NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Ukazały się

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"


 Kelly, Greta - "Siódma królowa"

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (zintegrowana)

 Parker-Chan, Shelley - "Ten, który zatopił świat" (miękka)

 Szokalski, Kajetan - "Jemiolec"

 Patel, Vaishnavi - "Kajkeji"

 Mortka, Marcin - "Szary płaszcz"

 Maggs, Sam - "Jedi. Wojenne blizny"

Linki

Tregillis, Ian - "Powstanie"
Wydawnictwo: SQN
Cykl: Wojny alchemiczne
Tytuł oryginału: The Rising
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Data wydania: Marzec 2017
ISBN: 978-83-7924-775-2
Oprawa: miękka
Format: 135 x 210 mm
Liczba stron: 432
Cena: 39,90 zł
Rok wydania oryginału: 2015
Tom cyklu: 2



Tregillis, Ian - "Powstanie"

ROZDZIAŁ 1

Hugo Longchamp, kapitan straży Zachodniej Marsylii, wyszedł, jak miał to ostatnio w zwyczaju każdego ranka, na najwyższą wieżę w Nowej Francji wyglądać końca świata.
Zagłada kroczyła nieśpiesznie. Kapitan robił się cokolwiek niecierpliwy.
Obłoczki zamarzniętego oddechu osadziły mu się na brodzie srebrzystym szronem, postarzając go o rok z każdym wykonanym krokiem. Lodowe paciorki dyndające na rzęsach mężczyzny nadały przykrytej śnieżnym puchem wstędze schodów kalejdoskopowe piękno. Przez noc wiatr nieco zelżał, ale zrobiło się jeszcze chłodniej.
Dlatego też, nawet kiedy Longchampowi przymarzły nozdrza, gdy tylko wyszedł na zewnątrz, co zmusiło go do oddychania przez usta i upodobniło do przeciekającego imbryka, nie musiał przynajmniej się opierać wichrom smagającym trzęsącą się wieżę. Czyżby było zbyt zimno, aby polimery utrzymały swoją elastyczność? Należałoby zadać podobne pytanie chemikom i inżynierom, zaś Longchamp nie był ani jednym, ani drugim. Był żołnierzem.
Migotanie nocnego nieba powoli zlewało się ze stalową szarością świtu. Zza horyzontu wyłaniała się różowawa opaska. Im bardziej jaśniała, tym słabiej świeciły gwiazdy, co Longchamp zauważał przy każdym okrążeniu wykonanym na spiralnych schodach. Tylko jedno ciało niebieskie nie mrugało do niego, jedynie błyszczało niczym granat zawierzony w Pasie Wenus. Mars.
Przystanął, aby podziwiać światła Zachodniej Marsylii rozciągające się przed nim niczym świece wotywne w przedsionku bazyliki katedralnej Świętego Jana Chrzciciela. Płomienie oblewały światłem miejskie bulwary, muskały cieniutkie alejki i uliczki dostawcze, migotały w kuchennych oknach i witrynach piekarni, błyszczały w lodowych lustrach uśpionych fontann i tańczyły na brzegach Rzeki Świętego Wawrzyńca. Tam, gdzie miasto spotykało się z morzem, na lśniący arras opadała zasłona grubego cienia. Ciemność rozciągała się przez wody barwy tuszu i otaczała granicę z Nowymi Niderlandami i znajdującymi się za nią ziemiami, gdzie nawet o tej porze przeciwnik czuwał.
Pomarańczowa łuna rozświetliła niebo nad rzeką. Ogień z gazowego palnika wtłoczył ciepłe powietrze do pęczniejącej tkaniny balona obserwacyjnego, który wzbił się do góry. Płomienie podświetliły jego powłokę kształtu żarówki niczym papierowy lampion. Chwilę później mrok przeszyła kolejna łuna, niecałe dwa kilometry dalej od poprzedniej. Zimny poranek. Sterujący balonami szybko wyczerpią paliwo. Longchamp wyobraził sobie tych popapranych drani drżących pod grubymi warstwami skór i wdzięcznych za możliwość ogrzania zdrętwiałych dłoni przy płomieniu.
Nie był osamotniony w tym porannym czuwaniu. Jak wiedział, poza obserwatorami w balonach gdzieś daleko w dole, pod daszkami skleconych na brzegu rzeki szałasów, trzęśli się z zimna strażnicy, ich przywykłe do ciemności oczy wodziły po wodach za jakimkolwiek tulipaniarskim podstępem. Jakaś jego część spodziewała się, że lada chwila gdzieś w ciemności rozbrzmi alarmowy gwizdek. Poczuł przeszywający ból, który rozlał mu się pomiędzy łopatkami. I choć po części był to bezpośredni skutek uboczny bezcelowych prób opanowania drgawek, stał się on jego nieustannym kompanem. Nawet w najcieplejszych barakach Longchamp siedział przygarbiony, podświadomie czegoś wyczekując. Potrzeba było niemałej siły woli i dyscypliny (do której jako weteran niejednej kampanii zdążył przywyknąć), aby się odprężyć. Tylko głupiec tracił energię na coś, czego i tak nie mógł kontrolować.
Wróg nadejdzie dopiero wtedy, kiedy sam będzie tego chciał.
Ani wcześniej, ani później. Niczym dzień Pański: jak złodziej nocą, a ich nadejścia nie spodziewają się najwięksi nawet mędrcy.
Żałując tej myśli, Longchamp przeżegnał się. Tylko jakiś inherentny zły impuls potrafiłby nakłonić człowieka do porównania zmartwychwstałego Chrystusa do heretyckich Holendrów i ich świętokradczej pogardy dla nieśmiertelnej duszy. Sam nie był świętym. Jak wszyscy ludzie miał tyle na sumieniu co recydywista. Zapisał sobie w pamięci, aby wspomnieć o tych transgresywnych myślach podczas cotygodniowej spowiedzi. Wymacał palcami koraliki przymocowanego do paska różańca i odmówił prędką modlitwę do Panienki, prosząc o wstawiennictwo.
Gdy się podniósł, kolana zaskrzypiały mu jak potrzebująca smaru furtka cmentarna, czego nigdy nie robiły. Być może starzenie się to nie tylko iluzja. Zanim zrobił kolejne kółko krużgankową, spiralną klatką schodową, niebo pojaśniało na tyle, że mógł zgasić pochodnię, którą niósł. Nie powinien był jej w ogóle ze sobą zabierać, bo niedługo cytadela może zostać oblężona i wszyscy będą musieli na nowo przywyknąć do pracy po ciemku, ale schody zwane Modlitwą Portiera czasem potrafiły być zdradliwe, nie mówiąc już nawet o pokrywającym je szronie. Nie mógł służyć Tronowi i Kościołowi z połamanymi nogami.
Stopnie biegły przez szkieletową ramę niedokończonego portalu i przy trasie niedawno odbudowanej kolejki. Oddech Longchampa osadzał się zarówno na metalowych szynach, jak i na ciemnej otulinie izolującej rury, którymi pomiędzy górnym i dolnym wagonikiem płynęła służąca za balast woda. Nie po raz pierwszy kapitan straży zastanawiał się, czemu nie zamarza. Cóż, chemicy z Nowej Francji mieli w rękawie tysiąc sztuczek, które od stuleci trzymały tulipaniarzy i ich mechaniczne demony na dystans, co samo w sobie było cudem. Ale nie mogą przecież polegać na tej przewadze przez całą wieczność i było to coś iście przerażającego, coś, co starał się zachować dla siebie. Albo długie pasmo sukcesów innowacyjnej francuskiej myśli chemicznej w końcu napotka trudności nie do pokonania, albo ta gałąź nauki przestanie się rozwijać, przez co niepewna równowaga trwającego od setek lat wyścigu zbrojeń niedługo zostanie zachwiana. Któregoś dnia tykająca fala raz jeszcze zaleje mury zewnętrznej twierdzy Zachodniej Marsylii. I może tym razem ją zmiecie.
Za pokonanie ostatnich stopni Longchamp został nagrodzony piękną panoramą leżącej odłogiem ziemi uprawnej rozciągającej się od zachodu na północ, otoczonej kilometrami ogołoconej przez zimę żółtej brzozy. Rzeka Świętego Wawrzyńca od wschodu i południa otaczała Mont Royal, wokół której zboczy Zachodnia Marsylia rozłożyła się niczym leniwy kocur. Stojąc na szczycie Iglicy, dowódca straży zawsze czuł się, jakby patrzył przez cały świat, daleko za Nową Francję, za ocean, aż do Europy i Starej Francji. Oczywiście nigdy nie dane mu było ujrzeć Paryża, jedynie słyszał o nim rodzinne opowieści przekazane przez pradziadka wujecznego, który walczył za Ludwika XIV, jeszcze przed Wygnaniem. Zrobiło się już na tyle jasno, że mógł dojrzeć maszerujących setki metrów niżej strażników patrolujących wyznaczony perymetr wokół fortyfikacji opartych na planie gwiazdy, zaprojektowanych przez Vaubana. Jego żołnierze, czyli niepokojąco niewielka liczba mężczyzn i kobiet, którzy przetrwali ostatnie oblężenie i późniejszą masakrę za murami, obstawili zewnętrzną i wewnętrzną twierdzę. Wyglądali jak garść ziaren pieprzu rozrzuconych na pokrytym lodem obszarze Ostatniej Reduty Króla Francji na Wygnaniu. Było ich tak mało, a teren wydawał się tak rozległy. Nawet przymusowy pobór nie był rozwiązaniem, gdyż nowi rekruci nie przybędą dostatecznie szybko. Longchamp zanotował sobie w pamięci, aby porozmawiać o tym z hrabią du Turenne, który dzierżył laskę marszałkowską.
Podmuch wiatru przeczesał brodę kapitana, wycisnął mu z oczu łzy, wpełzł przez otwory na guziki i pomiędzy szwy. Lecz sam wysiłek związany z wejściem na szczyt wieży zahartował Longchampa na tyle, że lodowate powiewy nie przyprawiały go o gęsią skórkę. A później, kiedy założy zbroję i pójdzie bić się o życie swoje, ludu i króla, będzie mu zbyt gorąco, żeby czuć zimno, zresztą zmęczenie mu na to nie pozwoli. Chłód przyjdzie, dopiero gdy jego kruche ludzkie ciało podda się niezmordowanemu marszowi tykającej mechanicznej hordy. Naciągnął na głowę dzierganą czapkę, zakrył uszy i otarł oczy. Przymknął powieki i jak zwykle spojrzał na południowy wschód, wypatrując blasku wypolerowanego metalu, sygnału rozpoczęcia wojny lub, jeśli akurat dopadł go wyjątkowo fatalistyczny nastrój, początku końca.
Końca? Być może. Lecz długiego, powolnego. I okupionego niemałym trudem. Tulipaniarze i ich nakręcani słudzy będą musieli sobie zapracować na zwycięstwo.
Jego gniazdo na szczycie Iglicy omiotły wymieszane zapachy: nikły aromat błotnistej rzeki, drzewny dym z palenisk, wilgotny ciężar zbliżającego się opadu śniegu. Zimno musnęło jego twarz niczym miękka dłoń damy, z którą zawiązał w dokach przelotną znajomość. Zastanawiał się, czy uda mu się ją jeszcze zobaczyć, zanim poleje się jucha.
Nie, nie jucha – przecież mechaniczni nie krwawią. Można ich tylko dezaktywować. I modlić się do Jezusa i Panienki, aby kolejny nie zajął miejsca poprzedniego. A także by fortyfikacje wytrzymały szturm metalowych ludzi.
Ostatnio się powiodło, choć ledwie. Lecz było to, zanim jakiś głupiec zrównał tulipaniarzom z ziemią nowiutką kuźnię w Nowym Amsterdamie. Pierwszą zbudowaną w Nowym Świecie. Nikt nie miał pojęcia, kto jest za to odpowiedzialny, ale obie strony podejrzewały, że za sabotażem stali francuscy agenci. Czemu jednak król lub papież mieliby sankcjonować podobnie nierozważny akt wypowiedzenia wojny, tego nie wiedział nikt. Francuzi pocieszali się, że jeśli za zniszczeniem kuźni stali ich ziomkowie, to z pewnością porwał się na to na poły mityczny Talleyrand. Sprytny, przebiegły, odważny Talleyrand, bohater dziesiątków opowieści ludowych i tyluż pieśni, o którego wyczynach podróżnicy niestrudzenie wyli przez długie mile chansons de geste.
Talleyrand, pomysłowy heros ludu Nowej Francji.
Zapewniano się nawzajem, że on na pewno ma jakiś plan.
Ale nie obecny Talleyrand. Kapitan wiedział, że ten nie jest w stanie zaplanować wyjścia z garderoby bez mapy i paru beczek smaru. Nie pławiliby się w wyssanych z palucha historyjkach, gdyby poznali tego wypierdka z chowu wsobnego.
Mimo że Longchamp nie wiedział o wysadzeniu kuźni niczego więcej niż inni, przysiągłby, że akcja ta nosiła ślady charakterystyczne dla wygnanej i zdeterminowanej jak nikt byłej wicehrabiny, zresztą jego znajomej. Osoby raczej upartej, o potrafiącej doprowadzić człowieka do białej gorączki tendencji do przeceniania swojego intelektu, kobiety, której pycha sprowadziła na ludzi z jej otoczenia liczne kłopoty. Cóż za szaleństwo kazało jej nadepnąć tygrysowi na ogon? O jakiej to intrydze myślała? Czy faktycznie miała plan?
Podobne spekulacje były pozbawione sensu. Przeszłość na zawsze pozostaje przeszłością. Longchamp mógł jedynie spojrzeć w przyszłość i przygotować się na to, co miało nadejść.
Słońce wyjrzało zza horyzontu. Jego promienie zalśniły na postrzępionej lodowej pokrywie otulającej brzegi rzeki. Kapitan straży przypatrywał się świetlnym refleksom po drugiej stronie granicy, by się upewnić, czy przypadkiem nie zdradzą one ruchu wypolerowanych mechanicznych. Jeśli zdecydują się na atak, pójdą prosto ku brzegowi, wejdą do wody, zanurzą się i przemaszerują po dnie, po czym wyłonią się po francuskiej stronie i przebiją przez zwały lodu. Nie spoczną, póki nie dotrą pod marsylskie mury.
Przeleją się przez Świętego Wawrzyńca, będą zajmować albo palić nadrzeczne wioski i gospodarstwa, przewalą się przez osady rybackie Akadii, pójdą wzdłuż atlantyckiego wybrzeża i rozprzestrzenią się nad Wielkimi Jeziorami niczym zaraza. Udadzą się na północ i skażą brzegi Zatoki Hudsona.
Ale nie dzisiaj. Jeszcze nie.
Podnoszące się słońce powitała feeria kolorów. Plastikowe poręcze krużganka płonęły niczym rubinowe łańcuchy. Opalizujące lakiery, którymi pokryto przestronną komnatę na szczycie Iglicy, lśniły błękitami, zieleniami i żółciami niczym olej w kałuży. Longchamp naciągnął czapkę aż na brwi, chcąc osłonić oczy przed blaskiem. Na czubku Iglicy, gdzie docierały metalowe szyny, znajdowała się komnata spotkań rady królewskiej, a jeszcze wyżej – monarsze apartamenty.
Zimowe wschody słońca przychodziły niezapowiedziane ptasim trelem, który towarzyszył budzącym się dniom przez resztę roku, bowiem większość ptaków poleciała na południe. Nie wybrzmiały serenady na cześć jasnej gwiazdy, słychać było jedynie szept wiatru, skrzypienie śniegu pod buciorami, szuranie brody o szal. Kapitan wyjrzał przez barierkę i popatrzył na odległą zewnętrzną twierdzę, gdzie drżał z zimna tuzin świeżych poborowych. Ich szkolenie przebiegało w dziwacznej ciszy, gdyż bluzgi i hałasy niknęły w mroźnym powietrzu, zanim docierały do uszu Longchampa.
Nawet charakterystyczne – i budzące grozę – łupanie sprężarek armat epoksydowych było na tej wysokości niesłyszalne. Z zaworów ciśnieniowych dobywały się smużki pary.
Rozkaz użycia dział oznaczał zły dzień. Brak jakiegokolwiek personelu w razie konieczności oddania strzału byłby katastrofalny w skutkach, stąd poborowi. Przez setki lat każdy sprawny mężczyzna w Nowej Francji po osiągnięciu pełnoletniości odbywał przymusową trzyletnią służbę wojskową. Król nie zyskał zwolenników, kiedy wydał edykt rozciągający ten obowiązek na kobiety oraz jednego na pięciu obywateli poniżej pięćdziesiątego roku życia. Dzięki Bogu obecny monarcha był mądrzejszy niż jego ojciec, poprzedni Król Upadłej Francji na Wygnaniu.
Trzęsący się rekruci stali wokół armaty. Promienie słońca omiatające Iglicę sięgnęły już ścian zewnętrznej twierdzy. Oświetlone przezeń oddechy żołnierzy uformowały srebrzyste proporce. Poborowi są miękcy jak bezy. Longchamp stwierdził, że uzna to za błogosławieństwo, jeśli choć ćwierć z nich będzie się do czegokolwiek nadawać. Najgorsi byli kupcy. Za to rybacy znali trudy ciężkiej pracy i wykonywali polecenia bez szemrania, coureurs de bois też. Gońcom leśnym, twardym niczym suszone mięso łosia, nieobcy był wysiłek. Ba, może nawet go lubili. Longchamp miał nadzieję, że królewskie wezwanie do broni poleci na anielskich skrzydłach przez mokradła i dzicz Nowej Francji i dotrze do uszu każdego łowczego, tropiciela i trapera w kraju. Niektórzy je zignorują albo będą udawać, że go nie słyszeli, ale Longchamp znał tych ludzi – przez jakiś czas był jednym z nich. Nie będą chcieli powrócić do cywilizacji po to, żeby zastać anulowane kontrakty i udziały zgniecione mosiężną łapą mechanicznego demona oraz by odkryć, że pieniądze nie są warte nawet haustu holenderskich szczyn.
Stojące jeszcze nisko słońce nie zdradzało żadnego blasku między drzewami czy na polach rozciągających się na południe od Świętego Wawrzyńca. Żadnego złego znaku. Cóż, niech i tak będzie. Najwyraźniej królowa Margreet i ten jej dupoliz gubernator Nowych Niderlandów tego dnia nie mieli zamiaru powybijać dobrego ludu Nowej Francji. Longchamp mógł ten dany mu dodatkowy czas wykorzystać na kręcenie bicza z gówna. Odwrócił się plecami do słońca i rozpoczął długi marsz na dół, ku wewnętrznej twierdzy.


Dodano: 2017-03-10 18:44:30
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Brzezińska, Anna - "Mgła"


 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

 Sanderson, Brandon - "Yumi i malarz koszmarów"

 Bardugo, Leigh - "Wrota piekieł"

Fragmenty

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

 Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS