NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Maszczyszyn, Jan - "Światy Alonbee"
Wydawnictwo: Solaris
Cykl: Trylogia Solarna
Data wydania: Czerwiec 2016
Oprawa: miękka
Liczba stron: 500
Cena: 35,99 zł
Tom cyklu: 2



Maszczyszyn, Jan - "Światy Alonbee" #2

18.
Przez następne kilka dni mężczyźni zajęli się wycinką młodego nadrzecznego lasu i wznoszeniem z zaostrzonych pali wysokiej na trzy metry palisady. Do środka na początku dostawaliśmy się po przystawionej drabinie, dopiero później Vanhalger skonstruował kosz windowy i ręczny kołowrót. W każdym rogu umieściliśmy niewielkie bańki, zakorkowane i zalakowane, wypełnione silnym kwasem, powstałym jako produkt uboczny naszej niewielkiej elektrowni. Wystarczyło zatem rzucić celnie, by dobrze roztrzaskać naczynie, powodując że w promieniu pięciu metrów każdy napastnik padłby trupem.
W to ostatnie akurat nie wierzyłem, bo sam wielekroć przebywałem w pobliżu oparów, nie doznając większych konsekwencji poza zataczaniem się i śmiechem.
W czasie wznoszenia naszych fortyfikacji nie zauważyliśmy żadnych kolejnych podejrzanych odwiedzin. Celowo zagrabiona wokół ziemia nie nosiła śladów. Postanowiliśmy zwołać naradę i przedyskutować okoliczności, które nie pozwalały nam spać spokojnie. Wszyscy też myśleliśmy z obawą o naszej Asperii, która od dłuższego czasu była nieobecna, może porwana.
– Dostrzeżony przez pannę Lagris dziki nosił na torsie totemowe symbole znane mi z rycin pracy dokumentującej wyprawy Cocksa w ziemskim Azjonie. – Tu pokazałem wszystkim rysunki, jakie udało mi się sporządzić z pamięci. – Jestem pewny, że ci czarnoskórzy złodzieje jakimś cudem dotarli do misterium teleportacyjnego szlachetnych Aborygenów i w ucieczce przed morderczym promieniowaniem dotarli aż tutaj.
– Trudno wyrokować, panie Ashley na podstawie jednego krótkiego spojrzenia przerażonej kobiety. Przepraszam, jeśli w czymkolwiek uraziłem. – Hrabia skłonił głowę w kierunku siedzącej w kącie Lagris. Ta odpowiedziała słabym uśmiechem. –Proponowałbym wyprawę w głąb naszej kosmicznej wyspy. Jako jedyny z nas posiada pan jeszcze aktywny zestaw aborygeńskich tatuaży transportowych. Może pan zresztą suportować się dodatkowym pasem, który może nieco słaby, ale jest wystarczający do udźwigu jednej osoby.
– A cóż bym miał oglądać?
– Fortuna obdarowała pana nie tylko wspaniałą kochanką, dzieckiem, przyjaźnią z Czarnym, ale również kawałkiem dobrej plazmowej broni. Jeśli pan spotka psubratów, to przynajmniej ich pan stąd na dobre przepędzi. Bo na razie to oni nic nie wiedzą o naszej czujności, czy możliwościach militarnych.
– I ja również się przychylam – dorzucił Vanhalger. – Zna mnie pan dobrze i wie jaki jestem ostrożny. Ale w obecnym położeniu sytuacja wymaga niejakiej aktywności. Nie możemy tkwić tu z kwaśnymi minami i w strachu na wieki. Zawsze nas pan wzruszałeś swymi mowami o dżentelmeństwie. Czy prawdziwy dżentelmen zniósłby życie szczura?
Westchnąłem ciężko.
– Zapewne macie panowie rację. Nie boję się Czarnuchów. Wystrzelam ich jak kaczki, gdy przyjdzie mi ochota. Aliści nakłaniam państwa do reperacji pozostałych pasów teleportacyjnych. Będziemy czuli się bezpieczniej, jeśli gdzieś na odległych skalistych turniach urządzimy sobie zapasową warownię.
– Wszyscy odnieśli się do mych propozycji z radością i wielką ulgą. Była to jedna z najrozsądniejszych moich decyzji.

19.
Ruszając w ostępy, miałem przede wszystkim nadzieję odnaleźć ślady mojej ciągle niedającej znaku życia Asperii. Wciąż nie mogłem pogodzić się ze stratą, a myśli miałem coraz mroczniejsze. Co, jeśli została zamordowana, usmażona lub w tajemnicy pochowana, a przyjaciele moi w obawie o stan duchowy ukryli przede mną te straszne fakty? Przecież bym tego nie przeżył! Wymyślona w pośpiechu bajeczka Vanhalgera o Plutonarchach w ogóle nie trafiała mi do przekonania. Gdzie miałaby się mieścić moc w małym ciele kilkuletniego dziecka?
Jako pierwszą destynację wybrałem sobie dalekie góry widoczne na horyzoncie. Victor wyrysował mi specjalną mapę i schematy, w których zaznaczył położenie naszych sadyb. Dodatkowo postarał się o świetną uprząż do pasa. Założyłem go nie tyle z obawą, co rozrzewnieniem. O ile teleportacja była dla mnie ciągle łatwa, o tyle trafienie po słabo widocznych niciach tentralnych do punktu wyjścia sprawiało mi trudności.
– Mam wszystko już spakowane – wymamrotałem do wzruszonej niebywale panny Lagris. – Kobiety, jak pani, są natchnieniem dla mężczyzn – rzuciłem, budząc czujne męskie spojrzenia. Panna ciepłą, miękką jak aksamit dłonią zamknęła mi usta.
– Sza, drogi Ashleyu. Już powinien pan lecieć.
Stała i patrzyła na mnie z miłością, a wycałowawszy i serdecznie wyściskawszy mnie, na pożegnanie dodała:
– Wcale nie chcę, żeby pan cokolwiek dla mnie robił. Pański bohaterski czyn bowiem wynika z innych niż próżne przechwałki pobudek. Jako mężczyzna i ojciec, i przede wszystkim dżentelmen, po prostu nie umie pan postąpić inaczej.
– Prozaiczna pobudka – zaoponował nagle zazdrosny Shankbell.
– Wcale nie. Nasz Ashley należy do klasy postaci wysoce ideowych.
I kto wie, jak skończyłoby się nasze spotkanie tego mroźnego poranka, gdyby nie przeraźliwy gwizdek inżyniera, surowym tonem obwieszczający mój teleportacyjny odjazd. Na koniec wyzerował mój teleportacyjny pas Shetti.
Rozłożyłem ręce, wyciągnąłem wysoko dłonie, potem przymierzyłem je do najdalszych wzgórz. Skok wykonałem z głębokiego przysiadu. W wykonanej z ogromną szybkością serii przypominał raczej szybko i chaotycznie przewijany film niż lot ponad polami złocistych łąk, grzbietami zwalistych gór, czy wodami urozmaiconymi pływającą białą krą. Wszędzie napotykałem głuchą pustkę i dziewiczy spokój. Wszędzie wiszący kolos satelity, niemal przygniatający mnie swą mroczną masą do podłoża, doprowadzał mnie do stanów trudnej do opisania paniki. Nigdzie nie odnalazłem nawet śladu rzeczonych Dzikich i już miałem zawrócić, pewny, że stara panna uległa iluzji, gdy przerażony ujrzałem w oddali smugi wznoszących się dymów. I to nie byle jakich.
Miało się już ku wieczorowi, więc przypominały ogromny smolisty i mroczny kataklizm łączący wschodzącą masę Hamaii z plutońskim horyzontem. Im bardziej się przybliżałem, tym więcej dostrzegałem szcze-
gółów. Przyznam, że w życiu nie spotkałem podobnych dantejskich scen.
Oto miałem przed sobą sześć gigantycznych trąb powietrznych złożonych z kompilacji najostrzejszego, roznieconego z drzewnego opału płomienia. Biły od lewitujących belek żar i z osypujących się iskier – groza. Odblaski ognia szły wyżej i odbijały się burym cieniem na nieodległym satelicie. Im bardziej się w krótkich skokach przybliżałem, tym bardziej panoszył się duszący smród, rosnący grzmot i usypywała się z nieba sadza. Miałem wrażenie, iż widzę krawędzie rozpalonych kraterów, że krajobraz tutaj ma się nijak do prymitywnych czających się po chaszczach dzikusów.
Ale się srodze w oczekiwaniach zawiodłem. Odnalazłem w gęstwinie pogniecionych traw setki wirujących w rytm wysokich bębnów i krótkich trąb spoconych ciał. Ich opętańczych krzyków nie byłby w stanie zapomnieć żaden uczciwie pracujący człowiek. Ogniska, za które byli odpowiedzialni, wytwarzały w atmosferze wir po wirze, a pogłębiały ich znój przetwarzania paliwa w energię efektywnie działające krążące w przestworzu maszyny parowo-śmigłowe. Zaparkowane pod lasem szerokie żeliwne dmuchawy wzmacniały idące od ziemi przeciągi. Rozchodził się wokół groźny pomruk rozrządów, wzmagał się stukot i ścieliły opary oliwy. Zdawało się, że zjawisko palenia było efektem swoistego naćpania lub ogólnej afektacji do ognia, który jak wiadomo jest w powszechnej percepcji uważany za twór święty i oczyszczający.
Zatrzymałem się całkiem blisko, w odległości kilkunastu kroków, ukryty za skałą, skąd miałem baczenie na całe widowisko. Czarni okazali się być jednak Aborygenami w drodze do gwiazd, bo widziałem rzucane na ziemię ogromne bumerangi na parę i pozostawione pod drzewami, tak charakterystyczne dla tego ziemskiego ludu wyrzutnie niewielkich dzid muonga. Całymi chmarami spadali z otchłani aktywnego ponad obozowiskiem nieba. Setki opętanych rytmem szalonej muzyki członków narodu, który zwykłem szanować, oddawało się ponurej, a prostackiej fieście. Przywozili ze sobą zdobycz, którą naprędce skórowano, smażono lub długo pieczono na wirujących rożnach. Skuszony zapachem przybliżyłem się nieco za bardzo, nieostrożnie wychylając głowę.
W tym momencie zostałem zauważony. Nic jednak wobec mnie nie postanowiono, a raczej zagrożenie zlekceważono, bo do pilnowania mnie wódz wyznaczył kilkunastu czarnych srajtków. A ci nawet nie przypuszczali, że od kwadransa do nich mierzę z rewolweru i to nie moje, a ich życie wisi na przysłowiowym włosku.
Wkrótce jeden z nich, zachęcony przez starszych napomnieniem, złożył w moim pobliżu świeże liście palipoolu z kawałkami dobrze wysmażonego mięsiwa, które nie wiadomo czemu żarłocznie pochłonąłem, zupełnie nie obawiając się trucizny. Odsunąłem się potem w cień, obrzydliwie bekając i noc spędziłem, transportując się ociężale w głębokie górskie jary.
Dzień przyniósł mi rozkojarzenie i kolejne rozczarowanie. Całe plemię nocą wyniosło się ku zaświatom, pozostawiając na ogołoconej z wegetacji ziemi tylko niedojedzone resztki i zgliszcza. W kilka dni później, ruszywszy dalej na południe, napotkałem kolejne obozowiska. Liczba dzikich szła w tysiące, co wzbudziło we mnie posądzenie o odbywający się gwałtowny exodus ludności z obszaru planet wewnętrznych.
Byłem solidnie wygłodzony, więc tym razem pozwoliłem sobie na samotną wędrówkę w poszukiwaniu pieczystych resztek. Szybko odkryłem, że niektóre sztuki mięsa głęboko zagrzebane w popiele posiadały jeszcze na sobie resztki ubrań. Pokręcone od temperatury kawałki nieoderwanych protez dopełniły makabrycznego obrazu.
A więc to, co jadłem było…
Natychmiast zwróciłem zawartość żołądka na piasek. Wstąpiło we mnie istne szaleństwo. Plułem i złorzeczyłem. Wydobywałem resztki paznokciem spomiędzy zębów. Nigdy, przenigdy nie zbezcześciłbym ludzkiego ciała! Musiało we mnie zagrać coś wariackiego, nieprzyzwoicie obcego i poniewierającego. Coś, co odrzuciło ludzką przyzwoitość i delikatność dżentelmeńskiej natury. To mogły zrobić tylko rozkrzewione narkotyczne opary idące od ognia!
Wszystko i nieusprawiedliwiona żarłoczność zrównała mnie z prymitywnymi bestiami!
Na Bogów, przecież nie jadłbym ludzi! Powąchałem jeszcze raz i zagryzłem. Chociaż poczułem w smaku subtelną, korzenną różnicę i mogłem się mylić co do słodyczy materiału, szczerze wątpiłem o jego ludzkim pochodzeniu. Smakowało naprawdę jak wyśmienita ryba. I aż przeszedł mnie dreszcz i obrzydzenie na samą myśl.
Skoczyłem do porzuconych kufrów i worków z odzieżą.
Tu odkryłem, że moje domysły okazały się słuszne.
W podróżnych skrzyniach leżały odcięte alonbijskie głowy.

20.
Zanim dotarłem z powrotem do naszego obozu, nad rzeką wydarzyła się znowuż kolejna rzecz niezwykła. Otóż poruszałem się jak w malignie, przeskakując z krajobrazu w krajobraz, trącając wody i błotne podłoża. Góry i doliny zmieniały się jak w kalejdoskopie, a ja, poszukując mych poprzednio rozrzuconych nici tentralnych, kluczyłem i co raz się gubiłem w ich energetycznych dopływach. Już zwątpiłem w siły, gdy doszły do mnie przelotne rozbłyski potężnych ognisk. Przyznam szczerze, że kolejny strach mnie obleciał i zmuszony niebezpieczeństwem, niechętny przeczuciu – zawróciłem.
Przyjąłem za punkt obserwacyjny niewielkie, porośnięte kosodrzewiną pochyłe wzgórze ze skalną kolumną, skąd mogłem swobodnie przez lunetkę Vanhalgera, będąc niezauważonym, przeglądać okolicę. Jakieś dwieście metrów w dole zobaczyłem w pięciokrotnym powiększeniu trójkę szarpiących się z czarnymi ciemiężycielami więźniów. Kilkunastu czarnych przymuszało ich pejczami do klękania. Jeden stracił cierpliwość, bo zamachnął się szerokim nożem, ścinając głowę najbardziej protestującemu. Ofiara upadła na piasek. Wtedy reszta murzyńskich dryblasów skoczyła, by unieruchomić pozostałych przy życiu cierpiętników. Jeden z umęczonych w randze kapitana lub manewrowego cudem się wymknął i korzystając z chwilowego zamieszania, rzucił w kierunku mojego wzgórza. Zdębiałem.
Czyżby przeczuwał czający się nieopodal ratunek?
Czy nie wiedział, że w ucieczce nie ma żadnych szans?
Przecież dzicy równie wyśmienicie się posługujący teleportacją jak ja, stanęli mu na drodze jeszcze zanim dobiegł do podstawy mojego punktu obserwacyjnego. Przyznam, że nie wytrzymałem. Szybko teleportowałem się do podnóża skały i wyskoczyłem z nicości wymachując rewolwerem. Oddałem dwa ostrzegawcze strzały a ponieważ nieokrzesane dzikusy nie rozumiały związku pomiędzy bronią, a efektami jej działalności musiałem doświadczenie powtórzyć, trafiając w drzewo i paląc je.
Czarni zdębieli. Miałem ich teraz jak na widelcu. Widziałem wielkie mięsiste wargi, płaskie nosy, szerokie twarze, a w nich głębokie złe oczy. Policzki jaśniały od bieli pomieszanej z żółtą glinką hematytową. Muskularne torsy i ramiona pokrywał wiadomy mi z podróży kosmiczny szron, a wolne miejsca na skórze skomplikowany, rozjarzony do bieli luminescencyjnej tatuaż podróżny. Tyłki okrywały im znane mi z plantacji tytoniu spodenki z logo Australionu. Uśmiechnąłem się pod wąsem. Nie dziwiłem się pannie Lagris, że popadła w taką histerię.
Widok przedstawiali obskurny i odpychający.
– Zaniechajcie nas! – warknąłem. – Odstąpcie! – rozkazałem złym tonem w narzeczu Kaanja, którego słowa tylko bardziej ich rozjuszyły.
Wtedy rzucili we mnie swoje włócznie, chybiając celu o centymetry. Poczułem szarpnięcie w boku. Ciężkie żeliwo musiało porysować mi skórę, tnąc ubranie. Dokonałem szybkich obliczeń i błyskawicznej transportacji. Napadłem na nich z tyłu. Oddałem kilka strzałów, obficie podpalając łąkę wokół miejsca, gdzie stali. Naprawdę się przerazili jonowego żaru.
– Demon, demon! – wrzeszczeli w stronę nadlatujących przyjaciół – bo moja rozjarzona głowa wydawała im się straszna. Wołali w panice, każąc towarzyszom gasić obozowisko i zawracać. Wszystkie słowa rozumiałem, jako że podjąłem naukę języków aborygeńskich dorzecza Murray jeszcze przebywając z Yarragee w tym samym pokoju naszego Kotła alonbijskiego.
Nie tracąc czasu, porwałem moją ocaloną zdobycz i zamierzałem się teleportować, gdy na przeciąg sekundy się zawahałem, czy brać ze sobą jegomościa. Zobaczyłem bowiem w karku rybostwora wbijający się weń wolno trujący cierń. Cała ich chmara nadlatywała właśnie wypuszczona z dmuchawki nadbiegającego wodza. Czmychnąłem czym prędzej, a namacany w kieszeni ofiary sztywny, podróżny portfel nie tylko wzbudził moją ciekawość, ale i w finale mówiąc brzydko – przesądził o jego losie.

21.
Panna Lagris pochylała się nad umierającym już od kilku dni. Mamrotał coś w gorączce. Podawał współrzędne kursowe, dyscyplinował załogi zaworowe, czy też przeklinał w śpiewnym Shilgru. Jego twarz robiła się na zmianę to sina, to czerwona lub w chwili duszącego, krwawego kaszlu obrzmiała do niemożliwości.
– Nie wiem dlaczego nazywa go pani ciągle biednym Piętaszkiem? Toż to najpewniej arystokrata o imieniu tak skomplikowanym jak mój zawiązany w supeł krawat, bo świetnie jest ubrany i odprasowany – marudziłem. – Nie znalazłem na nim miejsca, gdzie brakowałoby złotej nitki.
– A jednak pomimo tej nienawiści uratował go pan i całkiem nieostrożnie przyciągnął do naszego obozu – zastanawiał się palący spokojnie fajkę Vanhalger.
– A co pan by zrobił na moim miejscu?
– Najprawdopodobniej postąpiłbym tak samo. Przydałoby się rozeznanie, skąd przybywa i jakich dopuścił się na planetach wewnętrznych mordów, że tak go ta czarna hołota znienawidziła?
– Widzę, że przewartościował pan o nich sądy?
– Akurat do tych nie pałam sympatią, jeśli trudnili się wyłapywaniem więźniów, a potem świadomym rybożerstwem. Na tak poniżający proceder mogą sobie pozwolić tylko stworzenia plugawe i o małym sercu.
Pochyliłem się nad łotrem, bowiem nadopiekuńcza panna Lagris na chwilę wyszła. Złapałem go za gardło, zanim zdążył mnie ktokolwiek powstrzymać.
– Co z naszą Wenus, psie?! – ryknąłem. – Gadaj, co zrobiliście Światom Solarnym!
Baron położył mi ciężką rękę na ramieniu, a potem gromko przeklinając, od ofiary odciągnął.
– Pomiłuj… – syknął Alonbee.
Puściłem go i odstąpiłem o krok od posłania. Gość spojrzał na moment przytomniej. Wyglądało, że atak uczynił skutek odwrotny od zamierzonego, bo łotr na chwilę wydobrzał. Powiódł po nas świeżym, jadowitym wzrokiem.
– Światy Solarne? Phi… Nie ma takich – wyznał z kolejnym grymasem rosnącego bólu, czego mu w tamtym momencie z całej siły serca życzyłem. – Ich książęce wysokości znalazły w kartotekach odpisy katalogów, a w nich udziały i umowy i certyfikaty zasiedlenia, plus współcześnie odnalezione skamieniałości czynią te światy na wskroś alonbijskimi. Dlatego proszę na przyszłość nazywać owe miejsca Światami Alonbee!
– Ja ci dam zaraz Alonbee – warknąłem, przyskakując i z rozpędu waląc go mordę. Miał szczęście, że Vanhalger zdzielił mnie i odepchnął na ścianę, bobym w tym nagłym szale na pewno go zabił. Zapomniałem o dżentelmeńskim kodeksie i honorze, taki we mnie gniew płonął.
– Niech się pan uspokoi, Ashley, bo jak słowo daję wyrzucę pana zaraz na deszcz!
– Niech mu pan pozwoli mścić się na biedaku przywiązanym do łóżka – odezwał się chory i jeszcze skomentował: – Przecież to stare więdło nie potrafi już z racji wieku stanąć w honorowym polu.
– Nikt pana o zdanie nie pyta – warknął w kierunku leżącego baron.
– Nieważne. Powiem tylko, że wykupiłem ziemię rolną i wielkoprzemysłową na Marsie za przysłowiowe grosze i wiedzie mi się niezgorzej. Podobne szwary jak wy na mnie pracują i wypłacają jeszcze roczne pensje – powiedział, po czym zamilkł w nagłym, potężnym ataku bólu. Szwary? Miał na myśli białe pracowniczki i pracowników kontraktowych?
Otworzyły się gwałtownie drzwi. Do chatki wszedł umorusany i roztargniony Shankbell. Zastał nas przy pryczy, więc natychmiast odgonił. Przegotował w kociołku mnóstwo plutońskich ziół, porozlewał po słoikach, wygniótł druciakiem i pochyliwszy się nad pacjentem, na siłę starał się łyżeczką wcisnąć cokolwiek z zawartości do jego ust.
– To zmusi go przynajmniej do mówienia – powiedział.
Uśmiechnęliśmy się dyskretnie z baronem. Shankbell jakimś czarcim sposobem to dostrzegł, bo niecierpliwie ponaglił:
– Powiedział? Dalej panowie, mówcie, bo mnie zżera ciekawość.
Kiedy mu w krótkich słowach streściłem rozmowę, łyżeczka wypadła mu z ręki. Stan poszkodowanego na chwilę się uspokoił. Gorączka spadła i chudzielec przespał się do rana. Zostawiliśmy go w towarzystwie Lagris, bo sami nie mieliśmy już do łotra serca. O brzasku dopadła go gorączka i zszedł z tego świata, co w jakimś sensie pogrzebało nadzieje hrabiego pokładane w ziołolecznictwie, a nas napełniło ulgą. Z humorem pogratulowaliśmy mu sukcesu.
Potem stanęliśmy z baronem na brzegu rzeki. Trzymając za ręce i nogi, denata solidnie rozhuśtaliśmy i z rozmachem wrzuciliśmy w rozsrebrzoną toń. Podobno w ostatnich słowach do panny Lagris zażyczył sobie ta kiego pochówku.
– Tak mi jęczał i męczył. Nie chciał gliny i robaków, bał się ciężaru gleby.
– Jaka to różnica?
– Inny obyczaj.
– Jak mógł mówić do pani, skoro ni w ząb nie zna pani alonbijskiego? – spytałem szczerze zaniepokojony damską kłamliwością. – Czyżby wyświetlił komunikat w pani głowie? – dodałem kolejne pytanie, aż ją tym stwierdzeniem i własną miną solidnie przestraszyłem. – Czyżby nam wszystkim świadomość prześwietlił i uzyskane wiadomości przesłał na orbitę lub gdzieś dalej?
– Niech pan nie przesadza, panie Ashley. Potrzebowałby solidnej bazy telepatów nadrzędnych i ogromnego Kotła w pobliżu, a niczego takiego nie zaobserwowaliśmy – uspokajał baron.
– Czy aby na pewno? – szczerze wątpiłem, już całkiem na siebie zły do kości. Jak mogłem być tak głupi i naiwny po tylu złych przygodach z tym ludem parszywym i pokrętnym, że go ratowałem?
– Zresztą dzicy nigdy by sobie nie pozwolili na otwarte rybożerstwo w obliczu stacjonującego wojska. Może oni sami skutecznie drani unieszkodliwili?
Przyznałem mu z nadzieją rację.
– Czy coś jeszcze powiedział? – zwrócił się do panny, gdy skończył ze mną.
– Zapytałam go skąd przybył. Odpowiedział, że z Marsa. Wtedy ja uprzejmie stwierdziłam, że to zupełnie niedalekie Światy Solarne. On, że oficjalnie pod karą grzywny zakazano starej nazwy i nadano nową, i że my ludzie nie możemy sobie rościć już do systemu żadnych praw. Zostały bowiem nabyte za rozsądną cenę miliony lat temu.
– I umarł służbista?
– Umarł.
Widziałem na twarzach męskich przyjaciół ten sam grymas satysfakcji.
– Wynika z tego moi panowie, że pomimo ataku Reliktora fundamenty układu się ostały – podsumował Vanhalger z nadzieją w głosie. – Możemy pokładać ufność w fortunie, że uda jej się kiedyś poprowadzić nasze losy do ojczyzny lub przynajmniej złożyć w niej nasze prochy.
Zdałem całej trójce dokładny raport z mojej samotnej wyprawy. Nikomu nie wspomniałem o znalezionym w kieszeni denata alonbijskim portfelu. Towarzystwo uznało, że nie będziemy szczędzić wysiłków, aby doprowadzić pozostałe pasy Shetti do jakiej takiej używalności. Kilka odkryć w dziedzinie elektronicznej pozwoliło nas do celu wyraźnie przybliżyć i podczas dwóch kolejnych miesięcy wyczerpująca praca na zmiany pozwoliła na znaczny postęp w naszych pracach reperacyjnych. Victor stał się w naszym gronie najbardziej uzdolnionym specem od elektroniki; panna Lagris siłą rzeczy wybitnym doradcą technicznym.


Dodano: 2016-09-06 11:24:00
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS