając drzwi. – Wizyta u lekarza?
Poczułem takie odprężenie i zadowolenie, że stałem się podniecony i wylewny.
– W tym tygodniu specjalnością zakładu jest usuwanie wyrostków – zawołałem wesoło. – Pierwszorzędna oferta!
Uśmiechnęła się. Jej figura, jak zauważyłem, podążając za nią wzrokiem, była wciąż cudowna. Becky ma wspaniały, pięknie umięśniony szkielet; zbyt szeroka w biodrach – słyszałem, jak mówiły to kobiety, ale nigdy mężczyźni.
– Nie – Becky zatrzymała się przy moim biurku, odpowiadając na pytanie. – To nie jest w gruncie rzeczy wizyta u lekarza.
Wziąłem moją szklankę i uniosłem do światła.
– Jak wszyscy wiedzą, piję przez cały dzień. Szczególnie w dniach operacji. I każdy pacjent musi wypić ze mną jednego – co ty na to?
Szklanka prawie wyśliznęła mi się z ręki, kiedy Becky załkała – sucho, spazmatycznie łapiąc powietrze. Jej oczy wypełniły nagle lśniące łzy. Szybko się odwróciła; zgarbiona, zakrywając dłońmi twarz.
– Skorzystam – wyszeptała.
Po chwili zaproponowałem jej, żeby usiadła; powiedziałem to bardzo delikatnie. Becky zapadła w skórzany fotel przed biurkiem. Poszedłem do umywalni, przygotowałem jej drinka, wróciłem i postawiłem go na oszklonym blacie biurka przed nią.
Wróciłem do swojego obrotowego fotela, przyglądając się Becky. Wtedy podniosła oczy. Skinąłem w kierunku jej szklanki, delikatnie ponaglając ją do picia. Sam wypiłem łyk, uśmiechając się do niej znad szklanki, dając jej kilka chwil na zapanowanie nad sobą. Teraz po raz pierwszy naprawdę zobaczyłem jej twarz. Zobaczyłem, że to ta sama miła buzia – kształtne kości pod skórą, te same inteligentne oczy z nieco zaczerwienionymi w tej chwili powiekami. Te same pełne, ładne usta. Jej włosy były inne – chyba jakieś krótsze – ale tak samo bujne, ciemne, prawie czarne, grube i kędzierzawe. Wyglądały jak naturalnie kręcone, choć pamiętałem, że tak nie było. Zmieniła się oczywiście: nie była już osiemnastolatką, ale dobiegała trzydziestki i na tyle też, ni mniej ni więcej, wyglądała. Jednakże była wciąż tą samą kobietą – dziewczyną – którą znałem z liceum. Będąc w ostatniej klasie, umówiłem się z nią kilkakrotnie.
– Miło cię znowu widzieć, Becky – powiedziałem, podnosząc moją szklankę w jej kierunku i uśmiechając się. Upiłem mały łyk i spuściłem wzrok. Chciałem porozmawiać z nią o czymś nie związanym z kłopotem, który ją sprowadził, zanim przejdziemy do sedna.
– Ja też się cieszę, Miles.
Becky odetchnęła głęboko i oparła się wygodnie w fotelu, trzymając szklankę w dłoni. Wiedziała, do czego zmierzam i przystała na to.
– Pamiętasz, jak kiedyś przyszedłeś po mnie? Wybieraliśmy się gdzieś na przyjęcie, a ty miałeś ten napis na czole.
Pamiętałem, ale pytająco uniosłem brwi.
– Miałeś wypisane na czole „M.B. kocha B.D.” – czerwonym atramentem albo szminką, czy czymś innym. Powiedziałeś, że będziesz to nosił przez cały wieczór. Musiałam się bardzo upierać, żebyś go starł.
– Taaak, pamiętam – odparłem, uśmiechając się szeroko. Pamiętałem też o czymś innym. – Becky, oczywiście słyszałem o twoim rozwodzie. Współczuję ci.
Skinęła głową.
– Dziękuję, Miles. Ja też słyszałam o twoim. I też ci współczuję.
Wzruszyłem ramionami.
– Zdaje się, że łączy nas życie w wynajętych pokojach.
– Tak – zdecydowała się przejść do rzeczy. – Miles, przyszłam z powodu Wilmy. – Wilma była jej kuzynką.
– W czym problem?
– Nie wiem. – Becky wpatrywała się przez chwilę w swoją szklankę, a następnie ponownie podniosła wzrok na mnie. – Ona ma... – Zawahała się. Ludzie nie cierpią nazywania tego rodzaju spraw po imieniu. – Cóż, wydaje mi się, że ty nazwałbyś to obsesją. Znasz jej wuja – wujka Irę?
– Taaak.
– Miles, ona wbiła sobie do głowy, że Ira nie jest jej wujem.
– Co masz na myśli? – Pociągnąłem z mojej szklanki. – Że nie są w rzeczywistości spokrewnieni?
– Nie, nie. – Potrząsnęła niecierpliwie głową. – Mam na myśli, że ona uważa, że on jest... – uniosła ramię w geście zakłopotania – oszustem czy kimś w tym rodzaju. Kimś, kto tylko wygląda jak Ira.
Gapiłem się na Becky. Nie pojmowałem tego; Wilma była wychowywana przez ciotkę i wuja.
– Czy ona nie może powiedzieć, na czym polega różnica?
– Nie. Powiada, że on wygląda dokładnie jak wujek Ira, mówi tak samo jak on, zachowuje się jak on – wszystko tak samo. Ona po prostu wie, że to nie jest Ira i tyle. Miles, to mnie doprowadza do szaleństwa!
Łzy ponownie napłynęły jej do oczu.
– Popracuj nad tym drinkiem – wymamrotałem, wskazując na jej szklankę, sam zaś wziąłem duży haust ze swojej, odchyliłem się w fotelu i, patrząc w sufit, myślałem o tym, co usłyszałem.
Wilma miała swoje problemy, ale miała silny charakter i była bystra. Miała około trzydziestu pięciu lat, rumiane policzki, była niska i pulchna, całkowicie pozbawiona urody. Źle się stało, że nie wyszła za mąż. Pewien jestem, że tego chciała i że byłaby wspaniałą żoną i matką, ale cóż, tak to właśnie jest. Prowadziła miejscową płatną bibliotekę i kiosk z pocztówkami – i robiła to dobrze. W każdym razie zarabiała w ten sposób na życie, co nie było łatwe w małym mieście. Wilma nie stała się zgorzkniała i skwaszona; miała przenikliwy i skłonny do żartobliwego cynizmu umysł – wiedziała, co jest co i nie oszukiwała się. Nie mogłem sobie wyobrazić Wilmy dopuszczającej do powstania u siebie problemów psychicznych, ale przecież wszystko jest możliwe. Spojrzałem na Becky.
– Co chcesz, żebym zrobił?
– Pójdź tam dziś wieczorem, Miles. – Prosząc mnie, nachyliła się do przodu poprzez biurko. – Natychmiast, jeżeli tylko możesz, zanim się ściemni. Chcę, żebyś zobaczył wujka Irę, porozmawiał z nim, znasz go przecież od lat.
Moja szklanka znajdowała się w połowie drogi do moich ust, ale odstawiłem ją z powrotem na biurko, przyglądając się Becky.
– Co masz na myśli? O czym ty mówisz, Becky? Czy ty też nie uważasz go za wujka Irę?
– Oczywiście. Oczywiście, że uważam. – Zaczerwieniła się. Nagle zaczęła przygryzać wargi, bezradnie potrząsając głową. – Ja nie wiem, Miles, nie wiem. Z pewnością on jest wujkiem Irą. Na pewno nim jest, ale... chodzi tylko o to, że Wilma jest taka pewna! – W tej chwili załamała ręce; coś o czym się czytuje, ale rzadko widuje. – Miles, ja nie wiem, co tam się dzieje!
Podniosłem się i obszedłem biurko, żeby stanąć przy jej fotelu.
– Chodźmy go zobaczyć – powiedziałem łagodnie. – Bądź rozsądna, Becky – dodałem i uspokajająco położyłem rękę na jej ramieniu. Przez cienką sukienkę czułem, że to ramię jest mocne, krągłe i ciepłe. Zabrałem swoją dłoń. – Cokolwiek się dzieje, nie dzieje się bez powodu, a my go znajdziemy i będzie po sprawie. Chodźmy.
Odwróciłem się, otworzyłem szafę obok biurka, żeby wyjąć marynarkę, i poczułem się zażenowany. Moja marynarka wisiała tam, gdzie zawsze, to jest na ramionach Freda. Fred jest pięknie wypolerowanym, kompletnym szkieletem. Trzymam go w mojej szafie wraz z mniejszym szkieletem kobiecym: nie mogę pozwolić sobie, żeby stały w gabinecie i straszyły klientów. Podarował mi je na gwiazdkę ojciec podczas mojego pierwszego semestru w akademii medycznej. Oczywiście jest to całkiem zwyczajne wyposażenie studenta medycyny, ale sądzę, że prawdziwym powodem otrzymania tego prezentu była możliwość podarowania mi go w olbrzymim, długim na sześć stóp, wypełnionym bibułką pudle przewiązanym czerwono-zieloną wstążką. Gdzie dostał pudło takiej wielkości, nie wiem. Teraz Fred ze swoją towarzyszką mieszkają w mojej szafie i oczywiście zawsze wieszam marynarkę na jego wypolerowanych, kościstych ramionach. Pielęgniarka uważa to za nieprzyzwoite, jednak u Becky wywołało lekki uśmiech.
Wzruszyłem ramionami, wziąłem swoje okrycie i zamknąłem drzwi.
– Czasami myślę, że za wiele błaznuję. Całkiem niedługo ludzie nie będą mi ufali na tyle, żebym mógł zapisać im aspirynę na przeziębienie.
Wykręciłem numer biura usług telefonicznych, powiedziałem im, dokąd się wybieram i opuściliśmy biuro, aby rzucić okiem na wuja Irę.
Dla jasności tej opowieści: moje pełne nazwisko brzmi Miles Boise Bennell, mam dwadzieścia osiem lat i prowadzę praktykę medyczną w Mill Valley w Kalifornii od ponad roku. Wcześniej odbywałem staż w szpitalu, a jeszcze wcześniej studiowałem w Stanford Medical College. Urodziłem się i wychowałem w Mill Valley, a mój ojciec był tutaj miejscowym lekarzem, i to dobrym, nie miałem więc zbyt wiele kłopotu ze zdobyciem klientów.
Mam metr osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, siedemdziesiąt cztery kilogramy wagi, niebieskie oczy i czarne kręcone włosy – całkiem gęste, chociaż jest już malusieńki zaczątek łysiny na samym czubku głowy – to rodzinne. Nie przejmuję się tym – nie ma na to sposobu, choć wielu sądzi, że lekarze znajdą jakąś radę. Grywam w tenisa, kiedy tylko mogę, więc zawsze jestem przyzwoicie opalony. Pięć miesięcy temu rozwiodłem się i teraz mieszkam sam w wielkim, nieco staroświeckim domu otoczonym wielkimi drzewami i rozległymi trawnikami. Był to dom moich rodziców, a teraz, po ich śmierci, jest mój. To prawie wszystko. Jeżdżę dwuosobowym trzyletnim mercedesem – sympatycznym autem w kolorze wozu strażackiego. Kupiłem je, zresztą używane, dla podtrzymania powszechnego złudzenia, że wszyscy lekarze są bogaci.
Jechaliśmy przez Strawberry – teren zaraz za granicami miasta – potem skręciliśmy w szeroką, krętą Ricardo Road. Wujka Irę znaleźliśmy na trawniku przed jego domem. Spojrzał w naszym kierunku, gdy zwalnialiśmy przy krawężniku i obdarzył nas szerokim uśmiechem.
– Dobry wieczór, Becky. Sie masz, Miles – zawołał.
Odpowiedzieliśmy, machając, i wysiedliśmy z samochodu. Becky poszła chodnikiem do domu, zagadując coś do wujka Iry, gdy go mijała. Ja kroczyłem poprzez trawnik w jego kierunku, niby tak sobie, z rękoma w kieszeniach, ot tak, żeby coś robić.
– Dobry wieczór, panie Lentz.
– Jak interes, Miles? Ilu dziś zaciukałeś? – Uśmiechnął się z takim zadowoleniem, jakby to był całkiem nowy dowcip.
– Wyrobiłem normę – odparłem, uśmiechając się. Stanąłem obok niego. Tak to zawsze wyglądało pomiędzy nami, kiedy tylko gdzieś się na siebie natykaliśmy. Stałem teraz, patrząc mu w oczy, jego twarz była jakieś pół metra od mojej.
Był przyjemny, ciepły wieczór, a światło wciąż dostateczne, aby doskonale widzieć. Nie wiem, co spodziewałem się zobaczyć, ale oczywiście był to wujek Ira, ten sam pan Lentz, którego znałem jako dziecko, dostarczając każdego wieczoru popołudniówkę do banku. Był wtedy o głowę wyższy – teraz jest na emeryturze – i zawsze nakłaniał mnie do ulokowania w banku moich poważnych dochodów, pochodzących z gazeciarskiej roboty. W tej chwili wyglądał prawie tak samo, poza tym, że był piętnaście lat starszy i jego włosy były białe. Wujek Ira jest wysoki, ma dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, teraz chodząc, trochę powłóczy nogami, ale jest wciąż żywotnym, sympatycznym starszym panem o przenikliwym spojrzeniu. I ten ktoś stojący na trawniku wczesnym wieczorem to był właśnie on, nikt inny. Zacząłem się obawiać o Wilmę.
Gawędziliśmy po trosze o wszystkim – o lokalnej polityce, pogodzie, interesach – i studiowałem każdą linię i każde zagłębienie w jego twarzy, wsłuchując się w każdy ton i załamanie głosu, bacząc na każdy jego ruch i gest. Jednak nie można robić dwóch rzeczy na raz – i on to zauważył.
– Masz jakieś zmartwienia, Miles? Dziś wieczór wydajesz się nieobecny duchem.
Uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami.
– Po prostu zabieram moją robotę ze sobą do domu.
– Nie wolno ci tego robić, chłopcze. Ja tak nigdy nie robiłem. Zapominałem o całym banku w chwili, gdy wkładałem kapelusz przed wyjściem. Oczywiście w ten sposób nie zostaje się prezesem rady nadzorczej. – Uśmiechnął się szeroko. – Ale teraz prezes jest martwy, a ja wciąż żyję.
To był wujek Ira, do ciężkiej cholery. Każdy włos, każda linia jego twarzy, każde słowo, ruch, wypowiedziana myśl. Czułem się jak głupiec. Becky i Wilma wyszły z domu i usiadły na werandowej huśtawce. Pomachałem do nich i poszedłem w kierunku domu.



Dodano: 2018-05-09 11:24:13
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS