NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Ukazały się

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"


 Kelly, Greta - "Siódma królowa"

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

Linki

McDonald, Ian - "Luna: Wilcza Pełnia"
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Luna
Kolekcja: Uczta Wyobraźni
Tytuł oryginału: Wolf Moon
Tłumaczenie: Wojciech Próchniewicz
Data wydania: Kwiecień 2017
ISBN: 978-83-7480-739-5
Oprawa: twarda
Liczba stron: 368
Cena: 39,00 zł
Rok wydania oryginału: 2016
Tom cyklu: 2



McDonald, Ian - "Luna: Wilcza Pełnia"

1. Panna 2105

Chłopak spada z samego szczytu miasta.
Jest szczupły i gibki jak przewód energetyczny. Skórę ma koloru miedzi, ciemno nakrapianą piegami. Oczy zielone, wargi zmysłowe i pełne. Włosy to szopa rdzawych dredów wciśniętych pod jadowicie zieloną opas­kę. Obie kości policzkowe podkreślone paskami białej farby, pionowa kreska przez środek ust. Ma na sobie mandarynkowe sportowe legginsy, niskie w talii, oraz białą megaobszerną koszulkę. FRANKIE SAYS... – mówi koszulka.
Od dachu do dna wielkiej magmowej komory, w której stoi Królowa Południa, są trzy kilometry.
Dzieciaki biegały po samej górze, trasowały stare, zautomatyzowane poziomy przemysłowe, przeskakiwały z niesamowitą gracją i zręcznością po belkach podpierających świat, skakały pomiędzy dźwigarami i wspornikami, odbijały się od ścian, śmigały, robiły salta, przelatywały nad przepaścią, coraz wyżej i wyżej, jakby ciężar ciała był dla nich paliwem, które można spalić, żeby przeciwstawić się grawitacji.
Chłopak jest w tej ekipie najmłodszy. Ma trzynaście lat. Odważny, zwinny, bojowy, ciągnie go do wysokich miejsc. Rozgrzewa się razem z kolegami traserami na drewnianej podłodze Królowej Południa, choć jego wzrok już przyciągają niebotyczne wieże sięgające linii słonecznej. Porozciągać mięśnie, włożyć przyczepne rękawiczki na dłonie i stopy. Parę skoków na rozgrzewkę, potem wchodzi na ławkę i w okamgnieniu jest dziesięć metrów wyżej. Sto metrów. Tysiąc metrów – tańczy po gzymsach, odbija się pięciometrowymi susami od wyciągów wind. Wyżej. Aby wyżej. Na szczyt.
Wystarcza jeden nieskończenie drobny błąd, ułamek sekundy opóźnienia w reakcji, o milimetr za krótki zasięg ramion, zbyt słaby chwyt palca. Ręka ześlizguje się ze stalowej liny, chłopak leci w powietrzu. Nie krzyczy, wydaje z siebie tylko krótkie zdumione sapnięcie.
Spadający chłopak. Twarzą do góry, wyciąga ręce i stopy ku dłoniom w rękawiczkach sięgającym ku niemu z plątaniny rur i przewodów pod dachem Królowej. Chwila szoku, gdy traserzy uświadamiają sobie, co się stało – i zaraz wzbijają się rojem ze swoich gniazd, pędząc po dachu ku najbliższym wieżom. Tyle że ciążenia nigdy nie prześcigną.
Są zasady, jak się spada. Spadać nauczył się, zanim zaczął skakać, wspinać się, przeskakiwać.
Zasada numer jeden: obrócić się. Jeśli nie widzisz, co masz pod spodem, w najlepszym razie ciężko się zranisz, w najgorszym zginiesz. Odwraca głowę, patrzy w rozległą przestrzeń między setką wież Królowej. Wykręca tułów, naciąga sobie mięśnie brzucha i krzyczy z bólu, przestawiając całe ciało tak, by spadało twarzą w dół. W dole jest śmiercionośna plątanina galeryjek, kładek, lin kolejek i kabli światłowodowych poprzerzucanych między wieżowcami Królowej. Musi je wszystkie ominąć.
Zasada numer dwa: maksymalnie zwiększyć opór aerodynamiczny. Rozpościera ręce i nogi. Ciśnienie atmosferyczne w księżycowych habitatach to 1060 hektopaskali. Przyśpieszenie grawitacyjne na powierzchni Księżyca to 1,625 m/s2. Prędkość krytyczna, powyżej której obiekt spadający w takich warunkach nie przyśpieszy, to sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Uderzając w podłoże Królowej Południa przy sześćdziesięciu, ma 80 procent szans, że zginie. Uderzając przy pięćdziesięciu – 80 procent szans, że przeżyje. Modna luźna koszulka łopocze w podmuchu powietrza. A FRANKIE MÓWI: Tak możesz przeżyć.
Zasada numer trzy: wezwij pomoc.
– Dżoker – mówi.
Chowaniec wyświetla się i wyostrza na soczewce prawego oka, odzywa w implancie w lewym uchu. Prawdziwy traser nie korzysta z pomocy AI. To by było za łatwe – dla chowańca żaden problem wyznaczyć najlepszą trasę, wypatrzeć niewidoczne chwyty, podpowiedzieć, jakie są warunki mikroklimatyczne. A cały sens parkouru to autentyczność w kompletnie sztucznym świecie. Dżoker analizuje sytuację.
Jesteś w ekstremalnym niebezpieczeństwie. Zawiadomiłem służby ratunkowe i medyczne.
Zasada numer cztery: czas ci sprzyja.
– Ile czasu, Dżoker?
Cztery minuty.
Teraz chłopak ma wszystko, żeby przeżyć.
Naciągnięte mięśnie brzucha bolą jak cholera, coś też przerywa mu się w lewym barku, gdy ściąga z siebie koszulkę. Na parę sekund musi przyciągnąć kończyny do siebie i od razu niepokojąco przyśpiesza. Wiatr wydziera mu koszulkę z rąk. Jeśli ją puści, jeśli ją zgubi, zginie. Musi zawiązać trzy węzły, spadając z prędkością krytyczną. Węzły to życie. A mostek na 77. poziomie jest... tuż! Rozkłada ręce i nogi, pokazuje, czego się nauczył: przechyla tułów naprzód, ręce, przesuwa środek ciężkości, śledzi położenie. Przesuwa się w przód, mija mostek o parę metrów. Ludzie zadzierają głowy, patrzą na niego. Patrzą raz jeszcze. Fruwaczy widzi się ciągle, ale ten chłopak to nie fruwacz. To spadacz.
Związuje rękawy i otwór na głowę, tworząc luźny worek.
– Czas?
Dwie minuty. Szacuję, że uderzysz w ziemię o...
– Cicho.
Ściska w obu dłoniach materiał koszulki. Najważniejsze to wyliczyć czas. Zbyt wysoko, a będzie miał ograniczoną sterowność i nie ominie wszystkich kładek i kabli. Zbyt nisko – a zaimprowizowany spadochron nie wyhamuje go do prędkości, przy której może przeżyć. Chce przecież wylądować z prędkością dużo mniejszą niż pięćdziesiąt na godzinę.
– Dżoker, powiedz, kiedy zostanie minuta.
Dobrze.
Hamowanie będzie gwałtowne. Może mu wyrwać koszulkę z rąk.
Wtedy zginie.
Tego sobie nie wyobraża.
Wyobraża sobie, że jest ranny. Że wszyscy stoją, patrzą nań z góry i płaczą nad jego tragedią. Ta myśl mu się podoba, ale to nie jest śmierć. Śmierć to jest nic. Nawet mniej niż nic.
Kuli ręce, by śmignąć pod liną kolejki na 23. poziomie.
Teraz.
Wyrzuca ramiona przed siebie. Koszulka trzepocze i łopocze na wietrze. Chowa głowę pod łokcie, wysuwa ręce jeszcze bardziej do góry. Powiązana tkanina wydyma się jak balon. Hamowanie jest brutalne. Krzyczy z bólu, gdy siła wyrywa mu ramiona ze stawów. Trzymaj trzymaj trzymaj. Bogowie bogowie, jak blisko jest ta ziemia. Spadochron szarpie się, wyrywa mu się jak żywa istota, która z nim walczy – chce go zabić. Napięcie ramion, ból w nadgarstkach. Jeśli teraz puści, wyląduje twardo i źle – stopami prosto w ziemię, kości łydek i ud popękają i powbijają mu się w organy wewnętrzne. Trzymaj. Nie puszczaj. Krzyczy z wysiłku i frustracji.
– Dżoker – wysapuje. – Ile...
Mogę tylko estymować na podstawie...
– Dżoker!
Czterdzieści osiem kilometrów na godzinę.
Dalej za szybko. Już widzi, gdzie spadnie, to tylko parę sekund. Otwarta przestrzeń między drzewami, w parku. Ludzie biegną po promienistych torach, niektórzy w miejsce, gdzie spadnie, inni wręcz przeciwnie.
Boty medyczne wezwane, informuje Dżoker.
To coś jasnego, dość duże i wypukłe, co to jest? Powierzchnie. Różne wystające rzeczy. Namiot jakiś. Grają tam muzykę, sprzedają sorbety czy coś. Z tkaniny. Może zniwelować jeszcze parę tak potrzebnych kilometrów na godzinę. Ma też te wystające rzeczy – maszty, podpory. Jeśli trafi z taką szybkością, przebiją go na wylot. Ale jeśli trafi w cokolwiek z taką szybkością, to zginie. Trzeba to odpowiednio wyliczyć. Szarpie jedną stronę koszulkowego spadochronu, próbuje skręcić, przesunąć się w stronę namiotu. Jak ciężko ciężko ciężko. Krzyczy z bólu, wyginając udręczone ramię, próbując przesunąć się odrobinę w bok. Ziemia pędzi w górę.
W ostatniej sekundzie puszcza koszulkę i usiłuje ułożyć się poziomo, żeby trafić w namiot maksymalną powierzchnią ciała. Za późno, za nis­ko. Uderza w dach namiotu. Twardy, strasznie twardy. Ułamek sekundy oszołomienia i bólu. Przebija się przez powłokę. Boczny dryf unosi go ponad stojącymi w namiocie sprzętami. Osłania twarz ramionami i zderza się z ziemią.
Nic go nigdy tak nie uderzyło. Pięść wielkości Księżyca robi zamach i wybija zeń każdy oddech, każdą myśl, wszelkie czucie. Czerń. Zaraz wraca, próbuje zrobić wdech, nie może się ruszyć. Kręgi. Maszyny, twarze, gdzieś dalej pędzący ku niemu koledzy-traserzy.
Nabiera powietrza. Boli. Trzeszczą wszystkie żebra, jęczą wszystkie mięś­nie. Przewraca się na bok. Medyczne boty unoszą się, zawisają na osłoniętych śmigłach. Próbuje się podnieść z ziemi.
– Oj, nie, dzieciaku! – dobiega jakiś głos spośród otaczających go twarzy, ale żadna dłoń go nie zatrzymuje ani nie podtrzymuje.
Jest jak zepsuta zabawka. Z krzykiem podnosi się na kolana, zmusza się do wstania. Stać może. Nic sobie nie połamał. Robi krok naprzód, chudzielec w mandarynkowych legginsach.
– Dżoker – szepcze. – Jaką miałem prędkość?
Trzydzieści osiem kilometrów na godzinę.
Unosi pięść w geście zwycięstwa, po czym uginają się pod nim nogi, zatacza się. Wyciągają się ręce, przyskakują boty, łapią go, Robsona Mackenziego, chłopaka, który spadł ze szczytu świata.

***

– I jak to jest, być sławnym?
Hoang Lam Hung opiera się o drzwi. Robson nie zauważył, kiedy przyszedł. Zajęty był masturbowaniem się swoją świeżo nabytą sławą. Gdy wieziono go do ośrodka medycznego, świat dwa razy okręcił się wokół Księżyca. Chłopak, który spadł na ziemię. Tylko że nie spadł na ziemię, bo tu nie jest Ziemia. Spadł na dół. Ale to już nie brzmi. Zresztą to nie był upadek. Pośliznął się. A reszta to było kontrolowane opadanie. Wstał z ziemi i poszedł. Co prawda zrobił tylko jeden krok, ale liczy się, że zrobił. Nieważne, może go głupio nazwali, ale gada o nim cały Księżyc – kazał Dżokerowi wyszukiwać w sieci wszystkie wzmianki i wszystkie zdjęcia. Szybko dotarło do niego, że większość treści to w kółko udostępniane te same teksty i obrazki. Niektóre bardzo stare, z czasów dzieciństwa, z czasów, kiedy był Cortą.
– Pół godziny i się nudzi – odpowiada Robson.
– A boli?
– Nic nie boli. Napakowali mnie po uszy różnymi rzeczami. Wcześniej bolało. Bolało tak, że ja pierdolę.
Hoang unosi brew. Nie aprobuje wulgarnego języka, który chłopak podłapuje od swoich kolegów traserów.
Gdy Robson był jedenastoletnim dzieciakiem, a Hoang miał dwadzieścia dziewięć lat, przez kilka dni byli małżeństwem. Ariel unieważniła je, używając swoich prawniczych supermocy, ale jedyna spędzona razem noc była świetna – Hoang narobił jedzenia, jak zawsze pysznego, i uczył Robsona sztuczek karcianych. Żaden z nich nie palił się specjalnie do tego ślubu – to było dynastyczne małżeństwo, wiążące ród Cortów z samym sercem klanu Mackenziech. Drogocenny zakładnik. Cortów już nie ma. Rozproszyli się, pomarli, poginęli. Teraz status rodzinny Robsona jest zupełnie inny – zalicza się do adopcyjnych synów Bryce’a Mackenziego. Zatem Hoang jest jego bratem, nie oko. Bratem, wujem, opiekunem jednocześnie.
A Robson nadal jest zakładnikiem.
– No to ruszaj się.
Twarz Robsona pyta: „że co?”.
– Do Tygla jedziemy. Co, zapomniałeś?
Zapomniał. Moszna kurczy mu się ze strachu. Tygiel. Hoang zabrał Robsona do Królowej Południa, by uchronić go przed żądzami Bryce’a i rodzinną polityką Mackenziech, ale Robson niczego w życiu nie boi się tak, jak szarpnięcia za nitkę, która ściągnie go razem z Hoangiem prosto do twierdzy rodu.
– Na imprezę – dodaje Hoang.
Robson zwala się z powrotem na łóżko. Sto pięćdziesiąte urodziny Roberta Mackenziego. Zjazd całego rodu. Hoang i Dżoker wysłali mu dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt przypominajek, ale Robson miał co innego w głowie: chwyty, przyczepne podeszwy, traserską modę, wybór stylizacji na swój pierwszy parkour, kondycję i zbijanie wagi.
– Cholera.
– Wydrukowałem ci odpowiednie ubranie.
Hoang rzuca na łóżko pokrowiec na garnitur. Robson otwiera go. Aromat świeżo drukowanej tkaniny. Garnitur od Marco Carlotty, jasnoniebieski, czarna koszulka z dekoltem w szpic, mokasyny. Bez skarpetek.
– Lata osiemdziesiąte! – mruczy z zachwytem Robson.
To najświeższy trend – były 2010, były 1910, potem 1950. Hung uśmiecha się chytrze.
– Pomóc ci się ubrać?
– Nie, spokojnie dam radę. – Robson odrzuca koc i zsuwa się z łóżka.
Diagnostyczne boty cofają się. Opada na podłogę. Blednie. Krzyczy. Uginają się pod nim kolana. Łapie się brzegu łóżka, by zachować równowagę.
Hoang przyskakuje, podtrzymuje go.
– Albo i nie...
– Cały jesteś siny. Od stóp do głów.
– Tak?
Dżoker sięga do obejmującej pokój kamery. Robson widzi własną śniadą skórę całą w czarnożółte cętki siniaków przechodzących jeden w drugi. Krzywi się, gdy Hoang wsuwa mu ręce w rękawy marynarki. Dźgnięcie bólu przy wkładaniu mokasynów. Ostatni szlif – na dnie pokrowca jest wisienka na tort – okulary Ray Ban Tortuga Aviator.
– Jakie piękne. – Robson nasuwa je na nos, przesuwa mostek palcem. – Au. Nawet od okularów mnie boli.
Jeszcze jeden ostatni szlif. Robson podwija do łokci rękawy marynarki od Marco Carlotty.
***
Na horyzoncie płonie oślepiające światło – to lustra Tygla ogniskujące słońce na piecach hutniczych dziesięciokilometrowego pociągu. Jako dziecko Robson uwielbiał to światło – znaczyło, że od Tygla dzieli go tylko parę minut. Od razu pędził do kopuły obserwacyjnej, przyciskał dłonie do szyby, czekając na moment, kiedy wjadą w cień Tygla i zobaczy nad sobą tysiące ton habitatów, pieców, przenośników i reaktorów.
Teraz tego widoku nienawidzi.
Gdy światła latarek ekipy ratunkowej VTO przebiły zamrożony mrok Boa Vista, powietrze było już smrodliwe, gęste od dwutlenku węgla i pary wodnej. Schron był na dwadzieścia osób, a wcisnęły się do niego trzydzieści dwie dusze, oddychające płytko, oszczędzające każdy ruch. Z każdej krawędzi skapywały skropliny, każdą powierzchnię pokrywała rosa. „Gdzie paizinho?!” – zawołał, gdy ratownicy z VTO pakowali go do kapsuły transportowej. „Gdzie paizinho?” – pytał Lucasinho w ładowni księżycowego statku. Lucasinho zerknął przez zatłoczoną ładownię na Abenę Asamoah i przysunął usta do jego ucha. Te słowa są tylko dla niego. „Wagner się ukrywa. Ariel zaginęła, Lucas zniknął, prawdopodobnie zginął. Carlinhosa powiesili za pięty na kładce w Kwadrze São Sebastião. Rafa nie żyje”.
Ojciec nie żyje.
Sądowe batalie były zaciekłe i jak na księżycowe standardy dość krótkie. Po jednej lunie Robson już siedział w wagoniku Mackenzie Metals i pędził przez Ocean Burz, mając naprzeciwko siebie Hoanga Lam Hunga, a w dyskretnej odległości cały oddział noży, będący wyłącznie podkreśleniem siły Mackenzie Metals. Sąd Claviusa orzekł: Robson Corta jest odtąd Mackenziem. W wieku jedenastu lat z kawałkiem nie potrafił zinterpretować miny Hoanga. W wieku lat trzynastu już wie – to była twarz człowieka zmuszonego do zdrady kogoś, kogo kocha. Wreszcie dostrzegł na horyzoncie jaskrawą gwiazdę, światło Tygla płonącego pod słońcem w wiecznym zenicie. Już go nie zapraszała. Zmieniła się w gwiazdę piekielną. Robson wspomina orixas z Boa Vista, te gigantyczne kamienne oblicza wyrzeźbione w gołej skale, nieustannie obecne i przypominające, że życie pokonało zimną brutalność Księżyca. Oxala, Yemanja, Xango, Oxum, Ogun, bliźnięta Ibeji, Omolu, Iansa, Nana. Nadal potrafi wymienić odpowiadających im katolickich świętych, nadal pamięta ich atrybuty. Prywatna religia Cortów zawierała niedużo Boga, jeszcze mniej teologii, i nie obiecywała nieba lub piekła, lecz wieczny powrót. Coś naturalnego, recykling duszy, tak jak Zabbalini odzyskują z martwego ciała węgiel, wodę i minerały. Piekło było czymś bezsensownym, okrutnym i niespotykanym. Robson wciąż nie rozumie: po co bóg miałby skazywać kogoś na wieczne potępienie, skoro wtedy tą karą już niczego nie osiągnie?
– Witamy z powrotem – odezwał się Robert Mackenzie z czeluści systemu utrzymującego go przy życiu. W szyi pulsowała mu rurka respiratora. – Teraz jesteś jednym z nas. – Nad lewym ramieniem chowaniec, Czerwony Pies. Nad prawym żona, Jade Sun, ze swoim chowańcem, typowym dla Taiyangu heksagramem z I Chingu: Si ké. Robert Mackenzie rozkłada ramiona, rozprostowuje haczykowate palce. – Zaopiekujemy się tobą.
Robson odwrócił głowę, gdy te ramiona go objęły. Suche usta musnęły jego policzek.
Potem Jade Sun. Idealne włosy idealna cera idealne usta.
Potem Bryce Mackenzie.
– Witaj z powrotem, synu.
Hoang nigdy nie wyjawił, na jakie ustępstwa musiał pójść, żeby przenieść Robsona z Tygla do dawnej rodzinnej rezydencji, Królewskiego Dworu w Królowej Południa, choć Robson jest przekonany, że drogo za to zapłacił. W Królowej mógł sobie swobodnie biegać, w Królowej mógł być, kim zechce, mieć jakich zechce przyjaciół. W Królowej był w stanie zapomnieć, że do końca życia będzie zakładnikiem.
A teraz wraca do Tygla. Blask luster wielkiego pociągu wzmaga się, staje się oślepiający, nawet przez fotochromowe szkło kopuły obserwacyjnej. Robson unosi dłoń, ocienia oczy. Nagle ciemność. Mruga. Powidoki. Po obu stronach ciągną się wózki, na których Tygiel toczy się po szynach Równikowej Jedynki – tysiące kół, zakrzywiających się poza ciasny horyzont. Silniki napędowe, przewody zasilające, platformy i suwnice, serwisowe drabinki. Bot konserwacyjny wbiega po dźwigarze, Robson wiedzie za nim wzrokiem. Gwiazdami na tym niebie są światła umieszczonych u góry przetwórni i modułów mieszkalnych.
Robson, trzecie księżycowe pokolenie, nie zna klaustrofobii – dla niego ciasne pomieszczenia to otucha i bezpieczeństwo – lecz dziś okienka, reflektory i migające światła ostrzegawcze Tygla napierają na niego niczym ciężka dłoń. Nie potrafi wyzbyć się myśli, że ponad tymi słabszymi światełkami płoną białym żarem tygle z roztopionym metalem w ognisku luster pieca. Wagonik zwalnia, spod brzucha Tygla wysuwają się uchwyty. Nieznaczne drgnięcie, zaciski łapią wagonik i wsuwają go we wnękę stacji.
Dotknięcie ramienia. Hoang.
– Chodź, Robson.
***
„Przyjechał! Przyjechał!”.
Śluza wagonika rozsuwa się, ukazując twarze, wszystkie wpatrzone w niego. Pięć kroków i Robsona otaczają młode kobiety w odświętnych sukienkach – krótkich i obcisłych, falbaniastych i bufiastych; lśniące rajstopy, śmiercionośne szpilki, włosy zaczesane do tyłu i uniesione w aureolę. Cyklamenowe szminki, oczy obrysowane kredką, policzki podkreślone prostymi kreskami różu.
– Au! – Ktoś dźgnął go palcem. – Tak, boli.
Roześmiane dziewczyny eskortują Robsona na koniec wagonu, gdzie gromadzą się młodzi ludzie. Cieplarnia, w mowie Mackenziech Gaj Paproci, jest wielka i na tyle skomplikowana, pełna krętych ścieżek i gęstych zarośli, że impreza spokojnie może się rozpaść na kilka mniejszych. Kelnerzy z tacami pełnymi kieliszków z 1788, flagowym koktajlem Mackenziech, wyłaniają się spod paprociowych łuków; kieliszek nagle pojawia się w dłoni Robsona. Wypija, krzywi się na gorycz, rozkoszuje się rozlewającym się po ciele ciepłem. Paprocie szeleszczą, klimatyzacja miesza wilgotną atmosferę. Żywe ptaki obdziobują liście, przefruwają ledwie widoczne z krzewu na krzew.
Robson stoi pośrodku dwudziestki młodych Mackenziech.
– Pokażesz siniaki? – pyta dziewczyna w obcisłej, elastycznej, karmazynowej spódniczce, którą nieustannie obciąga, oraz w niebezpiecznie wysokich szpilkach, cały czas zmuszających ją do kontrolowania równowagi.
– No dobrze. – Robson zrzuca marynarkę, zadziera koszulkę. – Tutaj i tutaj. Głębokie urazy tkankowe.
– Dużo ich masz?
Robson zarzuca koszulkę na głowę i czuje dotyk dziesiątek dłoni, dziewczęcych i chłopięcych. Wytrzeszczają oczy, widząc żółte połacie zasinień na jego plecach i brzuchu, niczym mapy ciemnych księżycowych mórz. Każde dotknięcie to grymas bólu. Kreska chłodu na brzuchu – to któraś z dziewczyn narysowała mu różowym błyszczykiem uśmiechniętą buźkę. W okamgnieniu wszyscy wyciągają kosmetyki i atakują Robsona różem i cyklamenem, bielą i fluorescencyjną zielenią. Śmieją się. Cały czas się śmieją.
– Rany, jaki ty jesteś chudy – rzuca piegowaty, rudy mały Mackenzie.
– Jak to zrobiłeś, że się nie potrzaskałeś na kawałki?
– To boli? A to, a to, a tutaj?
Robson kuli się, odwraca plecami do dźgających go szminek, osłania głowę ramionami.
– Już, już.
Lekkie klepnięcie w ramię tytanowym szpicem wapera.
– Zostawić go.
Dłonie cofają się.
– Ubierz się, skarbie. Trzeba się przywitać z paroma osobami.
Darius Mackenzie jest tylko rok starszy od Robsona, jednak dzieciaki od razu się cofają. To ostatni żyjący syn Jade Sun-Mackenzie. Jak na trzecie pokolenie raczej niski, z rysami bardziej Sunów niż Mackenziech. Nikt z całego Tygla nie wierzy, że spłodził go zamrożony plemnik Roberta Mackenziego. Za to tonem rozkazującym włada równie dobrze jak stary władca.
Robson poprawia koszulkę, znajduje marynarkę.
Nigdy nie rozumiał, dlaczego Darius go tak lubi – jest z tej samej krwi, co zabójca jego brata, Hadleya, który zginął na arenie Sądu Claviusa. Ale jeśli ma w ogóle w Tyglu jednego przyjaciela, to właśnie jego. Za każdym razem, gdy przyjeżdża tu z Królowej Południa – na urodziny, czy niejawne ustępstwa Hoanga wobec Bryce’a – Darius się dowiaduje i znajduje go po paru minutach. Zachowuje się tak tylko w Tyglu. Robson to docenia. Podejrzewa, że Dariusa boi się nawet Bryce.
Tego najbardziej z całego Tygla nienawidzi, owego lęku. Otwartego, rozdygotanego lęku, przenikającego każdy gest i słowo, każdą myśl i każdy oddech. Tygiel to machina lęku. Linie lęku wiją się tam i z powrotem wzdłuż jego dziesięciokilometrowego kręgosłupa, drgają, szemrzą, pociągają za dziesiątki haków – sekretów, długów – wbitych pod skórę każdego mieszkańca wielkiego pociągu.
– Tak naprawdę to ci zazdroszczą – mówi Darius, zaciągając się głęboko z waporyzatora i obejmując go ramieniem w talii. – No, idziemy. Trzeba zrobić rundkę po przyjęciu. Wszyscy chcą cię poznać. Jesteś gwiazdą. Czy to prawda, że żaden kolega od biegania nie odwiedził cię w szpitalu?
Darius zna odpowiedź na to pytanie, lecz Robson i tak potakuje. Wie, dlaczego je zadał. Te linie lęku sięgają z Tygla nawet do starych kwadr Królowej Południa. Nawet chłopaki-traserzy znają legendę, że Mackenzie odpłacają po trzykroć.

***

– Robbo!
Robson nie cierpi tego australijskiego, poufałego zdrobnienia. Nie rozpoznaje żadnej z tej bandy ultramodnych białych kobiet o potężnych fryzurach, którym się wydaje, że są z nim jakoś spokrewnione. Onieśmielają go te włosy.
– Niezły garnitur, Robbo. Marco Carlotta, no-no-no. I rękawy leżą jak trzeba. Słyszałam, że miałeś drobny wypadek?
Towarzystwo wybucha śmiechem. Robson opowiada swoją historię do akompaniamentu pełnych podziwu „ooo” i przewracania oczyma, Darius już jednak wypatrzył kolejną grupę i wymówiwszy się zgodnie z etykietą, ciągnie Robsona dalej.
Pod koroną paprociowych liści, z 1788 w dłoniach, Mason Mackenzie gada z grupką młodych mężczyzn o piłce ręcznej. Mackenzie tak mają – kobiety rozmawiają sobie, a mężczyźni sobie. Mason jest nowym właścicielem Jaguarów z João de Deus. Zwerbował Jojo Oquaye z ­drużyny Twé All-Stars i przechwala się, jak zniszczył Diego Quarteya z Twé. Robson nie może słuchać, jak Mason gada o swoim klubie. To nie jest jego klub i nigdy nie będzie. To nie są żadne Jaguary, to nigdy nie będą żadne Jagua­ry, w ogóle co to takiego te „jaguary”? To są Moços. Chłopcy, dziewczęta. Klub ukradniesz, ale nazwy w życiu nie ukradniesz, nazwa jest wyryta w sercu. Wspomina, jak pai podniósł go nad balustradę prezesowskiej loży i wręczył mu piłkę. Leżała wygodnie w dłoni, była cięższa, niż się spodziewał. „Rzuć na boisko”. Patrzyli na niego wszyscy gracze, wszyscy kibice i goście na Estádio da Luz. Prawie jęknął, chcąc, by paizinho opuścił go z powrotem, z dala od tych wszystkich oczu. Potem uniósł piłkę wysoko i rzucił nią z całej siły, a ona poszybowała wysoko, o wiele dalej, niż myślał, ponad zadartymi twarzami ludzi na trybunach w dole, ku prostokątowi zieleni na środku.
– Moços nigdy nie będą dla was wygrywać – mówi Robson.
Panowie przerywają rozmowę. Przelotny gniew, potem rozpoznają dzieciaka, który spadł ze szczytu świata.
Darius znów bierze Robsona pod rękę.
– No dobra. Dosyć. – Darius wypatrzył w cieniach między paprociami grubszego zwierza. – Sport to i tak durnota.
Kuzyni i jeszcze dalsi krewni w przelocie komplementują Robsona za strój, za sławę i za to, że przeżył. Nikt nie domaga się pokazania umazanych szminką siniaków. Żywi muzycy grają bossa novę. Od upadku Corta Hélio zrobiła się popularna jak nigdy. Stała się globalną muzyką. Gitara, kontrabas, szepczące bębny.
Robson zamiera. Pomiędzy estradą a barem tłoczą się Duncan Mackenzie i jego okos Anastasia i Apollinaire, Yuri Mackenzie, prezes Mackenzie Fusion, jego przyrodni bracia Denny i Adrian, oraz oko Adriana – Jonathon Kayode, Księżycowy Orzeł. Darius delikatnie pociąga Robsona za rękaw.
– Pogadaj ze wszystkimi.
Anastasia i Apollinaire zachwycają się wylewnie przygodą Robsona. Ściskają, całują, każą mu stać pośrodku i obracać się wte i wewte, pokazując obrażenia – „ma lepszą cerę niż ty, Azja”. Yuri uśmiecha się nieporuszony, Duncan łypie z dezaprobatą – upadek ze szczytu świata to ewidentne naruszenie rodzinnych procedur bezpieczeństwa. Robert Mackenzie przejął z powrotem kontrolę nad Mackenzie Metals. Yuri jest prezesem firmy zajmującej się helem-3, którą Mackenzie Metals zbudowało na gruzach Corta Hélio. Denny, o zaciętych ustach, to kłębek energii ściśniętej jak hel w polu elektromagnetycznym reaktora termojądrowego. Denny to ogniwo w łańcuchu zemsty – Carlinhos zabił w Sądzie Claviusa jego wuja Hadleya, Denny poderżnął Carlinhosowi gardło podczas najazdu na João de Deus. Chwyć broń upuszczoną przez wroga i zwróć ją przeciwko niemu.
Księżycowy Orzeł chce poznać tajemnicę Robsona. „Spadłeś z trzech kilometrów, wstałeś i poszedłeś?”. Robson jest onieśmielony. Nigdy nie widział Orła na własne oczy. Jest wyższy, niż sobie wyobrażał, wysoki prawie jak trzecie pokolenie, ale zbudowany jak szafa. Oficjalne szaty agbada jeszcze przydają mu majestatu.
„Tajemnicę?”. Darius odpowiada za Robsona, który zapomniał języka w gębie. „Staraj się nie walnąć w ziemię”.
– Dobra rada.
Głos jest cichy i wytworny, niski i cichy, ale ucisza nawet Księżycowego Orła. Mackenzie płci męskiej pochylają głowy. Księżycowy Orzeł całuje wyciągniętą dłoń.
– Dzień dobry, lady Sun.
– Dzień dobry, Jonathon, Duncan, Adrian.
Lady Sun od niepamiętnych czasów jest dziedziczką Taiyangu. Nikt nie zna prawdziwego wieku Sun Cixi i nikt nie śmie o niego zapytać. Długowiecznością mogłaby pewnie konkurować nawet z Robertem Mackenziem. I nie dla niej moda retro na lata osiemdziesiąte XX w. Ma na sobie kostium ze sztucznej wełny, rok 1935, ze spódnicą za kolano i żakietem do bioder, z szerokimi klapami i jednym guzikiem. Kapelusz fedora z szerokim rondem. Klasyka nigdy nie wychodzi z mody. Jest drobna, nawet jak na standardy pierwszego księżycowego pokolenia; góruje nad nią świta złożona z przystojnych uśmiechniętych Sunów obojga płci, zgrabnych i wysportowanych, w modnych jasnoniebieskich garniturach od Armaniego i zabójczych płaszczach od Yohjiego Yamamoto. Przyciąga wzrok wszystkich obecnych. Każdy jej ruch emanuje siłą woli i sprawczością. Nic nie pozostawia przypadkowi. Jest pełna energii, elektryzująca, aż iskrzy mocą. Oczy ma ciemne i błyszczące. Wszystko widzą i niczego nie odbijają.
Wyciąga się dłoń, w dłoni koktajl. Martini – sam dżin z ledwie kropelką wermutu.
– Przyniosłam swój – mówi lady Sun i upija łyk. Na kieliszku ani śladu szminki. – Tak, wiem, że to bardzo niekulturalnie, ale nie jestem w stanie pić tych waszych sików zwanych „1788”. – Zwraca oczy jak igły na ­Robsona. – Słyszałam, że jesteś tym chłopcem, który spadł z dachu Królowej Południa. Zapewne wszyscy ci teraz powtarzają, jaki jesteś wspaniały, że to przeżyłeś. Ja mówię: przede wszystkim jesteś durniem, bo spadłeś. Gdyby mój syn coś takiego zrobił, wyparłabym się go. Na miesiąc, może na dwa. Ty jesteś z Cortów, prawda?
– Robson Mackenzie, qiansui – odpowiada Robson.
– „Qiansui”. Jeśli chodzi o maniery, to Corta pełną gębą. Wy, Brazylijczycy, zawsze jesteście tacy gładcy. Bo u tych Australijców finezji za grosz. Uważaj na siebie, Robsonie Corta. Za wielu was nie zostało.
Robson składa prawą dłoń i pochyla głowę, tak jak go uczyła madrinha Elis. Lady Sun uśmiecha się. Godność Cortów. Robsona obejmuje ramię. Krzywi się z bólu. Darius prowadzi go dalej.
– Teraz będą gadać o polityce – mówi Darius.

***

Robson jeszcze nie widzi Roberta Mackenziego, a już go czuje. Środki dezynfekcyjne i antybakteryjne nie są w stanie zamaskować smrodu gówna i sików. Robsona owiewa oleisty, waniliowy aromat nowego sprzętu elektromedycznego, pomady do włosów, zaschniętego potu, kilkunastu infekcji grzybiczych i zmagających się z nimi kolejnych kilkunastu środków przeciwgrzybiczych.
Robert Mackenzie, zainstalowany i podłączony do swojego medycznego systemu, zamieszkuje zieloną od szeleszczących paproci pergolę pośrodku ogrodu. Między paprociami poćwierkują i polatują ptaki, migają kolorowymi plamkami. Piękne i jaskrawe. A Robert Mackenzie, poza kategorią wieku, poza granicami biologii, siedzi na tronie pełnym pomp i filtrów, rurek i czujników, zasilaczy i odżywczych kroplówek, zeschnięty na skórzany wór pośród pulsujących rurek i rureczek. Robson nie może na niego patrzeć.
Za Robertem Mackenziem, jako cień za tronem, Jade Sun-Mackenzie.
– Darius.
– Dzień dobry, mamo.
– Darius, ten waper? No nie.
Stwór w fotelu skrzeczy i spazmuje w suchym śmiechu.
– Robson.
– Sun qiansui.
– Nie cierpię, kiedy mnie tak nazywasz, czuję się jak własna babka.
Teraz odzywa się stwór na tronie, tak powoli i skrzekliwie, że Robson nie od razu się domyśla, że mówi do niego.
– Niezłe to było, Robbo.
– Dziękuję, vo. Wszystkiego najlepszego, vo.
– Nic w tym najlepszego nie ma. A po drugie, jesteś Mackenzie, nie? To mów, kurwa, po angielsku.
– Przepraszam, dziadku.
– No dobra. Ale i tak nieźle, spaść z trzech kilosów, wstać i się otrzepać. Zawsze wiedziałem, że do nas pasujesz. A swoją drogą, masz coś z tego?
– Co coś?
– Dupy. Damskie. Męskie. Nijakie. Jakie tam lubisz.
– Ja mam dopiero...
– Na to nigdy nie jesteś za młody. Jest okazja, wykorzystujesz. Tak się robi u Mackenziech.
– Dziadku, a mogę mieć prośbę?
– Podobno mam urodziny. To dzień dobroci dla zwierząt. Co chcesz?
– Ci traserzy... moi koledzy od parkouru. Nie będziesz ich ścigał?
Robert Mackenzie porusza się w autentycznym zdziwieniu.
– Ja? Czemu?
– Bo tam byli. Mackenzie mógł zginąć. A Mackenzie odpłacają po trzykroć.
– Prawda, Robbo, prawda. Ale ci twoi koledzy mnie nie interesują. Jak chcesz oficjalne oświadczenie, proszę bardzo. Nie tknę palcem żadnego z tych „traserów”. Czerwony Pies, poświadczysz.
Czerwony Pies, chowaniec Roberta, nazwany od miasta w Australii Zachodniej, w którym doszedł do swojej fortuny, miał kiedyś postać psa, ale przez kolejne iteracje i dziesięciolecia zmieniał się razem ze swoim właścicielem i teraz jest ułożonym z trójkątów wzorkiem – uszy, figura sugerująca pysk, skośne oczy – abstrakcyjną psią głową. Czerwony Pies opatruje słowa Roberta Mackenziego cyfrowym podpisem i przekazuje Dżokerowi, chowańcowi Robsona.
– Dziękuję, dziadku.
– Postaraj się może powiedzieć to tak, jakby nie chciało ci się rzygać. I daj dziadkowi buzi z okazji urodzin.
Robson wie, że Robert widzi, jak zamyka oczy, kiedy muska ustami łuskowaty, suchy jak papier policzek.
– O tak. Robbo, teraz Bryce chce się z tobą zobaczyć.
Robsona ściska w dołku. Mięśnie tężeją boleśnie. Żołądek jakby otworzył się na próżnię. Wzrokiem szuka pomocy u Dariusa.
– Darius, mógłbyś pięć minut poświęcić matce – mówi Jade Sun. – Ostatnio prawie cię nie widuję.
Znajdę cię potem, śle mu Darius przez Dżokera. Robson przez chwilę rozważa ukrycie się w labiryncie paprociowych gęstwin, Bryce jednak to przewidział – Dżoker rysuje mu na soczewce trasę prowadzącą pomiędzy krótkimi sukienkami, rozłożystymi ramionami marynarek i jeszcze bardziej rozłożystymi fryzurami.

***

Bryce rozmawia z jakąś kobietą – Robson jej nie kojarzy, ale po wzroście, po kroju ubrania, po tym, jak niezręcznie porusza się w księżycowym ciążeniu, poznaje, że jest z Ziemi. Z Chińskiej Republiki Ludowej, orzeka, widząc pewność siebie i apodyktyczność. Kobieta żegna się. Bryce kłania się jej. Jak na wielkiego faceta, naprawdę ogromnego faceta, porusza się wyjątkowo lekko na stopach. Drobnych stópkach.
– Chciałeś się ze mną zobaczyć?
Bryce Mackenzie ma ośmiu „adoptowanych”. Najstarszy jest trzydziestotrzyletni Byron, protegowany Bryce’a w dziale finansów. Najmłodszy, Ilia, ma dziesięć lat. Został sierotą po dehermetyzacji habitatu w kraterze Schwarzschilda. Przeżył osiem godzin w schronie jak trumna, z szybką hełmu przywaloną trupami i skałami. Robson trochę to nawet rozumie. Uciekinierzy, potrzebujący, porzuceni, sieroty – wszyscy zamaszystym gestem zagarnięci do rodziny Bryce’a Mackenziego. Tadeo Mackenzie wziął nawet ślub, z kobietą, choć Robson wie, że te same linie sił, które przerastają jak nerwy wybielony słońcem szkielet Tygla, wrastają także pod skórę każdego przybranego syna. Jedno szarpnięcie i wszyscy zbiegają się do niego.
– Robson.
Imię w normalnej formie. Nadstawiony policzek, synowski całus.
– Bardzo zły jestem na ciebie, rozumiesz. Bardzo. Sporo czasu minie, zanim będę ci w stanie wybaczyć.
– Ale nic mi się nie stało. Parę siniaków.
Bryce lustruje go od stóp do głów. Robson czuje się rozbierany wzrokiem.
– Fakt, chłopcy to nadzwyczaj odporne istoty. Potrafią znieść niesamowicie ciężkie uszkodzenia.
– Nie trafiłem w chwyt. To był mój błąd.
– Tak, tak, ja wiem, ćwiczenia fizyczne są bardzo ważne, ale Robson, serio. Hoang miał się tobą opiekować. Był za ciebie odpowiedzialny. Nie. Nie mogę drugi raz zgodzić się na takie ryzyko. W Tyglu będziesz bezpieczniejszy.
Robsonowi wydaje się, że serce mu stanęło.
– Kupiłem ci prezent.
Słyszy ekscytację w głosie Bryce’a. Zaraz zwymiotuje z lęku i obrzydzenia.
– Moje urodziny są dopiero w Wadze – mówi Robson.
– Nie na urodziny. Robson, to jest Michaela.
Odwraca się od rozmowy, w której brała udział – niska zieluniaczka o napiętych mięśniach. W trakcie krótkiego pobytu na Księżycu zdążyła już nauczyć się protokołu Mackenziech: pochyla na moment głowę.
– Robson, ona jest twoją osobistą trenerką.
– Nie chcę osobistej trenerki.
– Ale ja chcę. Musisz nabrać trochę ciała. Moi chłopcy mają mieć mięśnie. Jutro zaczynacie.
Bryce przerywa, unosi wzrok. Robson też to widzi: zmianę w kącie padania światła.
Tu światło się nigdy nie rusza. Na tym polega potęga Tygla – nieprzerwane południe, Słońce w zenicie skupione na lustrach wytapiaczy.
Światło poruszyło się. Rusza się.
– Robson, chcesz żyć, to idziesz ze mną.
Drobnostopy Bryce jest także szybki. Łapie Robsona za ramię i prawie leci, wielkimi księżycowymi susami. Alarmy rozlegają się dookoła i wyświetlają na każdej soczewce. Całkowita ewakuacja. Całkowita ewakuacja.

***

Światło muska twarz Duncana. Zadziera głowę. W górę patrzy każdy Mackenzie w Gaju Paproci, ich liście rzucają na twarze niespodziewane pasiaste cienie. Lady Sun unosi brew.
– Duncan?
Gdy się odzywa, Esperance, chowaniec Duncana, szepcze mu na ucho jedyny zwrot, który przeraża go od urodzenia.
Żelazny Potop.
Mit apokaliptyczny Mackenzie Metals – dzień, w którym z nieba spada ulewa roztopionych metali ziem rzadkich. Nikt w Tyglu nie wierzył, że to jest w ogóle możliwe. Choć nazwę zna każdy.
– Lady Sun, trzeba się ewakuować... – mówi Duncan, choć orszak Dziedziczki Taiyangu już ustawił się wokół niej w falangę i przebija się bez skrupułów przez zdumionych gości przyjęcia.
Odpychają Jonathona Kayodego, jego ochrona zbija się w ciasny szyk, dłonie sięgają do pochew po noże.
– Zostawić to, wyprowadzić nas stąd! – krzyczy Adrian Mackenzie.
Wir ludzi wlewający się do śluzy do następnego wagonu nabiera panicznego tempa. Krzyki przeradzają się we wrzaski.
– Nie tam, debile! Do kapsuł!
– Adrian, co się dzieje? – pyta Księżycowy Orzeł.
– Nie wiem – odpowiada Adrian Mackenzie, kuląc się pod osłoną pierścienia ochroniarzy Orła. Z wyciągniętymi nożami odpychają oszołomionych imprezowiczów z drogi. – Ale to nie jest dehermetyzacja. – Po czym wytrzeszcza oczy, gdy chowaniec szepcze mu na ucho ten sam zwrot: Żelazny Potop.
– Proszę pana. – Szef ochrony Duncana Mackenziego to niski Tanzańczyk z zieluniackimi mięśniami. – Straciliśmy kontrolę nad lustrami.
– Iloma?
– Wszystkimi.
– Co takiego?
– Sir, za niecałą minutę będzie tutaj dwa tysiące kelwinów.
Blask przeświecający przez liście paproci jest jaskrawy i ostry jak świeżo wykute noże. Zamilkł każdy ptak, każdy owad w zielonej dżungli. Duncan czuje, że powietrze pali go w nozdrza.
– Ojciec...
– Sir, mój obowiązek to chronić pana.
– Gdzie ojciec? Gdzie jest ojciec?

***

Bryce Mackenzie ma stalowy uścisk. Pod tą masą kryją się mięśnie. Rozrzuca na boki imprezowych chłopaków i dziewczyny – rozmazany makijaż, połamane obcasy – ciągnąc Robsona ku zielonym, migającym świetlnym kręgom oznaczającym kapsuły ewakuacyjne.
– Co to jest, co się dzieje? – pyta Robson.
Wszystkie głosy wokół zadają to samo pytanie, coraz głośniej, w miarę jak niepewność przeradza się w strach, a potem w panikę.
– Żelazny potop, synu.
– Ale to niemożliwe. To znaczy...
Światło robi się mocniejsze, a cienie są krótsze.
– Oczywiście, że nie. To nie jest jakiś wypadek. To atak.
Hoang, szepcze Robson i na soczewce ukazuje się jego twarz.
– Robson, gdzie jesteś? Jesteś cały?
– Jestem z Bryce’em! – krzyczy Robson.
Głosy już brzmią paskudnie. Dłonie łapią go, próbują oderwać od Bryce’a i przypisanego mu miejsca w kapsule. Bryce Mackenzie ciągnie go pomiędzy czepliwymi dłońmi i sięgającymi ramionami.
– Jesteś cały?
– Już uciekłem. Robson. Znajdę cię. Obiecuję. Znajdę cię. – Twarz Hoanga rozpryskuje się na piksele.
Brak sieci, informuje Dżoker. Gaj Paproci wypełnia krótka, potworna cisza. Zniknęły wszystkie chowańce. Wszyscy się rozłączyli. Każdy jest sam przeciwko wszystkim innym. Teraz dopiero naprawdę rozlegają się krzyki.
– Bryce! – wrzeszczy Robson, szarpie go za rękę. Jakby próbował poruszyć sam Księżyc.
Złożona z ochrony straż broni śluzy, stoją w podwójnym kordonie z wyciągniętymi nożami.
– Bryce, gdzie Darius?
Noże rozstępują się, żeby wpuścić Bryce’a i Robsona. Odpychają z powrotem napierających, spanikowanych imprezowiczów. Śluza wejściowa jest otwarta, pierścień świateł pulsuje zielono.
– Bryce! – Robson usiłuje uwolnić dłoń.
Bryce zatrzymuje się, odwraca, wytrzeszczając oczy ze zdumienia.
– Durny, niewdzięczny gówniarz.
Robson chwieje się zamroczony po uderzeniu. Szczęka mu opada, przed oczyma eksplodują gwiazdy. Czuje, że z nosa leci mu krew. Krzyczą wszystkie siniaki na ciele. Potyka się, lecz zaraz dłonie łapią go za klapy marynarki i ciągną przez śluzę do kapsuły.
– No chodźże, chodź! – wrzeszczy Bryce.
Robsonowi dzwoni w uszach od ciosu. Opada na miękką ławeczkę. Do kapsuły wskakuje sześciu ochroniarzy, po czym drzwi zamykają się nożycowo.
Uwolnienie kapsuły za dziesięć sekund, mówi AI.
Bryce wpina się tuż obok Robsona, przyciskając go do potężnego Ukraińca ochroniarza.
Dziewięć.
– Robbo. Robbie. Robson.
Robson potrząsa głową, chcąc odzyskać ostrość widzenia. Darius, przypięty pasami dokładnie naprzeciw niego. Oczy ma wytrzeszczone, twarz bladą z przestrachu. W zaciśniętej pięści ściska waper.
– Darius.
Dwa. Jeden. Spadek.
Świat gubi dno.

***

Wewnętrzne drzwi śluzy zamykają się, otwierają się zewnętrzne. Jade Sun sadowi się godnie w kapsule. System podtrzymywania życia Roberta Mackenziego manewruje w ciasnej śluzie. Wewnętrzne drzwi dudnią jak bęben – pięści pięści pięści. Konstrukcje Mackenziech są obliczone na Księżyc, ludzkie dłonie to dla nich nic, choćby nie wiadomo jak liczne i jak zdesperowane. Za parę sekund wszystkie lustra skupią blask na Gaju Paproci, na każdym po kolei wagonie Tygla. Dwanaście tysięcy luster, dwanaście tysięcy słońc. Konstrukcje Mackenziech nie wytrzymają blasku dwunastu tysięcy słońc.
Wtedy skończy się łomotanie do drzwi.
Pięćdziesiąt sekund do Żelaznego Potopu, informuje Jade Sun jej chowaniec. Sieć nie działa, ale Czerwony Pies Roberta Mackenziego pewnie mu powiedział to samo.
– Jade, kobieto, pomóż mi. To cholerstwo nie chce się ruszyć.
Jade Sun-Mackenzie sadowi się na wyściełanej ławie w azylu kapsuły.
– Jade! – To rozkaz, nie prośba.
Jade Sun-Mackenzie zapina pasy. Robert w śluzie szarpie się i rzuca z całą swoją znikomą siłą, jakby wydawało mu się, że swą piórkową wagą będzie w stanie przesunąć potężny tron z systemem podtrzymywania życia.
– Kurwa mać! Czemu to nie jedzie!
– Bo ja mu tak kazałam.

***

Żołądek Duncana Mackenziego podchodzi mu do gardła, gdy zwalniają się uchwyty i kapsuła opada. Siedzący naprzeciwko Jonathon Kayode wbija w niego wzrok. Księżycowy Orzeł jest szary ze strachu. Z całej siły ściska dłoń swego oko. Do kapsuły nie załapał się żaden z jego ochroniarzy. Kapsuła przez parę sekund spada swobodnie po linach, potem włączają się hamulce – nagłe hamowanie, od którego z piersi Księżycowego Orła wyrywa się jęk strachu. Ląduje miękko i pewnie na kołach. Ładunki wybuchowe, każdy jak lekki szturchaniec, odcinają liny. Wyją silniki. Kapsuła pędzi, uciekając od ginącego Tygla. Wielki pociąg jest linią oślepiającego światła wygiętego wzdłuż horyzontu – jak wschód nowej.
– Ojciec jest bezpieczny? – pyta Duncan Mackenzie. – Jest bezpieczny?

***

Fotel nie chce jechać. Wyniszczone ciało Roberta Mackenziego trzęsie się, gdy usiłuje przymusić system podtrzymywania życia do posłuszeństwa. Oczy, mięśnie szczęki, w których tkwi ostatnia rezerwa jego potwornej siły woli, żyły na gardle, nadgarstki, skronie, wszystko napina się i puchnie. Tron stawia mu opór.
– Włamaliśmy się do twojego systemu – mówi Jade Sun. – Dawno temu. Wcześniej czy później byśmy cię wyłączyli.
Kapsuła drga, delikatne wstrząsy oznaczają, że inne kapsuły wypadają ze swoich śluz.
– Lustra to nie nasza sprawa, ale czy byłabym godna miana Sun, gdybym nie wykorzystała okazji?
Gdy Robert unosi dłonie do rurek na szyi, z kącików jego ust ciągną się nitki gęstej śliny.
– Nie odłączysz się, Robercie. Za długo się z tym zrastałeś. Zamykam śluzę.
Jade Sun czuje, że każdy oddech ją pali. Si Ké mówi, że temperatura we wnętrzu Tygla wynosi czterysta sześćdziesiąt kelwinów.
Łomotanie do drzwi śluzy ustało.
– Ja nie. Próbuję się. Odłączyć – mówi Robert Mackenzie. Palce jak szpony manipulują przy kołnierzyku.
Coś leci, rozmazując się w smugę. Jade Sun odchyla się w wyściełanym foteliku, gdy trafia w nią maleńki, brzęczący przedmiot. Unosi dłoń, czując nagłe ukłucie bólu na szyi. Dłoń opada. Rozluźniają się mięśnie twarzy, otwierają się oczy i usta. Neurotoksyny AKA działają szybko i pewnie. Jade Sun obwisa w siedzeniu przytrzymywana pasami bezpieczeństwa. Mucha-asasyn bzyczy na jej szyi.
– Było nie czekać z zamknięciem śluzy, ty pizdo – syczy Robert Mackenzie. – Nigdy, kurwa, nie ufaj żadnemu Sunowi.
Nagle jego mściwy skrzekot przeradza się we wrzask, gdy blask luster skupia się na nim, paląc żywym płomieniem starca, innych ludzi i wszystko dookoła. Tytan, stal, aluminium, konstrukcyjne tworzywa topią się, płyną, mieszają, po czym wytryskują na wszystkie strony strugami roztopionych metali, gdy następuje wybuchowa dehermetyzacja Tygla.

***

Robson bał się, kiedy spadał ze szczytu Królowej Południa. Bał się jak nigdy w życiu. Nie wyobrażał sobie większego strachu. Ale oto jest. Jest przypięty do niego pasami, gdy nad jego głową roztapia się Tygiel. Podczas tamtego upadku przeżycie zależało od jego własnych decyzji i umiejętności. Tu jest bezradny. Uratuje się albo nie, sam nie ma na to wpływu.
Zawisa na pasach. Żołądek podchodzi mu do gardła. Chwila swobodnego spadku, potem kapsuła gwałtownie uderza w ziemię. Dalej się porusza, stara się oddalić na bezpieczną odległość, ale jak daleko, jak szybko, kiedy to nastąpi – o tym Robson nie ma pojęcia. Coś miota nim, to na lewo, to na prawo. Szarpnięcia, łoskot. Skrzypienie, trzaski, wycie. Nie ma pojęcia, gdzie jest, co się dzieje. Huk, uderzenia. Chce coś widzieć. Musi coś widzieć. A widzi tylko twarze wokół siebie – każdy zerka na innych, ale tak, by nie zauważyli, inaczej zrzygałby się ze strachu.
Kapsuła staje. Długi metaliczny zgrzyt. I rusza z powrotem, bardzo powoli.
Robson przenosi się znów do Boa Vista, na sam koniec, kiedy zgasły światła, wyłączył się prąd i nie było widać nic poza twarzami popatrującymi po sobie w zielonym blasku awaryjnych biolampek schronu. Hałasy. Przypomina sobie trzaski ładunków wybuchowych i to, jak po każdym ludzie zamykali oczy, bojąc się, że jeszcze jeden i kapsuła rozbije się jak upuszczona szklanka. Jedna potężna eksplozja i potworny, przeciągły ryk, jakby świat rozdzierał się na pół. Schron trząsł się i podskakiwał na amortyzatorach, ludzie byli zbyt przerażeni, by wrzasnąć. Po czym ryk ustał, a Robson już wiedział, że Boa Vista jest otwarte na próżnię. Oraz że jego ojciec nie żyje.
„Jesteśmy bezpieczni”. Madrinha Elis objęła mocno Lunę, powtarza jej to w kółko. „Nic ci się nie stanie. Schronu nie wysadzą”.
Wysadzili Boa Vista, pomyślał wtedy Robson, ale nie powiedział tego na głos, bo wiedział, że wystarczy jedna iskra, by strach rozlał się po zatłoczonym schronie jak pożar, w sekundę wypalając cały tlen.
Schronu nie wysadzą. Kapsuła wytrzyma wszystko.
Kiedy w ciemności zabłysły poruszające się promienie latarek, nie wiedział, czy to wybawcy, czy mordercy.
Robson wali pięścią w przycisk uprzęży na piersi. Przysuwa się do okienka obserwacyjnego.
Nie może umrzeć w środku stalowej bańki. Musi widzieć. Musi.
Tygiel, świetlna krecha stopionego metalu, umiera w powolnych erupcjach. Drugi koniec pociągu jest za horyzontem, lecz Robson wciąż widzi rozjarzone iskry metalu, każda wielkości kapsuły, sypiące się łukami na kilometry, koziołkujące, opadające, rozszczepiające się na mniejsze krople. Osłania oczy przed blaskiem. Lustra wciąż manewrują, wciąż się poruszają, przesuwają swoimi ostrzami o dwóch tysiącach kelwinów po pomostach i wózkach. Przewracają się podcięte retorty, łamią wsporniki, konwertory wylewają zawartość. Żelazny Potop. Metale ziem rzadkich rozlewają się dookoła. Rozżarzone strugi lantanu, kałuże ceru i fermu, długie fontanny stopionego rubidu. Detonują nisze z powietrzem. Eksplodują wspaniałe, skomplikowane machiny. Płynny metal spada deszczem na Ocean Burz.
Teraz i same lustra upadają z podciętych wsporników. Jedno po drugim wyginają się i spadają, omiatając świetlnymi mieczami całe niebo, całe morze, stapiając na szklisty łuk pył Oceanu. Robson widzi, jak ginie jedna kapsuła, rozcięta śmiercionośnym, zogniskowanym snopem lustra. Potem druga. Upada, jedno po drugim, dwanaście tysięcy zwierciadeł. Stopniowo zapada ciemność. Teraz jedynym źródłem światła są światełka awaryjne uciekających kapsuł i rozżarzony metal.
Robson stwierdza, że płacze. Ciężkie łzy bezradności. Pierś mu trzepocze, oddech faluje. To ból. Nienawidził Tygla, nienawidził tych intryg, tajemnic, obezwładniającego strachu, polityki i poczucia, że każda napotkana osoba ma plan, w którym on figuruje jako ofiara. Mimo wszystko to był dom. Nie taki jak Boa Vista; nic już nie będzie takie jak Boa Vista, do tego się nie wróci. Ale to był dom, i już go nie ma, przepadł, jak przepadło Boa Vista. Zginął. Zniszczony. Miał dwa domy i oba zostały zniszczone. Co je łączy? Robson João Baptista Boa Vista Corta. Coś musi z nim być nie tak. Chłopiec, który nie może mieć domu. Ciągle mu go zabierają. Tak jak zabrali paizinho zabrali Mãe, zabrali Hoanga. Pai wysłał go do Królowej, do Tygla, gdzie Hadley próbował go wyuczyć na zaszczytnika. Kiedy wrócił do Boa Vista, paizinho rzucał w niego piłką, tak mocno, że bolało, tak mocno, że zostawały siniaki, na tyle mocno, by wzbudzić nienawiść. Wszystko. Zawsze. Zabierają.
Stalowy deszcz ustał. Kapsuła ewakuacyjna pędzi po skropionym metalem morzu, uzgadniając z innymi cel – schrony ratunkowe, bazy górnicze i habitaty na całym Oceanie Burz. Lustra zerkają ognistymi oczyma z miejsc, w które upadły. Zniszczony Tygiel rozbłysł na tyle jasno, że był widoczny z Ziemi. Niebo lśni poruszającymi się gwiazdozbiorami, świetlnymi iskierkami – Robson wie, że to silniczki manewrowe. VTO wysłało tutaj wszystkie statki ratunkowo-poszukiwawcze z całego Księżyca. Nie ma tu kogo poszukiwać, nie ma kogo ratować. Albo przeżyłeś, albo Księżyc cię zabił.
Robson czuje w swojej dłoni jakiś przedmiot. Prostokątne krawędzie, zaokrąglone rogi, grubość, ciężar. Zerka w dół. Jego karty do gry, talia, którą dał mu Hoang, kiedy byli okos – odtąd zawsze miał ją przy sobie. Tasuje je, powoli, starannie. Palce manipulujące kartami to otucha i pewność. To jest w stanie opanować. Nad kartami panuje.



Dodano: 2017-05-14 08:11:42
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS