NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Lewandowski, Konrad T. - "Most nad otchłanią"
Wydawnictwo: RW2010
Data wydania: Styczeń 2015
ISBN: 978-83-7949-127-8 (pdf), 978-83-7949-128-5 (epub), 978-83-7949-129-2 (mobi)
Format: ebook
Liczba stron: 359
Cena: 17,90



Podziemna rzeka

KONRAD T. LEWANDOWSKI
MOST NAD OTCHŁANIĄ
Prolog: Podziemna rzeka

Słońce za każdym razem wschodziło w innym miejscu horyzontu. Może nigdy nie było tym samym słońcem. Niekiedy płonęło oślepiającym, białobłękitnym blaskiem, innym razem jarzyło się złotem albo łagodną czerwienią. Bywało mniejsze lub większe. Czasem wschodziły dwa albo trzy i zawsze wędrowały nad ziemią po różnych i nieoczekiwanych łukach. Czas od wschodu do zachodu mierzony ilością piasku przesypującego się pomiędzy dwoma naczyniami skracał się lub wydłużał. Dni różniły się o kilka szczypt; rzadko przesypywało się dokładnie tyle samo ziarenek co poprzedniego dnia.
Po zmroku gwiazdy były równie nieobliczalnie jak słońca, a noc była równie niestała jak dzień. Pory roku przychodziły i odchodziły; chaotyczne, przemieszane ze sobą, ale nigdy ani zbyt zimne, ani za gorące. Raz na pięć człowieczych pokoleń nastawał czas suszy i wielkich upałów, a stare legendy koczowniczych ludów mówiły jeszcze o Długiej Zimie, powracającej zawsze po narodzinach trzydziestu pokoleń. Początek nowego roku oznajmiał niezmiennie nagły rozbłysk trzech wielkich gwiazd, który na krótko zamieniał noc w dzień. Najczęściej następowało to co trzysta pięćdziesiąt siedem dni i było jednym z pewnych zdarzeń w tym świecie bezkresnych stepowych równin, samotnych górskich pasm i wielotysięcznych plemion koczowników, snujących się niczym cienie w przestrzeni i czasie.
Na ziemi ani na niebie nie było stałych kierunków. Kto oddalił się za linię horyzontu i nie zdołał wrócić po własnych śladach, przepadał i ogłaszano go martwym. Sposoby, według których określano drogę przez step, były zawodne i mylące. Jedne ludzkie gromady wędrowały nocami za wybraną gwiazdą tak długo, dopóki nie znikła im z oczu. Inne zataczały ogromne kręgi, znaczone kurhanami przodków, lub sunęły wzdłuż brzegów nieskończonego oceanu, na którym nie było żadnych wysp oprócz tego jednego, potężnego kontynentu.
Plemię Synów Wichru radziło sobie jeszcze inaczej. Szli razem z wiatrem. Kierunek wędrówki wskazywały przygięte łany falujących traw oraz rzucane na wiatr pęki poświęconych nici. Zawsze, kiedy zrywał się wiatr, plemię posłuszne odwiecznym prawom zwijało obóz i podążało ku przeznaczeniu. Gdy powietrze zastygało w bezruchu, zatrzymywali się i czekali na nowy znak od bogów.
Tak było teraz. Bezwietrzna cisza trwała od trzech dni. Koczownicy odpoczywali, wykonywali prace, na które w marszu nie było czasu, lub polowali. Starcy każdego poranka z powagą przyglądali się niebu, a potem zbierali się i długo radzili. Młodych wojowników nie zajmowały te dysputy. Dla nich najważniejszy był świeży trop stepowej zwierzyny, jęk ugodzonej ofiary i chwila tryumfu o smaku ciepłej krwi.
Agaropal także o tym marzył, opuszczając obóz o świcie, a jednak teraz wcześniejsze pragnienia odeszły w niepamięć. Oszczep i rzemienne wnyki leżały porzucone na brzegu niewielkiego jeziora, oczka rozlanego na dnie owalnej niecki. Sam Agaropal klęczał nad wodą i jak urzeczony przypatrywał się słomce na jej powierzchni. Wyschnięte źdźbło trawy unosiło się na zielonkawobłękitnej, lustrzanej gładzi, nieskalanej najmniejszym zafalowaniem. Jednak mimo panującego wokół bezruchu słomka nie była nieruchoma. Ona PŁYNĘŁA! Powoli, ale pewnie i bez zahamowań: Agaropal nie wierzył oczom. Widywał już wcześniej liście i kawałki drewna unoszone z prądem górskich strumieni, ale to było przecież jezioro. Nie mogło mieć nurtu! A jednak miało... Słomka przepłynęła już spory kawałek i Agaropal musiał wstać, aby dalej ją widzieć. Nieśpiesznie szedł dookoła jeziora, obserwując płynące źdźbło, aż słomka dotarła do przeciwległego brzegu i utknęła w masie gnijącego siana. Zebrało się go tu bardzo wiele.
Agaropal odwrócił się, wspiął na brzeg niecki i uważnie rozejrzał po okolicy. Wreszcie zrozumiał, w czym rzecz: to jezioro wcale nie było jeziorem, ale częścią albo odnogą płynącej pod ziemią rzeki. Podmyty od dołu grunt zapadł się tu niegdyś, odsłaniając fragment niebieskiej żyły ukrytej pod szmaragdową skórą darni. Dopiero teraz Agaropal zauważył, że całą otaczającą go lekko pofałdowaną równinę przecina wijący się i szeroki na ponad sto kroków pas trawy, odrobinę ciemniejszy niż reszta. Niecka z wodą leżała dokładnie na granicy obu odcieni zieleni.
Młodzieniec zaczął iść brzegiem podziemnej rzeki. Wybrał kierunek przeciwny do tego, który pokazała mu słomka. Pod prąd. Jeszcze nie wiedział dlaczego, ale uznał to za ważniejsze od polowania. Popchnął go wewnętrzny przymus; ciekawość, może przeczucie. Niebawem, gdy trawa sięgnęła mu do pasa, subtelna różnica barw zaczęła się zacierać, niknąć, aż w końcu stała się na poły złudzeniem. Na szczęście za kolejnym pagórkiem na widnokręgu pojawiły się białe skałki. Podziemna rzeka musiała płynąć pod nimi albo tuż obok. Agaropal ruszył w ich stronę. Gdy doszedł, natychmiast ukrył się za najbliższym głazem.
Dalej zaczynało się drugie zapadlisko, wielokrotnie większe i głębsze od poprzedniego. Na prawo od Agaropala ciągnęła się skalna ściana długa na przeszło tysiąc kroków. Jej wysokość w najwyższej części wynosiła co najmniej sto łokci. U podstawy urwiska czerniło się kilka wylotów jaskiń, a przy nich krzątało się mnóstwo ludzi. Byli to Szczurowie – koczownicy nazywali tak wszystkie osiadłe plemiona, gnieżdżące się w pieczarach i ziemnych norach. Młodzieniec przeklął własną nieostrożność, ale się nie wycofał. Patrzył dalej. Po lewej nie było stromizny. Step łagodnie obniżał się aż do dna zapadliska.
Ludzie żyjący tutaj na pewno korzystali z rzeki płynącej gdzieś pod skałami. Ta myśl wypełniła umysł Agaropala. Oni mieli rzekę dla siebie! Mogli nią płynąć w górę i w dół. Bliżej lub dalej! Prąd wody miał tylko jeden kierunek i w przeciwieństwie do wiatru nigdy go nie zmieniał. Ci tutaj nie musieli więc błądzić! Mieli coś pewnego, stałego, na czym zawsze mogli polegać. W życiu Szczurów istniało zatem to, o czym Synowie Wichru mogli jedynie marzyć.
Młody koczownik nagle, z całą wyrazistością zrozumiał sens wypowiadanych szeptem wątpliwości oraz bluźnierczych pytań, które pojawiały się zawsze wtedy, gdy plemię musiało przejść przez pustynię. Czy Wiatr wieje zawsze we właściwą stronę? Teraz, patrząc na tamtych w dole, Agaropal poczuł zazdrość i podziw, a potem coś niepojętego, niedającego się wyrazić słowami szarpnęło się w jego duszy tak mocno, że omal nie krzyknął.
Agaropal zacisnął zęby, wycofał się i ruszył z powrotem.

– Czcigodny Belomisie!
Starzec odłożył tarczę, na której malował znak klanu i spojrzał na stojącego przed nim młodego wojownika.
– Czego chcesz, Agaropalu?
– Słyszałem, iż wiele wiesz o Szczurach. Opowiedz mi o nich.
– Dlaczego pytasz?
– O trzecią część dnia marszu stąd w skalnych dziurach gnieździ się ich wielka gromada. Czy mogą być groźni?
– Trzecia część dnia... – powtórzył starzec, gniewnie marszcząc brwi. – Odszedłeś za daleko. Musiałeś więc samowolnie określać kierunek. To niebezpieczne i grzeszne. Masz szczęście, że Bogowie Wiatru nie ukarali cię za to zuchwalstwo wiecznym błądzeniem!
Agaropal milczał.
– A Szczurów – głos Belomisa złagodniał – nie obawiaj się, na pewno nas nie napadną. Nigdy nie opuszczają swoich siedzib, poza tym ich kamienny oręż nie poradzi naszym żelaznym ostrzom.
– Używają tylko kamiennej broni?! – zdumiał się Agaropal.
– Nie tylko, także z kości i rogu.
– Nie znają metali?
– Znają, ale posiadają ich bardzo niewiele. Jakieś ozdoby, czasem noże, prawie wcale nie widywałem u nich toporków.
– Nie rozumiem...
– Przecież to proste. – Belomis pokręcił głową z politowaniem. – Jeżeli zawsze siedzą w tych samych miejscach, jakże mieliby znaleźć rudę żelaza i nauczyć się sztuki jego wytopu i kucia? Wszak złoża rud są tylko w górach i tam żyją ludy, które posiadły te umiejętności. My w trakcie naszej wędrówki uczymy się, wymieniamy lub zdobywamy w walce wszystko, co uznamy za pożyteczne. Szczurowie nie wędrują.
– Mogliby też wymieniać.
Starzec lekceważąco machnął ręką.
– Jeśli chcesz dostać dobry towar, musisz w zamian dać coś równie dobrego. Kamień za żelazo weźmie tylko ostatni głupiec.
– Nie mają nic innego?
– Suszone mięso ślepych ryb. – Belomis nie zauważył nagłej zmiany na twarzy Agaropala. – Jedynie to warto od nich brać. Za nóż albo trochę ozdób z brązu i szkła można wytargować od nich nawet i sześć worków. Nigdy jednak nie mieli tego tyle, aby starczyło im na topór lub miecz. Ot i cała tajemnica.
– Rzekłeś, że owe ryby są ślepe. Jakże to?! – zapytał pospiesznie młodzieniec.
– Taka ich natura. Wcale nie mają oczu.
– A gdzie Szczurowie łowią to dziwo?
– Pewnie w jeziorach na dnie swoich jaskiń. Muszą tam być jakieś jeziora, bo i wodę do picia trzeba skądś brać. Wieczna ciemność tam trwa, więc rybom oczy niepotrzebne.
– A jeśli to nie są jeziora?
– Tylko co? – W głosie starego zabrzmiała irytacja.
– Rzeki...
– Kto naopowiadał ci takich głupstw! Jakimż sposobem woda może płynąć pod ziemią?! Wsiąknie i tyle. Nie widziałeś, co dzieje się ze strumieniami po wielkim deszczu?
– Ale skąd wzięłyby się ryby w podziemnym jeziorze? Musiałyby skądś przypłynąć... – zaczął Agaropal.
– Widać zesłali je tam bogowie Szczurów! – uciął Belomis. – Nie nasza to rzecz roztrząsać sprawy należące do obcych bóstw. Bacz lepiej, abyś naszych bogów nie obraził! – Rozeźlony starzec sięgnął po tarczę. – Odejdź już, przeszkadzasz mi w pracy!
W głowie młodzieńca zaświtała nagle pewna myśl.
– Wybacz mi, czcigodny ojcze. – Skłonił się pokornie. – Jeszcze tylko jedno pytanie. Jakim językiem mówią ci Szczurowie, którzy handlują ślepymi rybami? Czy mowa każdej gromady jest taka sama?
– Nie taka sama, ale dosyć podobna. – Belomis wzruszył ramionami. – Za młodu, gdy wymieniałem żelazo na rybę z jednym szczurzym plemieniem, nauczyłem się kilkunastu ich słów i od tej pory mogłem dogadać się z każdą inną gromadą. Rozumieli lepiej, gorzej, ale zawsze. Doprawdy, zupełnie nie pojmuję twej ciekawości! Nikt nigdy nie zadał mi tylu dziwacznych pytań!
– Dziękuję za naukę, czcigodny Belomisie. – Agaropal ukłonił się raz jeszcze i oddalił.
Szedł między namiotami, mijając gromadki rozwrzeszczanych dzieciaków. Siedzący przy ogniskach mężczyźni naprawiali uprząż albo czyścili broń. Większość kobiet przygotowywała już wieczorny posiłek, tylko nieliczne jeszcze szyły lub tkały. Agaropalowi wciąż dźwięczała w uszach ostatnia odpowiedź Belomisa. „Mowa podobna, ale nie taka sama”. Co właściwie znaczyły te słowa? Gdyby Szczurowie mogli bez trudu wędrować korytami podziemnych rzek, to wszystkie ich plemiona powinny posługiwać się tym samym językiem. Ba, oni właściwie stanowiliby wtedy jeden wielki naród! Z drugiej strony, gdyby podziemne rzeki nie płynęły swobodnie, ale częściami przesiąkały przez warstwy piasku i nie dałoby się płynąć po nich łódką lub tratwą, to każda gromada Szczurów musiałaby pochodzić od innej hordy koczowników, która przypadkiem osiedliła się w napotkanych jaskiniach. Ich języki byłyby wówczas zupełnie różne. Inna byłaby także broń, obyczaje i nie wszędzie byłyby ryby... Z tego, co mówił Belomis, wynikało, że suszoną rybę można kupić w każdej osadzie Szczurów. Skoro więc ślepe ryby mogą pływać po całej rzece, ludziom też powinno się to udać. Skąd zatem wzięły się te wszystkie podobieństwa i różnice pomiędzy plemionami Szczurów? Agaropal aż przystanął z wrażenia. Przypomniał sobie zdarzenie sprzed kilku lat. Było to spotkanie w stepie z inną gromadą koczowników. Najpierw okazało się, że tamci mówią językiem bardzo podobnym do mowy ludu Agaropala, a potem starcy z obydwu grup, opowiadając sobie dawne legendy, odkryli, że oni wszyscy byli przed wieloma pokoleniami jednym plemieniem! Że kiedyś nastąpił rozłam i tamta gromada poszła za prorokiem, który głosił, że należy iść w taki sposób, aby wiatr wiał zawsze z prawej strony. Długi czas i oddzielna wędrówka spowodowały, że w ich językach pojawiły się pewne różnice. W przypadku Szczurów znaczyło to, że wędrówki wzdłuż podziemnych rzek nie były ich obyczajem. Musiały decydować przypadki. Głód, przeludnienie, plemienne waśnie – dopiero wtedy mieszkańcy jaskiń wyruszali w nieznane. Rozdzielone grupy więcej się ze sobą nie spotykały. Szczurowie mieli zatem skarb: stały i niezmienny kierunek drogi przez świat, ale nie potrafili z niego korzystać! Agaropala ogarnęła pogarda i wściekłość. W jednej chwili Szczurowie wydali mu się czymś nieskończenie plugawym. Oni na pewno wyrzucali do rzek swoje brudy i śmiecie. Tylko tak żałośni nędznicy umieli spożytkować istnienie nurtu!
Ochłonąwszy, Agaropal uświadomił sobie, że nie pora jeszcze na działanie. Czuł, że odkrycie, którego dokona, jest wielkie i ważne, ale wciąż nie wiedział, co z nim począć. Na razie postanowił dowiedzieć się więcej o podziemnych rzekach. Z tym zamiarem stanął przed namiotem Wielkiego Przewodnika Cedemosa. Po rozmowie z Belomisem Agaropal uznał, że powinien zachować ostrożność, a więc pierwsze pytanie, po wymianie zwyczajowych grzeczności, nie zawierało nic niezwykłego.
– Dzisiaj na stepie widziałem miejsca, w których trawa była trochę ciemniejsza niż gdzie indziej. Powiedz mi, czcigodny Przewodniku, co to oznacza?
Cedemos uśmiechnął się życzliwie.
– Cieszy mnie widok młodego wojownika potrafiącego dostrzec coś więcej niż dziewczęce kształty i łowną zwierzynę.
Gospodarz uprzejmym gestem wskazał Agaropalowi stos skór. Młodzieniec przysiadł.
– W miejscach, o które pytasz, kryje się woda. Należy unikać chodzenia tamtędy, bo ziemia może zapaść się pod nogami. Przed laty byłem świadkiem, jak dwóch jeźdźców wraz z końmi zginęło w zwałach błota, kiedy wjechali na skrawek bardziej zielonej trawy. Pasterze trzymają się z dala od takich łąk. Pasza tam wprawdzie soczystsza, ale nic nie zastąpi wołu pogrzebanego żywcem. Najlepsze są pastwiska nad brzegami zwykłych jezior.
– A skąd się bierze ta podziemna woda?
Cedemos zamyślił się głębiej.
– Woda potrzebna jest ludziom, zwierzętom i trawie. Musi być zatem w ziemi tak jak krew w naszych żyłach. Deszcze padają rzadko, lecz mimo to step jest prawie wszędzie zielony. Pustynie bywają tylko blisko gór. Woda musi zatem przesycać ziemię i krążyć w niej na podobieństwo krwi. Inaczej nie byłoby życia.
– W naszych ciałach są żyły. Czy w ziemi nie mogłoby być podobnych kanałów?
– Może i są – odparł Cedemos. – Kto wie? Żyły w ziemi... – powtórzył wyraźnie rozbawiony. – Dobra metafora, chłopcze, powinieneś podpowiedzieć ją naszemu bardowi...
Agaropal osłupiał. Wielki przewodnik plemienia był tak blisko tajemnicy, a nawet nie przeczuwał jej istnienia. Dla Cedemosa były to jedynie słowne igraszki! Młody wojownik spochmurniał. Zrozumiał, że jeśli rozgłosi cokolwiek na temat podziemnej rzeki, to wszyscy potraktują go jak Abiego – bełkoczącego półgłówka z rodu Asta.

Dym palonych ziół unosił się znad glinianej misy i przepływał pomiędzy wyciągniętymi rękami sędziwego Elemanesa – kapłana Wiatru. Święty mąż rzucał na żar garście suchych liści, po czym kolistymi ruchami rąk rozpraszał aromatyczny obłok na twarze stojących dookoła koczowników. Przymrużone oczy starca w skupieniu wpatrywały się w drobne płomyki pełgające na dnie naczynia.
– Nadejdzie czas – oznajmił z powagą kapłan – gdy wędrówka nasza dobiegnie kresu. Tchnienie bogów popłynie dalej nad stepem, ale my nie podążymy już za nim, lecz zostaniemy w miejscu. Tam, na jednym skrawku ziemi, rodzić się będą nasze dzieci, a groby naszych przodków już nigdy nie znikną za horyzontem. To miejsce zwie się Państwo. Nadejdzie dzień, w którym je posiądziemy. Oto święty cel naszej wędrówki. Każdy krok i każde przemijające pokolenie zbliża nas do owej szczęśliwej chwili. Niech sczezną w was niegodne myśli, droga ta nie ma końca. Wypędźcie z serc waszych znużenie i gnuśność. Wkrótce znów wyruszymy ku celowi największemu z wielkich i najgodniejszemu z godnych. Radujcie się tym! Znów pójdziemy ku Państwu. Znów się do niego zbliżymy. Niechaj ten wonny dym oczyści wasze dusze ze stęchlizny zwątpienia i obojętności. Wdychajcie go! Wdychajcie głęboko. Przyjmijcie w siebie moc błogosławieństwa, tak jak niewiasta przyjmuje nasienie męża, i niech ono zapłodni wasze dusze. Będziemy szli do Państwa! Będziemy szli!!! – Głos kapłana zadźwięczał spiżowo.
Tłum zareagował radosnym pomrukiem. Twarze pojaśniały, a w górę uniósł się las rąk. Tysiące otwartych dłoni wyciągnęło się ku niebu, by przyjąć dar boskiego natchnienia. Tysiące piersi nabrały głęboko powietrza.
– Będziemy szli!!! – zabrzmiał potężny krzyk. – Będziemy szli!!! Będziemy szli!!!
– A z wami, w krwi waszej pójdą niezliczone pokolenia potomków waszych! – zawołał Elemanes. – Oni w was teraz, a wy w nich dojdziecie kiedyś! Z krwi do krwi i z kości w kość wasz duch przejdzie i nie ustanie w drodze. Niestraszna mu żadna odległość ani żaden czas. Byle płomień ufności płonął w waszych sercach. Nie bójcie się niczego. Idźcie z wiarą przez step!
Agaropal poczuł, jak zaczynają go palić policzki. W głowie rozbłysła mu jedna, oślepiająco jasna myśl. Gwałtowny skurcz zdławił mu gardło, a fala emocji przepłynęła przez trzewia niczym wrzątek. Młodzieniec przez moment miał wrażenie, że wybuch uniesienia rozerwie go na ćwierci. Pięści zacisnęły się z całej siły. Wiedział! Teraz wiedział już, jak wykorzystać swoje odkrycie.

Rozgorączkowany wypadł z kolejnego namiotu i ruszył szybkim krokiem przez obozowisko, planując następne spotkanie. Myśli aż huczały, ale wszystkie były jasne. Wola i rozwaga utrzymywały w ryzach euforię i nie pozwalały mu krzyczeć, śpiewać, podskakiwać i przewracać namiotów, choć na to właśnie miał ochotę. Planował spokojnie. Umówił się już z pięcioma młodymi wojownikami, a potrzebował co najmniej dwudziestu. Na dodatek nie miał pewności, czy wszyscy się zgodzą...
Złapała go za ramię tak nagle, że omal jej nie przewrócił. Przeszedł jeszcze dobre dwa kroki, wlokąc za sobą zaskoczoną dziewczynę, zanim ją spostrzegł.
– Agr! Co ty wyprawiasz?! – zawołała Sylia, z trudem odzyskując równowagę.
Popatrzył półprzytomnie.
– Co robisz... – rzucił z irytacją.
Zarzuciła mu ręce na szyję i wspięła się na palce. Nim zdążył zareagować, zbliżyła usta do jego ucha.
– Udało się! – szepnęła. – Będę mogła wyjść po zmierzchu z obozu. Tak jak się umawialiśmy. – Jej zielone oczy błyszczały radością i podnieceniem. – Znów będziemy razem przez całą noc...
– Zapomniałem... – mruknął z roztargnieniem i dodał głośniej: – Nie. Dziś wieczór nie mogę. Wybacz. – Chciał odejść, ale Sylia go nie puściła.
– Zapomniałeś? – spytała z bezbrzeżnym zdumieniem. – Zapomniałeś?!! – To był już prawie krzyk. Paznokcie dziewczyny wpiły się w ciało Agaropala. – Przecież sam chciałeś!
– Muszę zrobić coś bardzo ważnego.
– Ważniejszego ode mnie?!
– Tak! – dał upust złości. – Ważniejszego od ciebie! – powtórzył, choć błysnęła mu myśl, że posuwa się zbyt daleko.
Sylia sprawiała wrażenie, jakby chciała wydrapać mu oczy. Jednak zaraz po jej policzkach pociekły łzy.
– Ty mnie już nie kochasz... – chlipnęła.
Tego było za wiele.
– Daj mi spokój! – krzyknął z pasją. – Świat nie zaczyna się między twoimi nogami! Nie mam czasu na próżne gadanie. Puść mnie! – Szarpnięciem wyrwał się z jej uścisku. – Jutro pomówimy!
Dziewczyna spojrzała na niego z nagłym zrozumieniem.
– Już wiem! Masz inną! Która to? Bemis czy Ita? Pewnie Ita! Ona zawsze... Agr kochany! Tak cię kocham... – Przytuliła się gwałtownie.
Odepchnął ją z wściekłością.
– Precz, głupia!!! Wynoś się! Zawadzasz mi... – Ostatnie słowa zabrzmiały tak spokojnie i zimno, aż sam się zdziwił.
Agaropal odwrócił się, przecisnął przez krąg gapiów i ruszył swoją drogą. Rozdzierający szloch Sylii pozostał za nim.

Dawno minęła północ. Agaropal siedział przy malutkim ognisku, zerkając w stronę odległego obozowiska. Przed każdym z namiotów paliła się wetknięta w ziemię pochodnia, ale z tej odległości obóz koczowników wyglądał jak mętne jezioro bladego światła. Wysoko na niebie gwiazdy tańczyły swój powolny i bezsensowny taniec. Stopniowo z ciemności wokół Agaropala wynurzały się sylwetki mężczyzn. Siadali przy ognisku obok przybyłych wcześniej i nieruchomieli w milczącym oczekiwaniu. W końcu zebrali się wszyscy. Dwudziestu trzech młodych wojowników, przyjaciół i krewnych Agaropala. Młodzieniec powiódł wzrokiem po ich twarzach i wrzucił do ognia garść chrustu. Buchnęła gwałtowna jasność.
– Chcę stworzyć Państwo! – oznajmił stanowczo. – Nie gdzieś i kiedyś, ale tu i teraz, zaraz!
Wśród zgromadzonych przebiegł szmer. Przez długą chwilę spoglądali na siebie nawzajem, szukając potwierdzenia, czy dobrze usłyszeli. Potem wszystkie oczy zwróciły się na Agaropala. Milczał. Zapadła denerwująca cisza.
– Wielu było fałszywych proroków, którzy usiłowali tego dokonać – przemówił wreszcie Astaro, syn jednego ze stryjów Agaropala. Astaro był tu najstarszy, a jego następne słowa zabrzmiały głośniej i surowiej. – Ludzie ci nakazywali układać kamienne ścieżki i wznosić wysokie budowle z głazów, by widoczne z oddali oznaczały drogi i kierunki. Myśleli, że dzięki temu będą mogli zapuszczać się daleko za widnokrąg i bezpiecznie powracać. Bywało tak, ale krótko. Nigdy nie trwało to dłużej niż jedno, dwa pokolenia. Ziemia, na której osiedli, znieważona tym świętokradztwem szybko przestawała rodzić plony. Przychodziły głód i zarazy. Trawa zarastała kamienne ścieżki, aż w końcu nie pozostawał po nich żaden ślad. Na domiar złego w miejsce, które ci bluźniercy ośmielili się nazwać Państwem, szybko ściągały inne gromady koczowników pragnące posiąść owo Państwo dla siebie. Oznaczało to nieustanny strach przed przyszłością i wciąż nowe wojny. Zwycięzcy przepędzali pokonanych, a potem sami padali ofiarą silniejszych przybyszów. Kamienne budowle waliły się w gruzy, a praca włożona w układanie kamieni szła na marne. Krwawe szaleństwo wybuchało zawsze tam, gdzie ludzie ośmielili się uzurpować sobie boskie prawo decyzji o końcu wędrówki. I zawsze świętokradcy po latach nędzy i cierpień musieli znów ruszać w drogę, pozostawiając za sobą rozsypane kości i kamienie. Czy takiego właśnie losu chcesz dla nas, mój bracie?
– Znam legendy – odparł hardo Agaropal – i nie zamierzam układać kamieni na stepie. Istnieją inne drogi, które nigdy nie znikną i nie zagubią swego kierunku. Dotąd były ukryte przed naszymi oczami. Nie umieliśmy uważnie patrzeć wokół siebie. Wczoraj znalazłem jedną z takich dróg...
Opowiedział im o jeziorze i o płynącej słomce. O barwie trawy, o Szczurach i o wszystkim, czego dowiedział się w obozie i domyślił sam. W blasku ognia Agaropal zobaczył podniecenie na twarzach słuchaczy.
– Wystarczy, że wypędzimy Szczurów – mówił z zapałem – a potem zajmiemy ich jaskinie, zbudujemy łodzie i tratwy, popłyniemy w górę i w dół podziemnej rzeki. Natrafimy na nowe szczurze plemiona i znów je przegnamy lub wybijemy do nogi. My wiemy, jak spożytkować ich skarb, o którym oni nie mają nawet pojęcia. Są zbyt głupi, by żyć, więc muszą ustąpić. Z czasem zdobędziemy wszystkie siedziby Szczurów i osiedlimy się tam. Zbudujemy Państwo, którego drogami będą podziemne rzeki, a jeśli one są wszędzie, to cały świat stanie się z czasem naszym Państwem. Możemy tego dokonać!
Wojownicy siedzieli jak kamienie. Agaropal przerwał i czekał, aż porażający ogrom jego wizji w pełni dotrze do ich serc i umysłów. Po chwili miał już pewność, że czują to samo uniesienie, co on dzisiaj rano. Wtedy znów zaczął mówić.
– Nasze Państwo w zasięgu ręki. Trzeba tylko pozbyć się Szczurów. To nic trudnego. Jest ich mniej niż nas i są gorzej uzbrojeni. Łatwo spełnimy marzenia naszych przodków!
– Ale kiedy znów powieje wiatr, będziemy musieli odejść – odezwał się Astaro. W jego głosie brzmiał szczery żal.
– Czy odejdziecie stąd szukać czegoś, co jest tutaj? – zapytał spokojnie Agaropal. – Jeżeli teraz zrezygnujecie, czy zdołacie przeżyć resztę życia tak, aby nie dręczyły was ponure myśli, że zaprzepaściliście coś wielkiego? Czy wtedy dalej będziecie wierzyć starcom i kapłanom, kiedy będą wam mówić, że ciągle idziemy do Państwa? Czy zmarnujecie taką szansę?!
– Nigdy!!! – wykrzyknął jeden z wojowników, zrywając się na równe nogi.
– Nigdy! Nigdy! – zaczęli się przekrzykiwać, powstając z miejsc.
– Nigdy! – zawołał stanowczo Astaro.
– Więc niech tak będzie! – oznajmił Agaropal i również wstał.
Z napięciem czekali na jego słowa.
– Rada Starców będzie przeciwko nam. Myśl, aby pozostać tutaj, nie zmieści się w ich umysłach wyżartych przez czas. Trzeba zatem sprawić, by mimo to uważnie nas wysłuchali. To pierwsza rzecz, potrzebuję... – przerwał i wraz z pozostałymi wsłuchał się w nocną ciszę.
Nie było już ciszy. Gdzieś w dali rozległ się przeciągły szum traw i zaczął się przybliżać. Step ożył. Chwilę później pierwszy od pięciu dni podmuch wiatru musnął twarze i włosy młodych koczowników. Płomienie ogniska pochyliły się ku ziemi. Odległe światła obozowiska zafalowały, a potem doleciał stamtąd długi, wibrujący głos gongu. To kapłan Elemanes rozpoczął Ceremonię Odejścia...
Mocny błękitny błysk rozświetlił nagle widnokrąg. Jasność jak sztych miecza wdarła się w nocny mrok i zabiła go jednym ciosem. Agaropal i jego towarzysze zamarli zafascynowani nagłym wybuchem światła.
Nad Wielkim Stepem wzeszło nowe słońce.

Polowa namiotów była już zwinięta. Troczono juki i ładowano wozy. W całym obozowisku wrzała krzątanina. Wokoło falował step. Agaropal wraz z grupą swych zwolenników obserwował wszystko z boku i z oddali. Od obozu biegł do niech młody wojownik. Po chwili dotarł na miejsce.
– Źle, Agaropalu! – zawołał roztrzęsiony. – W ogóle nikt nie chce z nami rozmawiać! Mówią, że później, za kilka dni, a teraz mamy się zająć zwijaniem obozu. Nasi ojcowie też nie chcą słuchać, każą nam pomagać przy...
– A młodzi, co z młodymi?! – ostro przerwał mu Agaropal.
– Wielu dało nam posłuch, ale teraz nie wiedzą, co robić. Część już zaczęła szykować się do drogi.
Agaropal zbladł.
– Nie mamy wyjścia! – oznajmił. – Trzeba siłą zatrzymać Elemanesa w jego namiocie. Plemię nie ruszy, dopóki on nie da znaku.
– Elemanes jeszcze nie zaczął się pakować. Jest u siebie i czyni wróżby – powiedział posłaniec.
– Dobrze – odparł Agaropal. – Astaro! Weźmiesz dziesięciu ludzi. Wytłumaczysz wszystko staremu i postarajcie się, aby nikt was nie spostrzegł.
– Idę – mruknął Astaro. Wyznaczył wojowników i pobiegli w kierunku obozu.
– A my? – spytał goniec.
– Wracaj i powiedz naszym, że za nic nie ruszymy się z tego miejsca! Niech będą gotowi walczyć. Mówcie wszystkim wokoło, że Państwo jest tu i nie możemy stąd odejść.
– Państwo jest tu! – powtórzył tamten.
– Tak. – Agaropal skinął głową. – To będzie nasze zawołanie. Potem wyjaśnimy dokładnie, w czym rzecz. Ja idę do Cedemosa. Gdyby coś się stało, biegnijcie mi z pomocą.
– Tak zrobię! – Posłaniec odwrócił się i pobiegł z powrotem. Z Agaropalem zostało pięciu wojowników.
– Jesteście gotowi?
– Tak, wodzu! – odparł najbliższy, a pozostali pokiwali głowami.
– Więc za mną, w imię Państwa!

Państwo jest tu!
Trzy słowa błyskawicznie obiegły obóz. Zdezorientowani koczownicy przerywali przygotowania do wymarszu, oglądali się na innych i zbijali w grupki. Młodzi wojownicy Agaropala przemykali pomiędzy nimi jak duchy. Nie wiadomo skąd pojawiły się plotki o nadejściu wysłannika bogów. W krótkim czasie ustała wszelka praca.
– Co się dzieje?! – zirytował się Wielki Przewodnik. – Czy postanowiliście coś nowego, o czym nie wiem? – zwrócił się do stojących przy nim członków Rady Starców.
– Było powiedziane: ruszamy, gdy tchnienie bogów opadnie na step, czcigodny Cedemosie, nic ponadto. My też nie wiemy, co się stało.
– Gdzie jest Elemanes?! Niech on to wszystko wyjaśni!
– Elemanes nie przyjdzie! – rozległ się glos Agaropala. Młodzieniec w otoczeniu swych wojowników podszedł szybko do wodza.
– Co mówisz, chłopcze? – zdumiał się Cedemos.
– To stało się za moją sprawą! Nie odejdziemy z tego miejsca. Już nigdy więcej nie będziemy wędrować przez step niczym niesione wiatrem śmieci i kurz. Nie będziemy bezwolnym pyłem!
– Synu, ty bluźnisz! – zawołał z oburzeniem jeden ze starców. – Ukorz się natychmiast!
– Co chcesz zrobić? – zapytał zupełnie spokojnie Wielki Przewodnik.
– Zbudować Państwo. Tu niedaleko przepływa podziemna rzeka. Osiedlimy się na jej brzegu i wykorzystamy ją jako drogę. Wzdłuż niej wzniesiemy nowe osady.
Wyraz niepokoju zniknął z twarzy Cedemosa. Na jego obliczu odmalowały się ulga i rozbawienie.
– A więc to tylko młodzieńcze fantazje! – Parsknął śmiechem. – Podziemna rzeka, żyły w ziemi i Państwo... Chłopcze, jesteś poetą! Aleś narobił zamieszania. Nie ma co! – Wielki Przewodnik poklepał po plecach stężałego z wściekłości Agaropala i spojrzał na starców. – Nie gniewajcie się, czcigodni ojcowie. To młoda, gorąca głowa pełna marzeń. Zaraz będzie po wszystkim. Trzeba tylko rozgłosić, że...
– Zabić go! – wychrypiał Agaropal.
Stojący najbliżej wojownik bez wahania pchnął oszczepem trzymanym w połowie drzewca. Cedemos z osłupieniem popatrzył w dół, na nasadę ostrza tkwiącego w jego ciele trochę poniżej mostka. W tym momencie drugi oszczep przebił mu szyję. Wielki Przewodnik zakrztusił się i runął na wznak. Zza pleców Agaropala wyskoczyło trzech pozostałych wojowników. Stanęli nad Cedemosem, a ich oszczepy zaczęły wnosić się i opadać jak trzy tłuki w dzieży do tłuczenia ziaren. Każdemu ruchowi towarzyszył chrzęst rozrywanego ciała.
– Krew!!! – rozległ się przenikliwy, starczy skowyt. – Krew! Zbrodnia! Krew! Krew!
Zawodzenia starców sprawiły, że koczownicy gromadnie ruszyli w ich stronę. Większość nie widziała zabójstwa. Ujrzawszy zwłoki Cedemosa, stanęli jak wryci.
– Morderca! – Palce członków Rady Starców wskazały Agaropala. – Morderca! Brać go!
Kilku koczowników miało broń. Inni cofnęli się do namiotów i wozów i za chwilę nadbiegli z tym, co komu wpadło w ręce. Ponad pięćdziesięciu mężczyzn uzbrojonych we włócznie, topory, miecze, młoty, zapasowe osie do wozów, pale od namiotów, kamienie i noże gromadą ruszyło w stronę Agaropala. Pięciu będących z nim młodzieńców groźnie pochyliło oszczepy. Ze wszystkich ostrzy ściekała krew. Lecz nagle podbiegł do nich nowy wojownik. Stanął razem z nimi i uniósł topór nad głowę. Za moment pojawiło się dwóch następnych, uzbrojonych w łuki. Młodzi, gotowi do walki wojownicy nadbiegali ze wszystkich stron i dołączali do grupy Agaropala.
Zanim mściciele Cedemosa zdecydowali się na atak, odkrywcę podziemnej rzeki otoczył mur tarcz i nadstawionych albo wzniesionych ostrzy. Stojący naprzeciw nich wojownicy nie wiedzieli, co robić. Starcy zamilkli z wrażenia, ujrzawszy wymierzone w siebie strzały. Zapadła głucha cisza.
Agaropal nachylił się do ucha jednego ze swoich wojowników.
– Biegnij natychmiast do Astaro – szepnął, siląc się na spokój. – Powiedz mu, co się stało. Niech zaraz przyprowadzą tu Elemanesa. On musi powstrzymać tamtych. Powtórz Astaro, że nie ma odwrotu!
– Tak, panie! – Wojownik wystąpił z szeregu i niezatrzymywany przez nikogo zniknął pomiędzy namiotami. Agaropal zajął jego miejsce.
– Cedemos zginął, ponieważ chciał nas odwieść od Państwa! – zawołał do wyczekujących mężczyzn.
Przez gromadę koczowników przeszedł szmer, ale nikt się nie ruszył.
– Wielki Przewodnik chciał nas zmusić do porzucenia Państwa i bezsensownego błądzenia po stepie! – ciągnął dalej Agaropal. – To on był bluźniercą i dlatego musiał zginąć. Państwo jest tu!
Kilkunastu mężczyzn opuściło broń i odeszło na bok.
– Chcemy usłyszeć to od kapłana! – odkrzyknął ktoś z pozostałych.
– Czcigodny Elemanes zaraz tu będzie! – odpowiedział Agaropal, a serce zabiło mu mocniej.
Drogą biegnącą środkiem obozowiska nadchodziła grupa Astaro. Pomiędzy nimi szedł przygarbiony starzec. Młodzi wojownicy zaprowadzili kapłana na środek placu, pozostawili go pomiędzy zgromadzonymi koczownikami a grupą Agaropala i sami natychmiast dołączyli do swego przywódcy.
Elemanes uniósł głowę i rozejrzał się. Wzrok starego kapłana zatrzymał się najpierw na okrwawionym trupie Cedemosa, potem przemknął po zdesperowanych twarzach otaczających Agaropala i niepewnych obliczach mężczyzn stojących naprzeciw. Na koniec oczy Elemanesa napotkały wyczekujące spojrzenia członków Rady Starców. Kapłan zamarł w bezruchu. Nikt nie mógł odgadnąć, jakie myśli przechodziły teraz przez jego głowę. Agaropal przygryzł wargi do bólu. Wokół majdanu wciąż zbierał się tłum. Niebawem stało tu już całe plemię. Wreszcie Elemanes podjął decyzję i wzniósł w górę drżące ramiona.
– Niech żyje król Agaropal! – zawołał starzec łamiącym się głosem. – Niech żyje król!

Był jasny dzień. Tysiąc uzbrojonych koczowników, rozciągniętych w połyskującą żelazem kolumnę szło przez step. Idący na czele Agaropal w skupieniu przypatrywał się barwie traw. Step falował gładzony niewidzialnymi palcami wiatru, co dodatkowo utrudniało rozróżnienie odcieni. Mimo to młodemu władcy koczowników udało się określić właściwy kierunek marszu i po godzinie na horyzoncie ukazały się znajome białe skałki. Agaropal odetchnął z ulgą. Dał znak zwiadowcom, by poszli przodem.
– Teraz najważniejsze, abyśmy niedostrzeżeni zdołali podejść do rozpadliny – powiedział Agaropal do idącego obok Astaro. – Mamy nad Szczurami wielką przewagę, lecz lepiej będzie, jeśli zdołamy ich jeszcze zaskoczyć.
Astaro skinął głową, ale widać było, że myśli o czymś innym. Królewski krewniak wskazał wzrokiem grupę starców trzymających się z boku kolumny.
– Nie rozumiem, panie, czemu pozwoliłeś, by poszła z nami prawie cała Rada Starców. Oni nie pogodzili się z utratą swej władzy. Należało skończyć z nimi od razu, tak jak z Cedemosem. To twoi wrogowie!
Agaropal popatrzył w tamtą stronę i zasępił się nieco.
– Zabicie ich spowodowałoby zbyt wielki sprzeciw, mój bracie – powiedział powoli. – Prędzej lub później będę potrzebować ich rady i doświadczenia, lepiej więc, aby sami się przekonali i poparli nasze zamierzenia. Teraz są niegroźni. Ich ponure miny to jedyne, na co ich stać. Zresztą skoro są tutaj, nie mogą nic uknuć w obozie, za moimi plecami.
Z trawy przed nimi wynurzył się jeden ze zwiadowców.
– Mów! – rozkazał Agaropal.
– Szczurowie krzątają się w rozpadlinie. Mężczyzn na zewnątrz naliczyliśmy stu piętnastu. Kobiet i dzieci jest dużo więcej. Widzieliśmy też starców. Dwudziestu uzbrojonych wojowników czuwa przy wejściach do jaskiń. Pozostali są przemieszani z kobietami i dziećmi. Niektórzy nie mają broni.
– A co oni właściwie robią? – zainteresował się król.
Zwiadowca wzruszył ramionami.
– Na drewnianych stojakach suszą się jakieś łachy i ryby. Kobiety tkają, plotą maty, pilnują dzieci. Starcy wygrzewają się na słońcu. Nic szczególnego.
– Dobrze. – Agaropal zamyślił się na chwilę, po czym oznajmił:
– Rozdzielamy się! Astaro, weźmiesz trzystu wojowników. Obejdziecie całą rozpadlinę i zaatakujecie straże przy jaskiniach. Macie ich wybić i odciąć reszcie Szczurów dostęp do tych nor. Gdyby wyszła stamtąd jakaś pomoc, powstrzymacie ich. Ja z pozostałymi uderzę na tłum w zapadlisku. Gdy uporamy się z tym wszystkim, wchodzimy do jaskiń. Przed wieczorem Państwo będzie nasze!
– Kiedy mam zaatakować? – zapytał Astaro. Oczy mu błyszczały.
– Od razu, gdy tylko dojdziecie – odparł Agaropal. – My zaczekamy na was.
– Tak, królu!
– Ruszaj, bracie!

Astaro popełnił błąd. Ruszył do ataku zaraz po obejściu rozpadliny, nie czekając, aż jego rozciągnięci w marszu wojownicy zbiorą się razem. Skutek był taki, że na Szczurów pilnujących jaskiń rzuciło się w pierwszej chwili zaledwie kilkunastu ludzi. Tak nieliczna grupa koczowników nie mogła od razu rozbić straży i zablokować wejścia do pieczar. Szczurowie, choć zaskoczeni, stawili im twardy i skuteczny opór, a tłum kobiet i dzieci z wrzaskiem runął do jaskiń.
Agaropal, klnąc, poderwał się z trawy. Z rozkołysanego stepu za jego plecami wyroiła się wyjąca horda.
– W nich! – wydał przeciągły, myśliwski okrzyk. – Zabić wszystkich!
Gromada napastników pognała po pochyłości w głąb rozpadliny. Fala krzyku uderzyła o ścianę urwiska. I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Wojownicy Szczurów nie cofnęli się ani o krok. Zignorowali pewną śmierć i przyjęli walkę tam, gdzie który stał. Kamienne topory i włócznie we wprawnych rękach okazały się nie gorsze od żelaznych ostrzy. Pierwsi koczownicy padli na ziemię, zachłystując się własną krwią, nim zdołali pojąć, co się stało. Wokół każdego z walczących z szaleńczą odwagą Szczurów utworzył się pierścień napastników zaskoczonych tą desperacją. Przewaga koczowników była miażdżąca, napadnięci ginęli jeden po drugim, ale impet ataku został wyhamowany na czas wystarczająco długi, aby kobiety, dzieci i starcy zdołali się schronić w jaskiniach. Dopiero wtedy Szczurowie zaczęli się cofać i wielu zdążyło ukryć się w grotach. Na zewnątrz pozostało odciętych tylko kilkunastu straceńców. Tych należało najpierw mozolnie wybić do nogi, co dało reszcie Szczurów czas na przygotowanie obrony.
– Głupcze!!! – wrzeszczał Agaropal, szarpiąc Astaro za kaftan na piersiach. – Popatrz, coś narobił! Zginęło nas więcej niż ich.
– Wybacz, panie.
– Nie czas na skamlenie! Zbierz ludzi i rozdziel ich na grupy po pięć dziesiątek. Rozdać łuczywa.
– Tak, panie.
Niebawem pierwsza setka koczowników wdarła się do jaskiń. Zażarta walka rozgorzała w drgającym świetle pochodni, które zmieniło wszystko w kłębowisko cieni. Płomienie odbijały się w stalowych ostrzach, szeroko otwartych oczach, wyszczerzonych zębach i plamach krwi. Przeraźliwe, spotęgowane echem wrzaski wwiercały się w uszy, jakby dwie hordy potępieńców zmagały się na dnie piekła. Lecz niebawem koczownicy zaczęli ustępować, a wtedy Agaropal posłał następnych stu.
Pół dnia trwał nieprzerwany atak. W wąskich korytarzach mogło walczyć nie więcej niż dwustu wojowników na raz. Przybywający z zewnątrz koczownicy zastępowali rannych, zabitych lub padających ze zmęczenia współplemieńców. Szczurowie bronili się jak szaleńcy. Mordowano się w dławiącej duchocie, bo płomienie pochodni wypalały powietrze do cna. Na nic zdały się miecze i topory. Najskuteczniejszą bronią były noże, zęby i pięści. Zwały trupów blokowały drogę w głąb jaskiń równie skutecznie, co determinacja żywych, napór koczowników łamał jednak obronę Szczurów i wciąż spychał ich coraz dalej od wejść. Wreszcie obrońcy zdecydowali się na rozpaczliwy kontratak.
Wzięli w nim udział wszyscy zdolni utrzymać w dłoni kamień, nóż lub kościany sztylet. Kilkudziesięciu Szczurów wyszło nagle z najrozmaitszych szczelin oraz korytarzy uznanych zbyt szybko za ślepe i znalazłszy się za plecami koczowników, odcięło im odwrót. Agaropal posłał na pomoc ostatnie świeże odwody i czekał.
Z zewnątrz nic nie było widać. Słyszano tylko, że bitewna wrzawa w jaskiniach przybiera gwałtownie na sile, po czym zdławiony jazgot przeszedł w coś jakby skowyt. Trwało to pewien czas, a potem zaczęło słabnąć. W końcu ucichło zupełnie i w pieczarach zapanowała cisza.
– Zwycięstwo – szepnął Agaropal.
Z ciemności nie wyszedł jednak ani jeden koczownik. Ktoś zbliżył się do wejścia, aby zobaczyć, co się dzieje, i gardło przebił mu rzucony z jaskini oszczep. Jęk grozy przebiegł wśród napastników. Ci stojący najbliżej pieczar zaczęli się cofać w popłochu, pozostali poszli w ich ślady.
Na ramieniu Agaropala zacisnęły się szponiaste palce jednego z członków Rady Starców.
– Na zgubę przywiodłeś nas tutaj! – zasyczał staruch. – Wydałeś na żer podziemnych upiorów. Bluźnierco, bogowie odwrócili się od nas!
– Precz, gadzie! – Agaropal z całej siły odepchnął zawodzącego starca. – Astaro, do mnie!
Panika została szybko zażegnana, ale wojownicy nie kwapili się do dalszej walki. Stali tylko i spoglądali ponuro. Na wszystkich twarzach pojawiło się zwątpienie.
– Chcielibyście, by Państwo samo do was przyszło? Darmo?! – zawołał szyderczo król. – Ono jest tam! – Wskazał na jaskinie. – Chcecie uciec stąd, pozostawiając bez pomsty poległych braci?! No dalej, ruszcie się!
Najpierw wystąpiło kilkunastu młokosów, a potem z ociąganiem dołączyło do nich półtorej setki dojrzałych mężczyzn. Zaczęto zapalać pochodnie.
– Astaro, poprowadź ich! – rozkazał Agaropal. – Tych Szczurów już nie może być wielu!
– Tak, królu!
Z jaskiń znów buchnął krzyk. W oczach Agaropala zabłysła zawziętość. Odczekał trochę i rozkazał, by następnych stu ludzi przygotowało się do ataku. Ci zaczęli właśnie podnosić się z trawy, gdy z jednej z pieczar wybiegło nagle kilkunastu koczowników. Jak na zmęczonych lub rannych poruszali się stanowczo zbyt szybko.
– Wy gdzie?! – Agaropal skoczył w ich stronę. – Wracaj, tchórzu! – Z furią złapał za kark najbliższego z uciekających.
– Astaro nie żyje! – wrzasnął tamten i wyrwał się.
Agaropalowi opadły ręce. Z mroku wyskoczyło trzech następnych mężczyzn. Za nimi popłynął potok ogarniętych paniką wojowników. Wielu było bez broni. Król zadygotał.
– Stać, ścierwa! – krzyknął ile tchu w płucach. – Wracać z powrotem!
– Odstąpcie! Nie słuchajcie szaleńca! – rozległy się głosy starców. – Uciekajcie, zanim podziemne demony pożrą was wszystkich. Odstąpcie! To miejsce przeklęte! – Przygarbione postacie krążyły pomiędzy ogłupiałymi wojownikami.
– Związać zdrajców! – rozkazał Agaropal, ale nikt się nie ruszył.
W jaskiniach znowu ucichło.
– To bluźnierca od bogów przeklęty! – zawodzili starcy. – Klątwa i śmierć każdemu, kto słucha słów jego! Klątwa i śmierć!
Agaropal zsiniał z wściekłości.
– Zdrada... – wycedził przez zaciśnięte zęby, potem krzyknął: – Do mnie! Ja, król, rozkazuję wam!
– On was tu na zatratę przywiódł! Patrzcie! Tam groby otwarte czekają! – Starcze dłonie wskazały czarne wyloty pieczar.
Ogarnięci lękiem koczownicy zaczęli się gromadnie cofać. Agaropal zawył jak wściekły wilk. Wyszarpnął topór zza pasa. Ostrze spadło na głowę najbliższego starca. Był nim Belomis. Krwawa miazga zalała siwe włosy.
– Zdrajcy!!! – ryczał król z pianą na ustach. – ZDRAJCYYYYYY!!!
Odwrócił się gwałtownie i pobiegł do najbliższej jaskini. Przeszło czterystu mężczyzn stało bezczynnie, patrząc na to pustymi oczami.
Agaropal wpadł w ciemność. Po kilku krokach potknął się o ciało, ale nie stracił równowagi. Dalej trupów było coraz więcej. Stąpał po nich, brnąc głębiej i głębiej. Pod stopami rozlegały się zdławione jęki i rzężenia konających. Nie paliła się ani jedna z przyniesionych przez koczowników pochodni, Szczurowie pogasili wszystkie. Im światło nie było potrzebne, bez niego mogli swobodnie przemierzać znane na pamięć korytarze.
Król wciąż nie spotykał swych wrogów. Słyszał ich głosy i kroki dobiegające z oddali, ale nikt dotąd nie stanął na jego drodze. Pomimo swego szaleństwa Agaropal zdołał pojąć przyczynę tego stanu rzeczy. Szczurów było za mało! Ten dzień był dla nich dniem koszmarnej ofiary, której sensu nigdy nie mieli zrozumieć. Po ostatnim szturmie zostało ich nie więcej niż dwudziestu zdolnych do dalszej walki. Atak koczowników załamał się na chwilę przed zwycięstwem.
– Głupcy! – wrzeszczał w ciemnościach Agaropal. – Przeklęci głupcy!
Głosy i kroki rozległy się nagle tuż za nim. Król obejrzał się szybko. Na jasnym tle odległego wejścia do jaskini odcięły się wyraźnie dwie postacie mężczyzn. Topór uderzył jak grom: pierwszy ze Szczurów runął rozrąbany od czubka głowy do ramion. Drugi uskoczył w cień. Agaropal zadał kolejny cios, wsłuchując się w oddech przeciwnika. Ostrze przeniknęło ciało i kości. Chrapliwy skrzek odbił się upiornym echem. Odpowiedziały mu liczne, wzburzone okrzyki i zbliżające się kroki biegnących ludzi.
Agaropal popędził dalej. Jego rozgorączkowany umysł wypełniło jasne przeczucie celu. Korytarz skręcił raz i drugi. Oprócz nieprzeniknionej czerni były tu tylko stosy ciał, ściany wyrastające nie wiadomo skąd, bijące w czoło i ramiona, i coraz bliższe odgłosy pogoni. Ktoś wyszedł z jakiejś bocznej odnogi tunelu. Agaropal rąbał na oślep. Trafił w skałę. Rozedrgane stylisko wyleciało mu z ręki. Nie było czasu szukać. Wyciągnął nóż. Dłoń Szczura chwyciła go za włosy. Uderzył dwa razy. Za drugim pchnięciem klinga uwięzła pomiędzy kośćmi i nie dała się wyrwać. Rozległ się płaczliwy, dziewczęcy jęk. Pościg był już o parę kroków.
Bezbronny Agaropal rzucił się przed siebie, potykając i balansując rozpaczliwie na zwłokach zalegających korytarz. Jakieś porzucone ostrze zraniło go w łydkę. Znów, ale teraz wyjątkowo mocno, wyrżnął czołem o coś twardego. Zamroczony padł na kolana. Po twarzy pociekła krew. Ciepły oddech owionął mu kark. Agaropal szarpnął się w bok i pełznąc na czworakach, przelazł przez stertę zabitych. Dalej nie było już trupów. Poderwał się i pognał przed siebie, odbijając się od ścian korytarza. Porozbijane ciało pulsowało bólem. Umysł ogarnął zwierzęcy strach.
Gdzieś przed Agaropalem błysło światło. Jak ćma pobiegł w jego kierunku. Po kilkudziesięciu krokach wpadł do ogromnej sali. Mnóstwo małych kaganków paliło się pomiędzy setkami leżących rannych, martwych lub umierających. Wśród nich krzątały się kobiety Szczurów.
Agaropal przystanął, nie wiedząc, co robić. Do sali dochodziło kilka tuneli. W ich wylotach pojawili się uzbrojeni wojownicy. Z tyłu było to samo. Tylko w jednym korytarzu, na przeciwległym końcu sali nie było nikogo. Pobiegł tam, przeskakując i depcząc leżących Szczurów, roztrącając napotkane kobiety.
Podniósł się straszny krzyk. Niektórzy ranni zaczęli wstawać. Wielu wciąż miało broń. Wojownicy wpadający do sali pojęli zamiar Agaropala i ruszyli, by zabiec mu drogę.
Król koczowników nie dał się jednak wyprzedzić. Z chrapliwym skowytem świadczącym o pomieszaniu zmysłów przemknął pomiędzy nimi i skoczył w mrok tunelu. Jego stopy nie znalazły oparcia. Agaropal runął w dół, wymachując bezradnie rękami. Za moment uderzył o wodę. Obok plusnęła rzucona niecelnie włócznia.
Krztusząc się i parskając, król koczowników wypłynął na powierzchnię. Zrozumiał, że dotarł do celu. Dokonało się. Silny nurt podziemnej rzeki chwycił go i poniósł w czarną otchłań. Strach i ból opuściły go, zgasły rozżarzone emocje. Różnica między życiem a śmiercią przestała mieć znaczenie. Agaropal instynktownie przekręcił się na wznak, odchylił głowę do tyłu i rozrzuciwszy ramiona, bezwolnie poddał się prądowi wody.


Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2015
Redakcja: Joanna Ślużyńska
Korekta: Maciej Ślużyński
Redakcja techniczna zespół RW2010
Copyright © Konrad T. Lewandowski 1995–2015
Okładka Copyright © Mateusz Ślużyński
zdjęcie na okładce © © Kanea / Fotolia.com
Ilustracje Copyright © Przemysław Konieczniak
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2015
e-wydanie I
ISBN 978-83-7949-127-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.




Autor: Konrad T. Lewandowski
Dodano: 2015-01-22 08:21:38
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS