NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Weeks, Brent - "Poza cieniem" (wyd. 2024)

Ukazały się

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"


 Kelly, Greta - "Siódma królowa"

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

Linki

Piskorski, Krzysztof - "Zadra" (wydanie rozszerzone)
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Cykl: Epoka Etheru
Data wydania: Marzec 2018
ISBN: 978-83-08-06485-6
Oprawa: zintegrowana
Format: 143x205 mm
Liczba stron: 696
Cena: 59,90 zł
Tom cyklu: 1



Piskorski, Krzysztof - "Zadra" (wydanie rozszerzone)

Dwie konne postacie na stoku, plecami do lasu, a pod nimi — morze tajemniczych ruin. Scena jak z romantycznego pejzażu, nawet barwy jakieś rozmyte, zamglone. Pierwsza postać ma twarz ponurego starca, surową i pomarszczoną — okala ją aureola siwych włosów, które wystają spod wielkiego marszałkowskiego kapelusza. Oblicze drugiej postaci swoją szczupłością, niskim czołem i cofniętym podbródkiem przywodzi na myśl pysk szczura. Człowiek ten musi zdawać sobie sprawę z braku urody, bo założył masywne binokle, ma postawiony wysoko kołnierz koszuli, zapuścił wreszcie bujne bokobrody — wszystko, byle zakryć czymś twarz, odciągnąć wzrok od karykaturalnych rysów.
Pierwszym mężczyzną był marszałek Davout, drugim — profesor Guerront, głowa niedawno powołanego Institut de Nouvelle Europe. A scenę szkicował zapamiętale młody panicz Eugeniusz Delacroix. Rok później, cudem ocalały, wrócił do Paryża i przeniósł scenę na płótno, które zatytułował Na ruinach dawnych dziejów. Obraz ten, wraz z alegorią Nauka wiodąca lud ku postępowi oraz dużo późniejszym Powstaniem roku 1844, znalazł się wśród jego najsłynniejszych dzieł.
— I jak, panie Guerront? Masz pan swoje zaginione miasto.
Wielka, brzydka kupa kamieni, pozwolę sobie zauważyć
— w głosie marszałka brzmiała ukryta złość. Nie podzielał zapału cesarza do badania starożytności i nie rozumiał, dlaczego nadkładali tygodnie drogi, żeby obejrzeć zwietrzałe ruiny. Na dodatek tak brzydkie ruiny.
Miasto, widziane z lesistego stoku, z trzech stron otaczały strome skarpy i spokojny, szeroki nurt rzeki, która nie miała jeszcze nazwy. Z czwartej chronił je podwójny pas fos oraz sypiących się murów. Chmury, pędzone wichrem, przelatywały nisko nad tą ponurą stertą spiętrzonych kamieni. Plamy światła i cienia pełzały po domach, wielkich dziedzińcach i wieżach sterczących jak połamane kły. Wiatr świszczał w ciemnych oknach.
Profesor był zafascynowany.
— Proszę tylko spojrzeć. To niezwykła architektura późnolateńska, jak z początku naszej ery w Europie. Ale z pewnością zdaje sobie pan sprawę, że czegoś takiego nigdy u nas nie budowano — mówił takim tonem, jakby rozmawiał z uczniem albo asystentem, a nie z marszałkiem Francji. — Gargantuizacja. Tak, to dobre słowo. To jakaś zgargantuizowana, zdziczała wersja rzymskiego budownictwa w północnym barbaricum. Proszę tylko spojrzeć. Widzi pan te zarośnięte pola po wewnętrznej stronie muru? To wszystko nie ma sensu. Otoczenie rolnej ziemi fortyfikacjami wymaga niezwykłego nakładu sił i pracy — i to nakładu nieusprawiedliwionego, biorąc pod uwagę fakt, że łatwiej pobudować strażnice i zwoływać ludzi do twierdzy, gdy nadejdzie zagrożenie. A układ wewnętrznych ulic? Zygzakują dziwnie, tworzą ślepe zaułki i pętle. Jak labirynt. Żadnych okien na parterach. Sądzę, że…
— Moim zadaniem było doprowadzić tu pańskich ludzi, profesorze — przerwał zniecierpliwiony marszałek. — Pana zadaniem jest wszystko opisać i wyjaśnić, a dokumenty podesłać do Paryża. Masz pan tydzień. I proszę być pewnym, że nie dam ani dnia dłużej.
— Wasza książęca mość, ale te ruiny są ogromne! Skatalogowanie wszystkiego…
— Proszę więc zabrać się do roboty jeszcze dzisiaj. Generał Axamitowski oddeleguje trzy kompanie lekkiej piechoty do zabezpieczenia prac.
— Sądzę, że to zbędne, sire. Nie wierzy pan chyba w plotki…
— Wierzę w fakty, panie Guerront. A fakty są takie, że w tym miejscu zaginęła ekspedycja barona La Fontaine’a. Nie chcielibyśmy przecież, żeby to się powtórzyło? Francuska nauka nie może sobie pozwolić na utratę ludzi, którzy znają takie słowa, jak „zgargantuizowane”, nieprawdaż? Doktor popatrzył ze zdziwieniem na marszałka. Chciał spytać o powód złośliwości, którą usłyszał w jego głosie, ale Davout uchylił kapelusza, po czym odjechał w stronę wozów, których plandeki bielały wśród rzadkiego lasu.
Guerront nie mógł wiedzieć, że wczoraj zwiad pułku szwoleżerów, idącego w awangardzie, niespodziewanie wpadł na szwadron Prusaków. Do tej pory utrzymywano to w tajemnicy. Wróg zdołał uciec, a Davout wiedział, że gdyby natarł teraz, mógłby zaskoczyć armię przeciwnika, nim ta dowie się o nadejściu Francuzów, przegrupuje, ściągnie artylerię oraz zaopatrzenie. Natomiast po tygodniowym postoju będzie musiał mierzyć się z wrogiem, który jest świadomy jego obecności i przygotowany do boju. To mu się nie uśmiechało. Ale jeszcze mniej cieszyła go perspektywa obozowania w cieniu tych przeklętych ruin. Obrócił się plecami do miasta i popędził konia. Zaraz też poczuł między łopatkami dziwny dreszcz. Miał wrażenie, że jakieś spojrzenie, mające swój początek w jednym z setek ciemnych, martwych okien, przeszywa mu plecy.
* * *
Łomotanie rozległo się o świcie, przerywając łagodny szum porannego deszczu. Na chwilę zapadła cisza, a wyrwani ze snu domownicy przecierali oczy, nie wiedząc, co dokładnie ich zbudziło. Nagle hałas się powtórzył.
Pani Montmarceau, zaspana, rozczochrana i nie do końca jeszcze przytomna, poczuła instynktowny strach. Przeżyła w Paryżu długie lata rewolucji i pukanie do drzwi bladym świtem kojarzyło jej się tylko z jednym. Wspomnienia, które niespodziewanie wróciły, sparaliżowały ją. Ale nim jeszcze otrzeźwiała na tyle, aby zorientować się, że to nie Paryż i nie rok 1792, na schodach już rozległ się stukot drewniaczków. Natalie zbiegała ze swojego pokoju na piętrze do głównych drzwi.
— Utrapienie z tą dziewczyną — mruknęła ciotka, po czym przewróciła się na drugi bok i przykryła po czubek głowy pierzyną.
Panienka Dalmont tymczasem otworzyła drzwi, za którymi zobaczyła człowieka w płaszczu ociekającym od deszczu i mokrym trójkątnym kapeluszu. Wysoki, postawiony kołnierz zakrywał mu twarz aż do oczu.
Natalie dopiero teraz zdała sobie sprawę, że stoi tylko w koszuli nocnej, a służba jeszcze nie wygrzebała się z łóżek. Cofnęła się o krok ze strachem. Mężczyzna odpiął guzik płaszcza, ukazując rąbek munduru pocztyliona. Zza pazuchy wyciągnął kopertę.
— Do pani Natalie Dalmont od pana Stanislava Thytsa — rzekł szorstkim głosem.
Natalie porwała kopertę, dygnęła dworsko, chwytając się za rąbki nocnej koszuli, a potem pobiegła w głąb domu. Dopiero po chwili zatrzymała się, bo zdała sobie sprawę, że musi przecież zamknąć drzwi, a wcześniej wypadałoby zaproponować pocztylionowi kubek grzańca z goździkami. Ale gdy wróciła do wejścia, jego już nie było. Szary, zimny świt przesłaniała kurtyna wody, lejącej się z ganku.
Natalie zamknęła ciężkie drzwi i wróciła do siebie na górę. Siadła przy oknie, na którym strugi deszczu układały się w fantastyczne wzory. Powoli, z namaszczeniem otworzyła list, próbując nie zniszczyć koperty.
Dwie duże, gęsto zapisane strony. Trzy szkice na sztywnych kartach.
Tym razem najpierw chwyciła rysunki, by wprowadzić się w nastrój podróży przez Nową Europę. Na pierwszym widniały jakieś dziwne, ogromne ruiny. „Profesor Guerront nazwał tę starą fortecę Onireikonem. Ale my zwiemy ją po prostu nawiedzoną ruiną. Dołochowicz przysięga, że widział tam ludzkie twarze w oknach”.
Natalie poczuła dreszcz. Duchy, ruiny? Tego się nie spodziewała. Kusiło ją, żeby zacząć list, ale najpierw pospiesznie obejrzała dwa dalsze szkice. Na jednym widniał jakiś żołnierz w dziwnym czarnym mundurze. Siedział na pieńku otoczony przez zaciekawionych Polaków i Francuzów i opowiadał coś, gestykulując. „Wachtmeister Gustav Kempke — głosił podpis. — Nasz pierwszy jeniec, i to ze słynnego piątego regimentu pruskich huzarów (vide czarny mundur).
Schwytali go szaserzy z trzeciego korpusu na dalekim patrolu. Kempke okazał się bardzo rozmowny, jeśli dało mu się tytoniu oraz kwartę wódki, i opowiadał chętnie o pruskiej armii w Nowej Europie”.
Natalie przyjrzała się uważnie twarzy Prusaka. Wyglądał ładnie, ale nie tak ładnie jak Jean.
Ostatni rysunek był najbardziej frapujący. Widziała na nim jakieś prymitywnie narysowane postacie, domki, anioły, litery — wszystko niewyraźne, pokryte pajęczyną kresek.
Dopiero po chwili Natalie zorientowała się, że Tyc skopiował dla niej jakąś starą kamienną płytę. Spojrzała na podpis, który tym razem był dłuższy niż zwykle i kończył się na drugiej stronie rysunku: „Nagrobek, który ludzie Guerronta znaleźli wśród gruzów świątyni. Wielu twierdzi, że to rewolucyjne znalezisko, bo inskrypcje są po łacinie, a symbolika rodem z wczesnochrześcijańskich manuskryptów. Nie muszę Ci chyba opisywać, w jaką konsternację wprowadzi wielu fakt, że w Nowej Europie nie tylko istniało cesarstwo rzymskie, ale i chrześcijanie, a zatem i drugi Jezus Chrystus. Przypuszczam, że teologowie na samą myśl o tym dostaną apopleksji. Mnie jednak przede wszystkim zaprząta inna kwestia. Co takiego sprawiło, że choć ich cywilizacja rozwijała się dokładnie tym samym torem co nasza, to nagle upadła zupełnie, zostawiając po sobie jedynie malownicze ruiny?”.
Natalie poczuła dziwny chłód. Spojrzała, czy okno nie jest uchylone — ale było zamknięte, a po szybie ściekał obficie deszcz. Bladą dłonią chwyciła list i pogrążyła się w lekturze:

Najdroższa Natalie,
jesteśmy w drodze niewiele ponad dwa tygodnie, a wydarzyło się tyle rzeczy, że nie wiem, od czego zacząć. Dotarliśmy już w okolice Renu. Albo raczej Frankonu, bo tak nazwał go w Nowej Europie naczelny geograf wyprawy, monsieur Dacourt. Otóż jemu, wraz ze świtą kartografów oraz podróżników, znudził się już przedrostek «nowy». Po Nowym Paryżu, Nowej Alzacji i Nowej Lotaryngii przyszedł czas na bardziej wymyślne nazwy. Zamiast Nowego Metzu mamy więc Napoleonburg, a zamiast Nowego Renu — Frankon właśnie. Oczywiście armia mija tyle miejsc, że ludziom Dacourta nie starczyłoby wyobraźni, aby nazwać każdą rzeczkę i każdy zagajnik. Dlatego pojawiło się wielu ochotników, którzy starają się im pomóc. Szczególne w tym upodobanie znaleźli moi rodacy. Nie ma dnia, żeby ktoś nie odwiedzał Dacourta albo jego pomocnika z butelczyną lub małym prezentem — to w końcu niewielka cena za nazwanie lasu, wzgórza albo jeziora mianem, które przetrwa dziesiątki pokoleń. Kiedy więc do tej części Nowej Europy przyjadą osadnicy, będą przeklinać naszą wesołą gromadkę za to, że przyszło im mieszkać przy rzece Gnojówce lub w Szpetnym Borku. Jeśli będą w stanie to wymówić.
Przyznam, że nie oparłem się pokusie. Sam odwiedziłem pana Dacourta z małym upominkiem i wybrałem sobie do nazwania pewien skalisty szczyt, który minęliśmy jedenastego dnia marszu. Z map wnoszę, że u nas powinien to być Mount Saint-Léon. Od teraz będzie znany pod nazwą Góry Natalie.

Natalie odłożyła na chwilę list i spojrzała w okno. Lodowata igła ukłuła ją w serce na wspomnienie wczorajszego balu i flirtów z młodym porucznikiem.

Marsz od Nowego Paryża był, jak już Ci pisałem, długi i męczący. Ale ostatnie dni przyniosły tyle ciekawych zmian, że wynagrodziły nam to z nawiązką. Po pierwsze, dotarliśmy wreszcie do ruin, będących głównym celem archeologów i badaczy, których tylu ciągnęło z armią. Tak, w tym właśnie miejscu zaginęła cała ekspedycja barona La Fontaine’a, o czym rozpisywano się w dziennikach przed moim wyjazdem. Rozumiesz więc, jak dziwnie się poczuliśmy, gdy to ponure, wyludnione, rozsypujące się miasto ukazało nam się o poranku piętnastego dnia marszu.
Mamy stacjonować przy nim tydzień i już teraz — po dwóch nocach — mogę Ci powiedzieć, że nie będzie to przyjemny biwak. Nim rozwinęliśmy obóz u podnóża murów, kilka kompanii przetrząsnęło ruiny, aby się upewnić, że nie czają się tam tubylcy ani groźne zwierzęta — i znaleźć jakieś ślady wyprawy barona. Zrobili to bardzo dokładnie, ale dam głowę, że nocą słyszałem dziwne głosy dochodzące zza murów. Niosło się stamtąd echo jakiejś monotonnej pieśni w obcym mi języku. Czasem też słyszałem płacz kobiety. Choć może to tylko wiatr, który świszczał w wąskich strzelnicach i pęknięciach murów?
Jeszcze dziwniejsze rzeczy opowiadał mi kapitan Dołochowicz, który wraz ze swoją kompanią został wyznaczony do ochrony badaczy. Przypadła mu zatem wątpliwa przyjemność obozowania w samym mieście oraz nocnych patroli po ruinach. To naprawdę piekielny labirynt, gdzie ludzie co rusz się gubią. Widziano też blade sylwetki, które przemykały w cieniu, albo przerażające twarze ukazujące się nagle w oknach.
Ci z obozu w mieście mają jeszcze większe problemy ze spaniem niż my. Dręczeni odgłosami rozlegającymi się często przy namiotach, ledwie mogą zmrużyć oczy. Ich obowiązki także są nie do pozazdroszczenia. Wraz z badaczami zapuszczają się do najgłębszych korytarzy pod twierdzą, pełnych zmurszałych kości i tajemniczych reliefów. Nawet najtwardsi ludzie tracą tam szybko ducha, bo w ciemnych komnatach i lochach dzieją się rzeczy, które trudno wytłumaczyć rozumem. Gdy Dołochowicz opowiadał mi o tym, jak pochodnie i lampy gasną, zdmuchnięte nieznaną siłą, albo jak wśród cieni przemykają dziwne postacie, z początku chciałem to wszystko zrzucić na karb zwidów wywołanych strachem, którego wielu doświadcza w równie ponurych miejscach. Ale nawet ja nie wiem, jak wytłumaczyć zdarzenia takie, jak choćby przygoda woltyżera Marczaka, którą Ci tu opiszę, bo zaledwie po dwóch dniach stała się historią tak znaną w naszej armii, że z pewnością wkrótce będą ją też sobie powtarzać w Paryżu.
Otóż ubiegłego wieczoru pluton Marczaka został wysłany do podziemi miasta, by zapewnić bezpieczeństwo Guerrontowi oraz grupie rysowników, historyków i znawców sztuki, którzy mieli zejść do najgłębszych poziomów, aby oszacować, jak daleko sięgają korytarze i co się w nich znajduje. Z tego, co słyszałem, była to upiorna wycieczka. Wąskie, ciemne pasaże katakumb tworzyły pajęczą sieć, w której ludzie zaczęli się szybko gubić. Coś ich śledziło. Gdziekolwiek kończył się zasięg lamp, tam ciemność ożywała dziesiątkami przerażających odgłosów. Guerront, materialista ze szkoły wolterowskiej, śmiał się jednak, mówiąc, że to tylko miraże i złudzenia. Wchodzili więc coraz głębiej w podziemia, ale labirynt w końcu ich przemógł i zaczęli krążyć w kółko, znajdując cały czas własne ślady. Sierżant Drubski podzielił więc woltyżerów na trzyosobowe grupki i rozesłał do wszystkich bocznych korytarzy, by znaleźli dalszą drogę. Marczak z dwójką strzelców ruszył w najniższe z przejść, skąd dochodził nieprzyjemny zapach stęchlizny.
Szli długo, z duszą na ramieniu, mierząc bronią w każdy cień i każdą wnękę. Głosy reszty oddziału stawały się coraz odleglejsze i bardziej stłumione, jakby gruba warstwa kurzu na kamieniach i podłodze pochłaniała dźwięki. Wkrótce jeden z woltyżerów się zatrzymał. Chwilę nasłuchiwał, aż w końcu szepnął, że na końcu bocznego korytarza są jacyś ludzie. Ruszył w tamtą stronę, nie zważając na protesty pozostałych. Marczak i drugi żołnierz poszli więc za nim, aż wreszcie ich oczom ukazało się ziejące czernią i smrodem wejście do podziemnej komory.
Strzelec na przedzie poświecił lampą do środka. Jego twarz stężała jak maska pośmiertna, a potem mechanicznie, jak pacynka kierowana przez zręcznego sztukmistrza, przekroczył próg. Rzucili się za nim, ale gdy tylko minęli wejście, strach przykuł ich do ziemi. Przed sobą mieli bowiem wielką salę, pełną kamiennych ław. A niemal wszystkie były zajęte. Siedziały tam dziesiątki bladych, wychudzonych zjaw o zapadłych policzkach i wytrzeszczonych oczach. Wpatrywały się w przybyłych bez słowa, a ich wzrok miał w sobie jakiś straszny wyrzut. I głód. Żołnierze stali jak słupy, blade zjawy zaś ruszyły w ich stronę powoli. Dwóch pierwszych strzelców było jak sparaliżowanych. Wypuścili karabiny z dłoni i nie mogli zrobić kroku, bezsilnie patrząc na nadchodzące upiory. Tylko Marczak zdołał oprzytomnieć na tyle, że wyskoczył z komnaty i uciekł z krzykiem. Stłukł lampę, wywracając się na zakręcie, i pędził dalej w mroku, drąc się jak potępieniec i obijając o ściany.
Kiedy w końcu wpadł na grupkę swoich — zakrwawiony i z obłędem na twarzy — ci niemal go zastrzelili. Na szczęście był tam sierżant, który w ostatniej chwili poznał woltyżera i kazał opuścić broń. Marczaka opatrzono, napojono wódką i jeszcze nim wszyscy zebrali się znowu do kupy, żołnierz był już w stanie mówić. Opisał całe wydarzenie i choć nikt do końca mu nie wierzył, sierżant wraz z połową strzelców ruszył po śladach Marczaka, by odszukać zaginionych.
Nie znaleźli nikogo. Korytarze ciągnęły się pozornie w nieskończoność, a Marczak nie mógł już wskazać drogi do sali, zupełnie jakby przejścia zarosły lub zmieniły układ.

Natalie wzdrygnęła się, odłożyła list i wstała, by przejść się po pokoju. Ściągnąwszy z łóżka pierzynę, owinęła ją jak płaszcz wokół ramion, po czym wróciła na miejsce przy oknie.
List przyciągał jak magnes, mimo że od twardego krzesła bolały ją już plecy. Tylko Stanisław potrafił opowiadać tak straszne, fascynujące historie! Maurice nawet o duchach mówił rzeczowym tonem, jakby wykładał nowe metody sadzenia ziemniaków. Jean zaś… Jean, podobnie jak większość paryskich młodzieńców, zbyt był radosny i zapatrzony w życie, aby odczuć — i przekazać innej osobie słowami — lodowatą grozę, która czaiła się na każdego człowieka w ponurych momentach jego życia.
Wzrok Natalie wrócił do labiryntu smukłych liter.

Podobnych opowieści, choć może nie tak dramatycznych, mógłbym przytoczyć wiele. Pod ich wpływem budzą się we mnie niemiłe wspomnienia kampanii rosyjskiej roku 1812. Moją relację o Iwanie Woronience i jego wskrzeszonej z martwych sotni uznano wtedy za szaloną, ale może — biorąc pod uwagę wszystko, co się teraz dzieje — wcale taka nie była? Może istnieje więcej sił, o których nie śniło się filozofom? Jedno jest pewne: morale podupada. Nie uwierzyłabyś, ilu ateistów, materialistów i starych, zbereźnych bezbożników, których pełno w korpusach, nagle zaczęło odwiedzać kapelanów. Biedni księża nie mają kiedy odetchnąć, cały czas na zmianę tylko spowiadają, udzielają komunii i błogosławią. Pierwszy — i chyba ostatni raz w życiu — widzę, by mieli wzięcie większe od markietanek.
Ale to nie koniec naszych problemów. W tym samym dniu, w którym dotarliśmy do miasta, stała się bowiem rzecz najbardziej niefortunna z możliwych. Szwadron pułkownika Angenégo spotkał się po drugiej stronie rzeki z grupą pruskich huzarów. I choć oba oddziały były tym spotkaniem równie zaskoczone, ludzie Angenégo szybko zebrali się w sobie i skoczyli na Prusaków. Jednego pojmano, większość zabito, ale niestety wielu uciekło w las. Kiedy piszę te słowa, pruski sztab z pewnością wie już o naszej obecności w Nowej Europie. To, wraz z faktem, że wróg dotarł aż nad Frankon, nie wróży nam łatwej kampanii…
Na szczęście nasz jeniec okazał się wielkim gadułą. Bardzo chętnie opowiedział o siłach pruskich, opisał dokładnie dwa forty, jakie w Nowej Europie zdążyli wybudować jego rodacy, zaznaczył nawet na mapie kilka pomniejszych osad. Wygląda na to, że poważnie nie docenialiśmy Prusaków — choć własną bramę zbudowali niedawno, to do kolonizacji ziem zabrali się jeszcze sprawniej niż Francuzi.
Zdaje się, że czeka nas długa i ciężka wojna. Są tacy, którzy chcieliby w związku z tym wyrzucić do kosza wszystkie pierwotne plany i pędzić na złamanie karku w stronę Friedrichsburga (głównej kolonii Prus), aby
zdławić kiełbaśników i zburzyć im bramę, póki nie urosną w siłę. Generał Compans prosił nawet, by puścić naprzód jego korpus, który pogna za przeciwnikiem i uderzy pierwszy, aby Prusacy nie zdążyli się przygotować. Davout odmówił. Stwierdził, że nie można słać osamotnionego korpusu w nierozpoznany teren celem związania nieprzyjaciela, o którego liczebności i stanie niewiele wiemy. Przyznam, że go rozumiem, choć — podobnie jak wielu innych oficerów — bardzo martwię się tym, że straciliśmy właśnie przewagę zaskoczenia i daliśmy Prusakom tydzień na przygotowanie obrony.
Ale dość już o tym. Nie chcę zanudzać Cię opisem sztabowych przepychanek oraz niekończących się narad. Wspomnę za to może o ciekawostkach, jakie Dołochowicz usłyszał od szefa wyprawy badawczej, wspomnianego Guerronta.
Otóż Onireikon jest wedle wszelkiego prawdopodobieństwa późnorzymską twierdzą, zbudowaną na dodatek przez chrześcijan. Chyba rozumiesz, jak dziwne i frapujące to odkrycie? Nie tylko było w Nowej Europie państwo rzymskich cesarzy, ale nawet wyznawcy Chrystusa, więc i sam Jezus. Czy zatem istniało dwóch Synów Bożych? Albo jeszcze więcej, bo przecież tyle nowych światów może jeszcze się znajdować za bramą? Czy każdy świat ma swojego Boga? Swoich proroków i świętych? Sądzę, że to, co odkrywamy w nawiedzonej twierdzy, da filozofom i teologom tematy do debat na najbliższe kilkadziesiąt lat.
I czemuż nie ma w Nowej Europie drugiego Paryża, drugiej Polski, Bonapartego czy króla? Choć ich świat dwa tysiące lat temu przypominał nasz, coś w pewnym momencie musiało nastąpić inaczej i pociągnęło za sobą lawinę zmian, stopniowo oddalających Nową Europę od tej, w której żyjemy. Guerront wychodzi z siebie, aby odkryć, co to było. Ale zagadek jest więcej. Sam układ fortecy nasuwa wiele pytań. Skąd te zygzakujące pasaże i pozałamywane pod dziwnymi kątami ściany? Kto by chciał mieszkać w takim labiryncie? I dlaczego forteca ma własne pola, piętrowe ogrody, kilka źródeł świeżej wody? Wygląda to zupełnie, jakby mieszkańcy spodziewali się, że zostaną odcięci od świata na wiele, wiele lat przez strasznego najeźdźcę. Jaki to najeźdźca? Według Guerronta zabytki Onireikonu pochodzą z okresu najazdu Hunów; jego ludzie odkopali nawet obozowisko wschodnich koczowników w lasku za wzgórzem. To jednak nie tłumaczy, dlaczego zarówno Hunowie, jak i Rzymianie oraz wszystkie lateńskie ludy północnej Europy zniknęły stąd w końcu, pozwalając, by pierwotna puszcza na powrót zarosła kontynent oraz ruiny miasta.
Kto wie, może ta kampania przejdzie do historii nie za sprawą bitew, które są przed nami, ale tego, co uczeni znajdą w zakurzonych katakumbach pod Onireikonem?
Pogrążony w tych dziwnych myślach, całuję Cię gorąco i żegnam, mój najdroższy płomyku.
Twój na zawsze
Stanisław

Na zewnątrz przestało padać. Z dolnego piętra dochodziły odgłosy krzątającej się służby, brzęk naczyń i sztućców. Nad to wszystko wybijał się czasem basowy, spokojny głos Drourite’a. Natalie wiedziała, że czas ubierać się do śniadania, ale mimo to siedziała dalej przy oknie, zapatrzona w szkic Stanisława.
Nawet tak daleko, będąc w zupełnie innym świecie, czuła ponury magnetyzm tego dziwnego miasta.
* * *
Naczelny komisariat Paryża leżał w centrum, przy rue des Prouvelles. Jego okna spoglądały na bogate kamienice kompanii handlowych, domy właścicieli manufaktur oraz burżuazyjne rezydencje, zupełnie jakby masywny, ponury budynek miał im przypominać, że w cesarstwie każdy majątek należy do ludu, a bogacz może stać się żebrakiem za sprawą jednego pociągnięcia urzędniczego pióra.
Miejsce to nie cieszyło się dobrą sławą. Paryżanie zbyt żywo pamiętali jeszcze czasy rewolucji, kiedy ludowi komisarze pełnili jednocześnie funkcję żandarmów, sędziów oraz katów. A nawet jeśli ktoś był na tyle młody, że nie sięgał pamięcią poza czasy cesarstwa, to z pewnością pamiętał rekwizycje i przymusowe zbiórki pieniędzy, które organizowano w 1813 roku, żeby wspomóc państwową kasę, całkowicie zrujnowaną przez nieudaną kampanię w Rosji.
Gdy Maurice Dalmont stanął na rogu ulicy i dostrzegł masywny budynek w całej okazałości, nagle się zawahał. Co miał powiedzieć, by przekonać komisarzy, że zaginięcie profesora było niezwykle ważne dla bezpieczeństwa Francji? Jak udowodnić, że ten stary człowiek o opinii nieszkodliwego wariata prowadził nadzwyczaj ważne badania, skoro wszystkie notatki oraz tablice zniknęły? I przede wszystkim — czy w sprawie zaginięcia nie stanie się sam głównym podejrzanym?
Długo tkwił więc przed budynkiem, pogrążony w myślach. Ludzie mijali go, uśmiechali się czasem z politowaniem i dopiero gdy zdał sobie sprawę, że wygląda jak donosiciel, którego w ostatniej chwili ogarnęły wątpliwości, przemógł się i ruszył w stronę drzwi.
Idąc szerokimi korytarzami budynku, skierował się najpierw do działu spraw kryminalnych. Przyjął go jakiś bardzo młody, niechętny urzędnik — zapewne jeden z tych bogatych mieszczańskich synów, którzy licząc na karierę w państwowych instytucjach, zaczynają od najmarniejszych stanowisk. Pryszczaty, w niedopiętym surducie, nie pasował do powagi wysoko sklepionego, ciemnego gabinetu o ścianach
pokrytych tekową boazerią. Zdawał się w ogóle nie zauważać Dalmonta, zajęty zabawą nożem do papieru i pałeczką laku. W końcu zanotował kilka słów w dzienniku, po czym burknął, że sprawą zajmie się dzielnicowy konstabl.
Wyszedłszy z gabinetu, Maurice doznał nieprzyjemnego wrażenia, że równie dobrze mógłby prosić o pomoc króla angielskiego albo wszystkich świętych. Pełen determinacji, zdecydował się pójść do działu spraw politycznych. Tam próbował przekonać urzędników, że zniknięcie profesora Beulaya jest incydentem wagi państwowej. Bez skutku. Każdy myślał tylko, jak pozbyć się nadpobudliwego młodzieńca, który bredził o jakichś sekretnych badaniach i tajnych stowarzyszeniach. Nie wyrzucono go na ulicę jak pospolitego wariata tylko dlatego, że wyglądał na raczej zamożnego.
W końcu Maurice odwiedził nawet wydział donosów obywatelskich, gdzie stary, kostropaty mężczyzna z dużym monoklem wysłuchał go, pokiwał głową, zanotował opowieść Maurice’a, po czym wsadził ją do przegródki w jednej z szuflad monumentalnej szafy. Chciał mu wypłacić dwa napoleondory nagrody, ale wściekły Maurice zmiął kwit i rzucił go pod biurko. Potem wyszedł z komisariatu, klnąc pod nosem na swoją głupotę, przez którą zmarnował pół dnia.
Dotarło do niego, że jeśli ktoś może rozwiązać sprawę Beulaya, to tylko on. Nawet jeśli kompletnie się do tego nie nadawał, musiał z naukowca zmienić się w śledczego.
* * *
Do pracy zabrał się jeszcze tego samego dnia. Odwiedził sąsiadów Beulaya — stare arystokratyczne małżeństwo. Nie spostrzegli nic szczególnego w noc zaginięcia. Tylko ogrodnik, gdy sprzątał narzędzia spod bramy wjazdowej, zobaczył około ósmej cztery wozy, które wjechały na teren posiadłości profesora. Niestety, nie przyjrzał im się uważnie.
I tak pierwszy dzień śledztwa nie przyniósł większych efektów. Dalmont wrócił na noc do domu smutny i rozczarowany. Zjadł wreszcie porządną kolację i zasnął w swoim własnym łóżku.
Wcześnie rano, zaraz po śniadaniu, wezwał do gabinetu Nicolasa oraz Battiste’a i opowiedział obu o wszystkim. Chciał zasięgnąć rady, a poza tym wiedział, że będzie potrzebował pomocy, jeśli ma do czegokolwiek dojść.
Nicolas po chwili namysłu zaproponował, żeby poszukiwania zacząć od piątki służących Beulaya. Przynajmniej część z nich musiała mieć rodziny, z którymi może kontaktowali się od czasu zniknięcia. Jeśli zaś Beulay wyjechał, istniała szansa, że któryś zdecydował się pozostać w Paryżu i właśnie szuka pracy.
Maurice aż uścisnął Nicolasa za ten pomysł. Ale euforia minęła, gdy zdał sobie sprawę, że nigdy nie poznał się bliżej ze służącymi profesora. Ledwo pamiętał ich imiona, a twarzy nie potrafił opisać. Mimo to zgodził się, że trzeba przynajmniej spróbować ich znaleźć.
Kazał Loretcie przerobić jeden ze swoich surdutów tak, aby pasował na Battiste’a. Potem zaopatrzył go w małą sumę pieniędzy, a następnie polecił udawać przyjezdnego, który szuka służby do swojego nowego domu, i spędzać całe popołudnia na placu de la Rotonde, gdzie tradycyjnie lokaje i pokojówki oferowali usługi bogatym mieszczanom. Nicolasowi z kolei przykazał sprawdzić wszystkie składy z używanymi sprzętami w Paryżu, w nadziei, że albo porywacze, albo sam profesor zdecydowali się sprzedać nieco laboratoryjnej aparatury lub dziwnych mechanizmów.
Najął nawet starego stróża, który zamieszkał w domu Beulaya, na wypadek gdyby ktoś tam wrócił albo gdyby wielki, pusty budynek z cennym księgozbiorem skusił złodziei.
Sam za to spędzał całe dnie, odwiedzając wykładowców Akademii oraz badaczy etheru. Mimo paraliżującej nieśmiałości wypytywał ich o osobiste kontakty z Beulayem, jego rodzinę, ewentualnych przyjaciół. Pokazywał też wszystkim mały kawałek jedwabiu z symbolem dębu, zawsze uważnie patrząc na twarz rozmówcy w poszukiwaniu tego jednego grymasu czy skrzywienia ust, które potwierdziłyby, że dana osoba wie coś o dziwnym stowarzyszeniu.
Wkrótce o zniknięciu profesora i jego uczniu, który przetrząsa Paryż, zaczęto mówić coraz głośniej i częściej w środowisku naukowców. Maurice wraz ze swoim niezwykłym zapałem stał się przedmiotem anegdot. I tak wieści rozpływały się coraz dalej tą zwykłą, towarzyską drogą, która w Paryżu była potężniejsza niż wszystkie gazety razem wzięte.
Maurice cieszył się z tego, nie przeczuwając nawet, co może się stać, kiedy wieść o jego poszukiwaniach dojdzie do ludzi, do których trafić nie powinna



Dodano: 2018-03-15 20:17:04
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS