Tkwi we mnie głęboko zakorzenione przekonanie, że tworzenie literatury jest aktywnością o charakterze wybitnie indywidualnym, wręcz domagającym się samotności, świętego spokoju, ucieczki przed ludźmi. Akt kreacji to wręcz intymny akt wyciągnięcia opowieści z głębin własnego umysłu, akt domagający się ciszy i skupienia. Inspiracje, promocje, wsparcie, redakcja – jasne. Ale jest taki etap, etap samego pisania, w którym jakakolwiek społeczność – czy to wrzeszczące za oknem dzieciaki, czy wiercący w ścianie sąsiad, czy nawet życzliwa publika i skandujący fani – może wyłącznie przeszkadzać.
To z tego przekonania pewnie bierze się mój sceptycyzm wobec wszelkich literackich eksperymentów w rodzaju: współdzielenia uniwersum między twórcami, pisania fanfików dopowiadających arcydzieła, nawet wieczorków recytatorskich czy – w końcu – tworzenia fabuł metodą pisarskiej sztafety.
Każda książka to coś na kształt okna, przez które podglądamy świat wykreowany przez autora. Przez to okno nigdy nie widać wszystkiego, w jakimś sensie oryginalny świat pozostaje kompletny wyłącznie w wyobraźni autora. Inteligentny czytelnik nada światu, oczywiście, własny koloryt, czytając przez pryzmat własnych doświadczeń, lektur i wyobraźni. Ale gdzie tu miejsce na osoby trzecie? Pisze i czyta się pojedynczo, to czynności z samej natury zarezerwowane dla jednostek. Wprowadzenie kogoś w ten układ kojarzy mi się wyłącznie z utratą rozdzielczości, z rozmyciem, dekoncentracją, zatarciem obrazu, uśrednieniem i – mówiąc językiem grafiki komputerowej – artefaktami po kompresji, powstającymi przy przenoszeniu idei między umysłami.
Ustawiwszy się więc w roli teoretyka, który literatury nie tworzy, ale ma graniczące z pewnością przekonania i uprzedzenia, przyznaję otwarcie: po prostu nie jestem fanem tego rodzaju literackich zabaw. Dlatego kiedy sięgałem po
„Zwierzoduchy”, sięgałem z dystansem i podejrzeniem, że nie otrzymam stuprocentowego Brandona Mulla.
Cykl
„Spirit animals”, będący z założenia wielotomową sagą pisaną przez wielu autorów (każdy tom tworzony ręką innego pisarza) musi iść na oczywiste kompromisy z tej choćby prostej przyczyny, że zawodowa solidarność obliguje autora do oddania koledze świata w takim stanie, aby dopisanie kolejnych tomów było nadal możliwe. Nie należy więc zanadto pokiereszować bohaterów, nie wolno zanadto zdemolować uniwersum, a już – broń Boże – nie wolno dowolnie domykać wątków, wokół których osnute być przecież muszą kolejne odsłony serii. Tego rodzaju asekuranckie podejście nie wróżyło nic dobrego.
I, jak się okazuje, była to, niestety, wróżba trafiona. W Polsce doczekaliśmy się, na razie, trzech tomów „Zwierzoduchów”. Niżej podpisany zapoznał się zaledwie z tomem pierwszym, napisanym przez Brandona Mulla. Ów pierwszy tom w zupełności jednak wystarczył, aby się do cyklu zrazić.
Wstęp do powieści, sięgający objętością bodaj połowy książki, to obrazki z inicjacyjnych ceremonii „przyznawania” zwierzoduchów. Czterokrotnie, dla każdego z dzieciaków, oglądamy silące się na dramaturgię sceny, których finał jest oczywisty dla każdego, kto zerknął na okładkę. Zamiast dynamicznego zawiązania akcji czytelnikom serwowane jest więc coś równie fascynującego, co obserwacja graczy rozstawiających figury na planszy. Tu się po prostu nic nie dzieje.
Dzieciaki, choć skrajnie różne, są różne w sposób znany raczej z tandetnych, amerykańskich filmów, gdzie różnorodność osiąga się na siłę, dobierając bohaterów różnych ras i środowisk, aby w ostatecznym rozrachunku pchnąć ich do działania w sposób, który pokazuje, że różnorodność to fikcja, bo wszyscy myślą według tego samego, amerykańskiego szablonu.
Kiedy pionki trafią już na właściwe pola, a czytelnik ocknie się z drzemki z kompletem bohaterów i zwierzoduchów na planszy, przychodzi czas, by zza horyzontu wychynęło jakoweś zagrożenie dla świata. Nie do końca wiadomo jeszcze, cóż to takiego, ale już na tym etapie widać, że nie należy się spodziewać czegoś, czego by młodzieżowa literatura nie znała.
Przed cyklem jeszcze długi sztafetowy bieg, w kolejce do pałeczki stoją Maggie Stiefvater (
„Polowanie”) i Garth Nix z Seanem Williamsem (
„Więzy krwi”), wydani już nad Wisłą, a dalej Shannon Hale („Fire and Ice”), Tui. T. Sutherland („Against the Tide”), Eliot Schrefer („Rise and Fall”), którzy wspólnie dociągnęli cykl do ostatniego, siódmego tomu, który pod koniec marca tego roku wyszedł spod – skądinąd niepozbawionego talentu – pióra Marie Lu („The Evertree”).
Projekt cieszy się chyba względną popularnością, ale ja, z głębokim przekonaniem, że życie jest zbyt krótkie na czytanie kiepskich książek, uczestnictwo w tej zabawie odradzam.