NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Le Guin, Ursula K. - "Lawinia" (wyd. 2023)

Ukazały się

Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)


 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Kraty"

 Chambers, Becky - "Psalm dla zbudowanych w dziczy"

Linki

Tregillis, Ian - "Wyzwolenie"
Wydawnictwo: SQN
Cykl: Wojny alchemiczne
Tytuł oryginału: The Liberation
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Data wydania: Wrzesień 2017
ISBN: 978-83-65836-39-7
Oprawa: miękka
Format: 135×210 mm
Liczba stron: 432
Rok wydania oryginału: 2016
Tom cyklu: 3



Tregillis, Ian - "Wyzwolenie"

ROZDZIAŁ 1

Przeklęte statki z Nowego Świata przypłynęły zaledwie po tygodniu od jej przybycia do ukochanych Prowincji Centralnych. Ale tego poranka, poranka, kiedy skończył się świat, Anastazja Bell nie zaprzątała sobie głowy myślami o Nowych Niderlandach, Nowej Francji, wolnej woli czy nawet Świętej Gildii Horologicznej i Alchemicznej. Nie mogła się doczekać, aż zdejmą jej gips i nareszcie będzie się mogła przespacerować – a raczej pokuśtykać – z pomocą pielęgniarki przez ogrody zimowe. Nie były one co prawda jej ulubionym skrawkiem haskiej zieleni, ale przynajmniej nie śmierdziały szpitalnymi środkami antyseptycznymi i zawartością basenów. No i nareszcie spotka się z Rebeką, istotą piękniejszą niż jakikolwiek kwiat.
Przebudziła się jeszcze przed świtem, pobudzona wyczekiwaniem. Pogańskie godziny spędziła na obserwacji księżyca, który znikał za horyzontem niczym zestrzelony powietrzny okręt. Schował się za strzelistą wieżyczką wiekowego kościoła Świętego Jakuba, podczas gdy słońce pomazało różem białą jak kość kopułę starego ratusza. Obie budowle pamiętały jeszcze czasy sprzed Het Wonderjaar, Cudownego Roku Christiaana Huygensa. Zbudowano je na samym początku siedemnastego wieku, u progu holenderskiej Złotej Ery, która trwała nieprzerwanie przez kolejne stulecia, aż po dziś dzień. Kilometr dalej na północny zachód z dokładnością metronomu mrugała do Anastazji latarnia morska Scheveningen.
Miasto, jak się już zdążyła przekonać, było nocą spokojne, ale nigdy całkowicie nie cichło i nie zamierało. Jak każda metropolia Prowincji Centralnych, również i Haga rozbrzmiewała po zmroku echem tykającego szczebiotu metalowych ciał, kiedy klakierzy ładowali i rozładowywali wozy, zamiatali ulice, dostarczali pakunki, przygotowywali swoim panom śniadania i łatali im kalesony, donosili pijanych do domu, nadzorowali przecinającą całe miasto sieć korytarzy przeciwpowodziowych i pomp, ciągnęli fracht kanałami holowniczymi i robili wszystko to, co nakazywały im geas. Haga nie zasypiała, bo nie zasypiali mechaniczni. Podczas spędzanych samotnie porannych godzin Anastazja uzmysłowiła sobie, że wszystko, co w tym mieście ruchome, oblekają stal i alchemiczny mosiądz. Jakby ludzie zniknęli i ulice wzięły we władanie ich wynalazki.
Metalowe stopy zadźwięczały na wyłożonej parkietem podłodze. Maszyna poruszała się po ciemnym pokoju z kocią gracją. Prawdopodobnie podczas swojego obchodu ujrzała w źrenicach Anastazji odbicie księżycowego światła. Tykanie mechanizmu klakiera rozchodziło się echem w ciemności i przypominało, jeśli porównać je z cichą krzątaniną, koncert orkiestry dętej. Osobliwy tembr drgań sugerował, że alchemiczne stopy były przestarzałe, a model ten wykuto pewnie jeszcze w połowie osiemnastego wieku. Anastazja pamiętała, że używano wtedy rzadkiego, ciemnego brązu korynckiego, lecz nie mogła odwrócić głowy i sprawdzić, czy światło pada na zbrązowiałą patynę; zbytnio ciążyła jej nuda.
Klakier zapytał piskliwym, świszczącym szeptem:
– Pokornie proszę o wybaczenie, że przeszkadzam, lecz spostrzegłem, że pani nie śpi. Czyżby coś pani doskwierało? Zawołać medyka?
Przez zabandażowaną głowę Anastazji przeszedł piekący ból. Zacisnęła palce. Zaswędziały ją, jakby się delikatnie sparzyła. Gdyby mogła poruszyć ręką, niechybnie włożyłaby je sobie do ust.
– Nie. Daj mi spokój.
Maszyna odpowiedziała synkopowym chrzęstem mechanizmu zegarowego, umieszczając świeżo wydane polecenie pomiędzy innymi geas kontrolującymi jej zachowania. Podstawową funkcją klakiera była opieka nad pacjentami szpitala, co dawało mu podstawę nawet do zignorowania niektórych komend wydawanych przez bardziej upartych pensjonariuszy, jeśli zależało od tego ich zdrowie. Lecz Anastazja nie była zwyczajną pacjentką.
– Oczywiście, proszę pani – powiedział klakier i odszedł, nie kłopocząc się nawet zadaniem zwyczajowego pytania o poprawienie poduszek pod głową.
Kiedy Anastazja nie patrzyła na miasto lub księżyc, sprawdzała upływający czas, wyczekując przyjścia doktora Riordana rozpoczynającego poranny obchód, albo zamartwiała się, że brak snu przytępi jej umysł i zawiesi pod powiekami ciemne wory. Niepokój ten z kolei tym bardziej nie dawał jej zasnąć. Nie mogła się doczekać spotkania z Rebeką. Jakże złośliwy byłby los, gdyby przyszła, a ona wyglądałaby jak brzydal. Chciała wykluć się ze swojego gipsowego kokonu piękna i bystra.
Zaburczało jej w brzuchu. Wiedziała, że nie dostanie posiłku aż do zdjęcia gipsu, póki nie okaże się, czy nie będzie trzeba znowu naszpikować jej lekami przeciwbólowymi. Nie skrzywiła się jednak ani nie mruknęła.
Może po drodze uda im się zajść do piekarni. Anastazja nie jadła porządnego banketstaaf, odkąd obowiązki wywiały ją aż do Nowego Świata.
Nareszcie, kiedy wydało jej się, że minęło już tyle czasu, że księżyc raz jeszcze zdążył wzejść, a potem znowu się skryć, Rebeka weszła do sali, pchając wózek. Biel jej uniformu lśniła w porannym słońcu, każdą fałdkę i szew starannie wyprasowała, a złote pukle pieczołowicie upchnęła pod wykrochmalony czepek. Zatrzymała się tuż za progiem. Twarz kobiety wyrażała obojętność. Jej oczy napotkały spojrzenie Anastazji i na lewe oko pielęgniarki opadł pojedynczy kosmyk. Dyndał tak tuż przy kąciku jak serpentyna.
Uwięzione w gipsowym pancerzu nogi Anastazji spłynęły potem jak wosk z roztopionej świecy.
– Przeklęta kokietka – rzuciła bezgłośnie.
– Dzień dobry, Anastazjo. – Przyszedł i doktor Riordan.
Na prośbę Anastazji zwracał się do niej nieformalnie, choć z początku pomijał formę grzecznościową z wyraźnym skrępowaniem, jakby się spodziewał, że wyskoczy na niego zza rogu stado Nakręcaczy.
– Dzień dobry, doktorze.
Rebeka szybko poprawiła niesforny kosmyk, podczas gdy lekarz ściągnął z haczyka przy łóżku historię choroby Anastazji i po krótkich oględzinach pokręcił głową.
– Nie przestaje mnie zadziwiać, jak udało ci się przeżyć, a co dopiero wyzdrowieć.
Kontuzje wymagające użycia alchemicznych bandaży zdarzały się w Prowincjach Centralnych stosunkowo rzadko. Anastazja była prawdopodobnie pierwszą pacjentką tego szpitala wymagającą leczenia tą przełomową techniką medyczną.
– Siostro, proszę nieco unieść ten gips.
Rebeka, stojąca za plecami lekarza, sięgnęła po wystające ze ściany haki. Anastazja aż zazgrzytała zębami. Do haków przymocowano linki tworzące system dźwigni połączony z łupkami gipsu założonego na jej kończyny (z tego, czego się dowiedziała od medyka okrętowego, gdy znaleźli ją myśliwi, nogi miała tak potrzaskane, że trzeszczały jak potłuczona porcelana). Ale to nie one bolały ją podczas operacji, a nadwyrężone żebra. Znaki umieszczone na gipsie i bandażach przyśpieszały proces leczenia, lecz na ból nie mogły nic zaradzić. Alchemia okazywała się przydatna, owszem, lecz nie miała sumienia. Każdy zegarmistrz był tego świadom.
Jej szybki powrót do zdrowia zaskoczyłby Riordana pewnie jeszcze bardziej, gdyby lekarz znał prawdę o tym, co przeszła, lecz jego pacjentka nie miała zamiaru puścić pary z ust. W szpitalu nie mogli się dowiedzieć, że została stratowana przez Nakręcacza. Dość, że musiała uśmiercić myśliwych, którzy znaleźli ją na zgliszczach zdemolowanej siedziby Gildii, zmarłaby bowiem niechybnie z wyziębienia, nie mogąc polegać na ich współczuciu i bystrości umysłu. Rejon doliny Rzeki Północnej był po stokroć zimniejszy niż umiarkowane Prowincje Centralne. Myśliwi zobaczyli jednak nie tylko dotkliwe rany Anastazji i ledwie funkcjonującego Nakręcacza próbującego utrzymać ją przy życiu, ale i cały obraz zniszczeń, co niechybnie pozwoliłoby im poskładać całą tę historię do kupy. Pechowe z nich dranie. Medyka okrętowego również dopadł nieubłagany los i na skutek nieszczęśliwego wypadku wypadł za burtę, po czym zniknął pod powierzchnią lodowatego Północnego Atlantyku niedługo po tym, jak wymsknęła mu się niewinna uwaga, że siniec na piersi Anastazji przypomina odbite kopyto. Mord ten przyjęła ze szczególną goryczą. Morska przeprawa była dla niej istnym koszmarem, każdy ruch i przechył statku zdawały się na nowo gruchotać jej kości, a na domiar złego musiała się wysilić, żeby zawiesić na moment metageas mechanicznego tragarza niepozwalające mu narazić na bezpieczeństwo żadnego człowieka. Sprytna francuska agentka, zanim pozostawiła ją na pewną śmierć na mrozie, skradła naszyjnik, który udowadniał afiliację Anastazji z Nadleśnictwem.
Posłała uśmiech stojącej za plecami lekarza pielęgniarce, a ta natychmiast go odwzajemniła, rozpromieniając się na całej twarzy, kąciki ust Rebeki podniosły się do samych oczu, formując niewielkie dołeczki. Praca Anastazji wymagała od niej umiejętności rozpoznawania ludzkich intencji, odróżniania fałszu od szczerości. Było to męczące i niekiedy nieprzyjemne, czasem hałaśliwe, czasem śmierdzące, często też zostawiało po sobie niemały rozgardiasz. Cóż to dla niej była za radość, że prawdę przekazywaną jej przez serce kobieta ta miała wypisaną na licu.
Lekarz sprawdził, a nawet powąchał, gipsowe opatrunki, nie zwracając jednak uwagi na bandaże oplatające głowę Anastazji. To już działka Gildii, nie jego, zresztą nie omieszkano mu tego podkreślić. Tamtego ranka, kiedy gwardia honorowa mechanicznych służących przybiegła do kliniki z Anastazją wyciągniętą na noszach, dyżur miała doktor Huysman, lekarka kompetentna, acz zbyt gorliwa. Próbowała wyciągnąć kawałek pokruszonego alchemicznego szkła z poranionej dłoni pacjentki, czym naraziła się Nadleśnictwu. Następnego dnia Huysman przeszła na przedwczesną emeryturę. A przynajmniej tak mówiono.
Szkło alchemiczne mogło całkowicie odmienić człowieka, jeśli odpowiednio umiejętnie się je umieściło. Anastazja osobiście nadzorowała taką procedurę z galerii sali operacyjnej, ale był to kulminacyjny punkt ekstensywnego i delikatnego procesu. Kawałek rozbitego szkła utkwił w jej dłoni podczas chaotycznej szamotaniny.
Zapewne minęło ledwie parę minut, lecz Anastazji wydawało się, że zegar zdążył odmierzyć pół stulecia, zanim Riordan dokonał oceny stanu jej zdrowia i skuteczności symboli. Zdawała sobie sprawę, że traktuje ją ze specjalną atencją ze względu na zajmowane przez nią stanowisko.
„Dość już. Jestem umówiona z kimś, kto chce ze mną pobyć, bo jestem, jaka jestem, a nie z powodu tego, kim jestem”, pomyślała Anastazja.
Poczuła, jakby minęła kolejna dekada, zanim Riordan wreszcie się odezwał z tym swoim osobliwym holenderskim akcentem, naznaczonym irlandzkim:
– Cóż, chyba gips zrobił dla ciebie już wszystko, co mógł. Może go zdejmiemy, co?
– Wyświadczyłbyś sobie niemałą przysługę. Jeszcze jeden dzień z tym wszystkim na ciele i kazałabym maszynie połamać ci nogi.
– Na szczęście nie ma takiej potrzeby – odparł, blednąc.
Rebeka przekonana, że Anastazja żartuje, pozwoliła sobie na zduszony chichot, przez co spod czepka znowu wysunął się niesforny kosmyk. Pacjentka była ciekawa, jak by smakował, miała ochotę zacząć go ssać. Riordan skinął na pielęgniarkę – nie omieszkując zrugać ją spojrzeniem za utratę panowania nad sobą – i podniósł leżący na tacce długopis.
– Maszyno, podejdź – powiedział.
Jak Anastazja podejrzewała, pancerz klakiera mienił się przypominającym siniec purpurowym blaskiem korynckiego brązu. Na skroni Riordana wykwitła kropla potu. Anastazja potrafiła odczytać z twarzy lekarza dręczące go pytanie równie łatwo, jakby miała przed nosem gazetę: „Co mnie czeka, jeśli coś pójdzie nie tak? Czy również odejdę na emeryturę tak niespodziewanie, jak doktor Huysman?”. Kiedy Rebeka umieściła przypominające skalpel narzędzie w otworze w dłoni służącego, doktor wydał mu polecenie:
– Rozetnij gips.
Ostrze poruszało się z cichym świstem. Medyczny klakier pracował z nadludzką prędkością i charakterystyczną dla jego gatunku precyzją, usuwając gips z lewej nogi Anastazji, jeszcze zanim pierwsza chmura białego pyłu opadła na wykafelkowaną podłogę.
Riordan i Rebeka chwycili rozcięte połówki szczypcami, rozłączyli je i ostrożnie położyli uwolnioną nogę na łóżku. Po raz pierwszy od tygodni Anastazja zobaczyła kawałek swojego ciała. Nigdy nie miała tak zarośniętych goleni. Jej wypielęgnowane i maźnięte jasnym lakierem paznokcie u stóp – zasługa Rebeki – były niczym znak zapytania podkreślający zaniedbaną nogę. I jeszcze ten smród. Uderzył ją odór niemytej skóry. Z oczu popłynęły jej łzy. Ależ upokorzenie. Czy Rebeka naprawdę musiała być tego świadkiem? Czy musiała zaciągać się zapachem jej wstydu? Rzuciła pielęgniarce i lekarzowi spojrzenie. Oboje stali z kamiennymi twarzami. Z pewnością nie takie rzeczy już czuli i przywykli do smrodu, ale ta świadomość nie łagodziła upokorzenia.
Anastazja zamknęła oczy. Maszyna ponownie się nad nią nachyliła, świsnęło ostrze, rozległy się chrzęst i chrobot, a potem pacjentka poczuła dotyk świeżego, chłodnego powietrza na obnażonej nodze i nagich ramionach. Z każdą kolejną kończyną fetor stawał się coraz gorszy. Żadne amory, żadne flirty nie wymażą z pamięci pielęgniarki tego obrazu, który jak nic zdołał się już utrwalić.
Doktor Riordan odwrócił się, by dać Anastazji trochę prywatności, podczas gdy Rebeka i klakier odwijali bandaże z jej torsu.
– Jak się czujesz? – zapytał medyk.
– Muszę się wykąpać – odezwała się Anastazja głosem, który nie mógł należeć do niej, brzmiał tak słabowicie, jakby znowu była dziewczynką przywiązującą łódki do palików powbijanych wzdłuż kanałów Giethoornu.
– Tylko nie siedź w łazience zbyt długo – szepnęła pielęgniarka. – Po południu chciałam się wybrać na spacer po ogrodach.
Znowu jej uśmiech wydał się Anastazji szczery.
Klakier podał jej parę kul.
– Jesteś jeszcze słabsza, niż myślisz – powiedział Riordan. – Upewnijmy się lepiej, że znowu nie połamiesz sobie rąk i nóg, dobrze?



Dodano: 2017-09-08 20:18:04
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS