Intrygująca, ale też miejscami niedopracowana: tak jawi się druga powieść w dorobku Emila Strzeszewskiego. „Ród” kipi od pomysłów, miejscami zachwyca klimatem, lecz cały czas balansuje na granicy przesady. I niestety czasem ją przekracza.
„Ród” jest drugą, po
„Ektenii”, książką w dorobku Emila Strzeszewskiego. Chociaż daty wydania obu pozycji dzieli niespełna rok, to obie powieści mają niewiele elementów wspólnych, oprócz pewnego rodzaju przewrotności, próby przełamania tradycyjnego sposobu opisywania i diagnozowania rzeczywistości. Tam, gdzie wcześniej dominowała autorska interpretacja steampunku, pojawiło się równie oryginalne odczytanie… no właśnie, czego?
Jednoznaczna klasyfikacja powieści pod względem gatunkowym nie jest możliwa. Pojawiają się w niej elementy urban fantasy oraz grozy, ale stanowią tylko dekorację; podobnie jak autorski flirt z realizmem magicznym. Strzeszewski miesza też konwencje, łącząc prozę obyczajową z kryminałem. Z każdego nurtu bierze to, co mu pasuje do koncepcji i odrzuca resztę, a całość podlewa punkową (ale już bez przedrostka „steam”) bezkompromisowością, nakierowaniem literackiego obiektywu na margines, pogranicze.
Właśnie opis ludzi wykluczonych, z różnych powodów stojących z boku społeczeństwa, stanowi sedno powieści. Bohaterami są członkowie tytułowego rodu, aczkolwiek więzy krwi między nimi oraz wzajemne powiązania mają przez większość powieści niewielkie znaczenie. Co prawda finał splata ich losy, wraz z wątkiem nadnaturalnym powiązanym z ich historią, ale ciekawsza od ich przeszłości i przyszłości jest ich teraźniejszość; ciekawsze są okoliczności, w jakich przyszło im egzystować i wyzwania, jakie podejmują (lub ich unikają).
Omawiana powieść wydaje się być dobrym przykładem tekstu (oczywiście to tylko moje spekulacje), który został napisany z marszu pod wpływem impulsu, przypływu weny i nie miał czasu się „uleżeć”. Na poziomie koncepcyjnym jeszcze zbyt wiele zarzucić nie można, chociaż pewne wątki aż się proszą o rozwinięcie, a inne sprawiają wrażenie dodanych nieco na siłę. Fabularnie jest to bardzo prosta opowieść (a w zasadzie powiązane w finale trzy oddzielne historie o tytułach „Matka”, „Ojciec” i „Syn”), ale kilkoma sprytnymi zabiegami jej przejrzystość zostaje zakamuflowana. Póki autor nie zapędza się zbytnio w mylenie tropów, narracja spełnia swoją funkcję. Gdy jednak z tym przesadza, to… no cóż, czczość fabularna zaczyna nieco męczyć.
Sceną wydarzeń jest Miasto, miejsce niebezpieczne i ponure. W większości przypadków sprawnie został oddany jego duszny klimat i mroczny nastrój. W oniryczną atmosferę, w której nigdy do końca nie wiadomo co jest faktem, a co ułudą, wszyte zostały liczne pomysły i detale, które wzbogacają i urozmaicają powieść. Ale znów Strzeszewski potrafi się w tym zagalopować, w ekscytacji pomysłem i z chęci oddania nastroju tworzy przesadne metafory i porównania, zbyt obficie sypie epitetami. W efekcie zamiast wprowadzać w klimat, wytrąca z niego. Przydałoby się w tym więcej rozwagi, albo ostrzejsze użycie redakcyjnych nożyc.
Określeniem pasującym do „Rodu” jest pogranicze. Powieść meandruje na obrzeżach gatunków i konwencji, opowiada o postaciach znajdujących się na obszarach społecznego marginesu, aż wreszcie balansuje na granicy błyskotliwości i kiczu. Linia między nimi jest cienka, a autorowi zdarza się ją nieraz solidnie nadepnąć. Mimo tego warto do powieści Strzeszewskiego zajrzeć.
Autor:
Tymoteusz Wronka
Dodano: 2014-10-21 09:27:56