NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Heinlein, Robert A. - "Luna to surowa pani" (Artefakty)

McDonald, Ian - "Hopelandia"

Ukazały się

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"


 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

 Henderson, Alexis - "Dom Pożądania"

Linki

Zimniak, Andrzej - "Władcy świtu"
Wydawnictwo: Rebis
Kolekcja: Horyzonty zdarzeń
Data wydania: Październik 2014
ISBN: 978-83-7818-558-1
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 132 x 202 mm
Liczba stron: 320
Cena: 32,90 zł



Zimniak, Andrzej - "Władcy świtu"

1.

Shoza Fogh uciekał. Spadał na dno wiecznej nocy, oszukiwał przestrzeń i czas, przenikał talię kosmosów, płonących obcymi konstelacjami gwiazd. Za każdym razem, gdy nurkowali do samego dna mijanego świata, wypełnionego po brzegi miliardami fosforyzujących galaktyk, chciał krzyczeć z radości.
Uciekał od swojego ciasnego światka – ogarniała go klaustrofobia, gdy myślał o wąskich tunelach habitatu Valios, gdzie widokowe panele, wydeptane milionami kroków, oferowały od zawsze ten sam pejzaż posypanego mąką kiru. Uciekał od otaczających go ludzi – czuł niechęć, gdy wspominał zaciśnięte w złości wargi Amadei, nieudolnie współczujący uśmieszek Marka Vaclava, czy protekcjonalne poklepywanie po ramionach przez osoby, które znał, a przynajmniej spotykał, od tylu niepotrzebnych lat. Uciekał także – i miał nadzieję, że się uda – od samego siebie, bo nienawidził drżących palców i dzwonienia szkła, i zmiętej twarzy o podkrążonych oczach w lustrze co rano. Teraz wygrał los na loterii i czmychał na koniec wszechświata. Chciał koniecznie komuś o tym powiedzieć.
- Kim pan jest? – zagadnął siedzącego obok tęgiego mężczyznę. Grubas swoje mocno przerzedzone włosy nosił starannie zaczesane do tyłu, a duża twarz oprócz powagi wyrażała pewien rodzaj zaciętości. Pocił się.
- Handlowcem – odparł natychmiast, jakby oczekiwał na to pytanie. – Mam legalny kontrakt – dodał tonem wytłumaczenia.
Mężczyzna unikał patrzenia wprost w oczy, uciekał spojrzeniem w bok i w dół, ale zaraz jego myszkujący wzrok powracał, gdy tylko nie czuł się obserwowany.
W ciasnej jak dziupla kabinie transświatowca oprócz nich podróżowała jeszcze jedna pasażerka. Krzyknęła piskliwie, zasłaniając usta dłonią, gdy błona śluzy pękła z trzaskiem i do pomieszczenia wpadła bandolha Stolz.
- Nie gadać bez potrzeby! – wrzasnęła strażniczka zachrypniętym głosem. – Cisza!!
Shoza wytrzeszczył oczy. Widział dziewczynę tylko przez chwilę na początku podróży, przy zajmowaniu miejsc, wtedy wyglądała jak zwykła sekjuritka i przedstawiła się im w normalny sposób.
- Wyluzuj, kobieto – mruknął niezbyt głośno, akurat tak, aby mogła go zignorować, gdyby chciała. – Nie zgłaszałem się na musztrę.
Nie chciała. Jej twarz stopniowo pokrywała się jadowitym uśmiechem, mimika pojawiała się kolejno koło ust, w zagłębieniach policzków, w kącikach oczu. Była szczupła, wręcz chuda, a potrząsanie grzebieniem nastroszonych włosów mogło wydawać się śmieszne, gdyby nie stanowiło zwyczajowego ostrzeżenia przed użyciem broni. Miała na sobie z dziesięć lekkich bojowych bransolet, a licho wie, jakie jeszcze giwery większego kalibru rozmieszczono w implantach. Podeszła jak kot i wzięła Shozę pod brodę. Skóra jej opancerzonej dłoni miała fakturę i ostrość grzbietu jaszczurki.
- Nie utrudniaj, przyjemniaczku, bo migiem odcisnę ci serwatkę z mózgu. Jestem waszym ochroniarzem, ale pewnie się nie domyślasz, że przy okazji wzięłam jeszcze fuchę pilota. Macie się zamknąć, jeśli takie jest zalecenie, to stoi w umowie, którą podpisałeś!
Pchnęła go w żuchwę zgiętym palcem wskazującym, niby lekko, lecz wiercący ból rozpełzł się po szczęce. Zaklął, ale tym razem zrobił to ciszej.
- No dobrze – mruknęła, dzwoniąc bransoletami. – Pewnie wiecie, że podczas interkosmicznej translokacji mogą pojawiać się solarki. Ostatnio – zawiesiła na chwilę głos – pojawiają się zawsze. I zawsze są agresywne, a rozmowy pasażerów dodatkowo je irytują. Dokładniej, nakręcają. Dotarło?
- Solarki? – Głos pasażerki był śmiesznie piskliwy. – Brak danych w infobazie…
- Możesz sobie darować szukanie – warknęła bandolha, przerywając jej w pół słowa. – Mówią, że ludzkie mózgi robią solarkom za matryce, a moc te cholery kradną z anhila. Więc odpręż się, damciu, niczego nie sprawdzaj i siedź cicho, najlepiej nie myśl, nie ruszaj się, nie mrugaj, nie oddychaj, he, he. Resztę zostaw mnie, za to mi płacą.
Odwróciła się powoli, trzeszcząc nanowęglową skórą, po czym nagle, z półobrotu, wzięła zamach nad ich głowami, aż zagwizdało powietrze cięte kantem dłoni. Tamtych dwoje jednocześnie krzyknęło, a Shoza najpierw odruchowo się skulił, a potem zdusił śmiech.
- To rozgrzewka – mruknęła Stolz. – A ty nie strugaj wesołka, Fogh. Trochę wyglądasz na takiego co to ma nie po kolei pod deklem. Może pchnęli cię w megakosmos zamiast terapii wstrząsowej, mam rację?
Shoza był pechowcem kornie uznającym własną winę, a zamiast psychotropów stosował czarny humor domieszkowany ironią. Vaclav, jego były szef, zwykł był mawiać, że dusza Fogha przed strąceniem do piekieł z pewnością spróbuje błaznowania na pogrzebie własnego ciała.
- Masz swoją rację, strażniczko, ale mimo to spróbuję współpracować – odparł z krzywym uśmiechem. – Sporo wrażeń, jak na początek urlopu. W takich sytuacjach jak na złość mam parcie na pęcherz. Mogę?
- Ani mi się waż – syknęła, wyraźnie spięta. – Mam was dowieźć w całości i zrobię to, choćby miał mnie jasny szlag trafić!
Jednym rzutem wężowego ciała wskoczyła w błonę żywej śluzy, która ugięła się i przepuściła ją z fizjologicznym mlaśnięciem, zasklepiając się natychmiast i bez śladu.
Jak bożonarodzeniowe dekoracje zrobione z białych i niebieskich lampionów, na monitorach wciąż zapalały się i gasły gwiazdozbiory mijanych kosmosów.

***

Shoza zdrzemnął się. Śnił, że pędzi samochodem nieoświetloną ulicą, a z okien wystawowych co chwila strzelają w jego kierunku oślepiające kolumny blasku. Napór światła za każdym razem odbierał fizycznie, podobnie do uderzeń nagłych szkwałów. Ciśnienie wybuchów jasności było tak duże, że musiał kompensować je szarpnięciami kierownicy.
Nagle ktoś krzyknął głośno, musiał być blisko, tuż obok. Przy twarzy usłyszał świszczący szept – Amadea? Tak, to była ona – wczepiła się w jego ramię paznokciami, chyba wbiła je w skórę, bo bolało jak diabli. Był pewien, że już nie śpi, ale w takim razie skąd na jawie wzięła się Amadea?
- Musimy porozmawiać – szeptała. Ból zelżał. Jej wargi były ciepłe, poruszały się we wnętrzu konchy usznej, łaskotały. Przebiegł go dreszcz – doskonale wiedział, każdy centymetr jego skóry pamiętał, jakie ta mała ma ciało i co potrafi. Nie tylko kojarzyło się z seksem, ono po prostu stanowiło czysty seks, ekstatyczny aż do bólu, zaborczy aż do bezsensu, więc nie starczało już miejsca na nic innego.
Zrobił to odruchowo – przygarnął ją, mocno oplótł ramionami, przycisnął, rozdusił jej wargi swoimi. Na początku poddała się, ale zaraz odepchnęła go ze złością. Nie chciał ustąpić, więc ucisnęła mu łokciem tchawicę.
- Ty draniu! – syknęła. – Poruchać, popieprzyć, tak, to ci w głowie, czyli w jajach, bo u ciebie to naczynia połączone. A potem bye, bye, żegnaj, jesteś nie dla mnie, nie możemy się dogadać. Do kobietopodobnego wyrobu o nazwie Linda na czułostki, to i owszem…
- Nie!! – krzyknęła Linda. Jej zielone oczy świeciły w półmroku jak ślepia pantery. Tak jest, ona też tu była, miał czego chciał: tandem uzupełniających się bab. – Nie chcę cię! – wrzeszczała. – Fogh, jesteś szmatą, bezwolną kukłą, niczym. Wynoś się, nie zasłużyłam sobie na taki los. Nie znam dnia ani godziny, żyję jak na bombie, jesteś psychotoksyczny! Nie próbujesz zasięgnąć porady specjalistów, no jasne, robisz to wszystko, bo taką masz zachciankę, twierdzisz że możesz w każdej chwili przestać. Więc przestań! Nie chcesz? Więc oddaj klucze i żegnaj, żałosny wybryku natury! Pozostajesz u mnie skreślonym epizodem, zaczynam nowy rozdział życia, odejdź i nie przeszkadzaj. Rozumiesz?
U jego drugiego ramienia wciąż wisiała Amadea, zanosząc się ostrym, szczekliwym śmiechem. Naprawdę musiała mieć szpony, bo teraz darła skórę do mięsa. Strząsnął ją z trudem i przyłożył dłoń do gorącej, lepkiej rany.
- Popełniłeś czyn haniebny – mówił, a właściwie głosił doktor Marek Vaclav. On też przybył, wszystkie hieny zbiegły się do niego jak do padliny w tym zagadkowo realnym śnie. – „Przede wszystkim nie szkodzić”, zdążyłeś już zapomnieć? Cóż, dziwię się, że uniknąłeś odpowiedzialności karnej i wywinąłeś się wyrokiem zakazującym wykonywania zawodu. Chyba jest jasne, że w mojej klinice nie masz czego szukać. Zwalniam cię, i robię to z prawdziwą satysfakcją. Idź do diabła, Shoza Fogh, w piekle czekają na ciebie z dobrą posadą!
Ojciec i matka przyszli oczywiście oddzielnie. Marlena Fogh, mała kobietka w pastelowych koronkach, jak zwykle sprawiała wrażenie obrażonej, trzymała wysoko głowę i nie zabierała głosu. Moses Ghreb powolnym ruchem przeczesywał palcami resztki sztywnych, szpakowatych włosów. Przytył, lecz wciąż jeszcze był przystojnym mężczyzną. Mimo to Shoza nigdy nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób uwiódł matkę bez użycia stukilowej butli gazu rozweselającego.
- Za bardzo się przejmujesz, synu – pocieszał go stary Moses, on jeden zawsze potrafił znaleźć dobre słowo. – Z tego biorą się niepowodzenia. A z tamtą dziewczyną, jak jej było? Simona? Z jej małym postąpiłeś słusznie, dokonałeś wyboru wedle głosu serca. Gdybyś słuchał rozumu i działał zgodnie z przepisami, wykonałbyś podwójny wyrok, więc nie miej sobie nic do zarzucenia. Po prostu znalazłeś się w sytuacji z której nie było dobrego wyjścia, a ty i tak wybrałeś najlepsze z możliwych. Pamiętaj: urzędnik zawsze znajdzie paragraf, który zinterpretuje na niekorzyść petenta.
Matka wciąż nic nie mówiła, ale ściągnęła wargi, w ten sposób manifestując opinię o słowach ojca. Musiała zaistnieć naprawdę ważna przyczyna, dla której oboje znaleźli się tutaj, w tym samym miejscu i czasie. Przychodził mu do głowy tylko jeden powód: jego własna śmierć. Nie zdążył dojść do żadnych bardziej sensownych wniosków, bo dalsze wydarzenia rozegrały się błyskawicznie.
Amadea, Linda i Marek Vaclav roztrącili rodziców i rzucili się na niego jednocześnie. Momentalnie przeistoczyli się w stworzenia żądne mordu, co do tego Shoza nie miał wątpliwości – ich oczy były płonącymi ślepiami, a wargi uniosły się, odsłaniając zęby. Nie miał czasu, żeby uciekać, więc tylko skulił się w fotelu i odruchowo zakrył głowę ramionami.
W tej sekundzie do akcji wkroczyła bandolha Stolz, która, jak każda bandolha, prędzej dałaby sobie wypruć flaki, niżby ustąpiła piędzi pola. Wzięła zaliczkę, złożyła przysięgę i teraz jej przeznaczeniem było wykonanie zadania. Honor gildii über alles! Nie, to już nie mógł być sen. Sen stał się rzeczywistością: przybyły solarki.
Wojowniczka wirowała w dzikim piruecie śmierci. Amadea oberwała szponami po szyi, Vaclav zainkasował potężny cios w czoło. Odgłosy były obrzydliwe – wilgotne prucie i miękki trzask. Shoza mocniej wcisnął twarz w dłonie, ale słuchu nie potrafił wyłączyć. Dobiegło go kilka podobnych do klaśnięć wyładowań bojowej bransolety Wittera, którą widział na przegubie u dziewczyny, i już było po wszystkim. No, prawie.
Gdy uniósł głowę, jego ojciec, stary Moses, stał bez ruchu naprzeciw wojowniczki. W przejściu między fotelami syczała żółta piana, coś strzelało pękającymi bąblami, gotowało się i znikało, wsiąkało w podłogę czy w przestrzeń, może przenikało granice światów pod innym kątem niż oni. Cóż, fizyka już dawno stała się matematyczną filozofią i upraszczanie definicji zjawisk w taki sposób, aby dało się je przeciągać do okienka pojmowania dla średnio wykształconych ludzi, było ważnym zadaniem i naukowców, i popularyzatorów. Żółta piana już w niczym nie przypominała Amadei, Marka Vaclava, Lindy czy jego matki Marleny, za to w przypadku starego Mosesa żadna metoda degradacji nie była skuteczna. Bandolha Stolz waliła do niego z ciężkiej broni, zadawała ciosy, zdolne powalić dziesięciu, wyskakiwała pod sufit i wiła się po podłodze w paroksyzmach walki i ekstazie zniszczenia, ale na jej twarzy, nagle wypiękniałej od koncentracji, coraz wyraźniej odciskała się trwoga. Z mimiki wojowniczki wynikało, że takich fantomów nie było i nie ma, że nie mają prawa istnieć! Wszak widma i upiory od początku świata prześladowały, straszyły i żłobiły mózgi ludzi koszmarnymi wizjami, ale silną wolą i prawością zawsze dawało się je w końcu odegnać.
- Wam nie wolno tutaj zabijać, nasze światy muszą być osobne! – niezrozumiale krzyknęła Stolz, zatrzymując się naprzeciwko Mosesa. Dyszała ciężko, groziła zaciśniętymi pięściami, w bezkrwistej twarzy płonęły czerwone oczy.
Więc nie był upiorem, fantomowym cieniem wspomnień Shozy. Także nie mógł być jego ojcem, lecz tylko przybrał postać Mosesa, która coś skrywała, coś bardzo oczywistego i strasznego. Nagle stało się – przybysz plunął żarem. Najłatwiejsze byłoby tłumaczenie, że wypuścił płomień jak połykacz ognia, tyle że ten płomień był świecącym i przejrzystym kłębem słonecznej plazmy. Shoza widział, jak twarz starca jaśnieje, faluje i znika, zamieniając się w kondensat energii, który ukierunkował się i uderzył w Stolz. W trakcie ataku Moses Ghreb zapadł się w siebie i zniknął, a jego ciało, z czegokolwiek się składało, uległo całkowitej transformacji, otwierając przesmyk do piekła. Pasażerowie doświadczyli tylko liźnięcia gorąca, żar opalił krawędzie foteli i wykładzinę sufitową. Nic się nikomu nie stało, z jednym wyjątkiem. Plazmowy ogień zabił bandolhę.
Przezroczyste halo rozlało się po kabinie, przeniknęło przez przedmioty i ciała ludzi, uderzyło impulsem radiacji, rozpełzło się po ścianach, po czym opadło na podłogę, formując eteryczną, świecącą warstwę gazu. Wydawało się, że uchodzi szczelinami lub wsiąka w warstwy izolacyjne, bo po kilkunastu sekundach substancja – czy może tylko promieniowanie – zanikła.
Shoza odpiął pasy i pochylił się nad potwornie zniekształconą, miejscami zwęgloną twarzą kobiety. Rozchylił pancerną kamizelkę, aby zobaczyć na piersi jedną wielką ranę, pokrytą różową galaretą. Był przekonany, że letalna dawka energii, zdolna do unicestwienia nawet bandolhy, pierwotnie przeznaczona była dla niego, a sekjuritka przy wykonywaniu zadania nie doceniła zagrożenia i dała się zabić. Był jej coś winien, tej gruboskórnej wojowniczce.
Zamknął oczy, wykonał hiperwentylację płuc, wyciszył myśli i emocje, rozluźnił się w krótkiej medytacji. Był gotów.
Rozsunął palce, opuścił dłonie i otoczył nimi głowę dziewczyny, a właściwie to, co z niej pozostało.

***

Jak zwykle na początku adiunkcji, zaparło mu dech. Miał wrażenie, że stanął na górskiej przełęczy, a u jego stóp aż po granice widnokręgu rozpościera się młody las. Miał chęć puścić się w gęstwinę i poszukać ukrytych ścieżek, jednak zdawał sobie sprawę, że czasu jest naprawdę mało, jeśli w ogóle nie jest już za późno. Przezwyciężył ciekawość i zbliżył dłonie do zmasakrowanej twarzy, którą niewyraźnie dostrzegał przez indykacyjną wizualizację. Otoczył organizm kobiety swoją unikalną sferą adiunkcji obserwacyjnej. Aby rozumieć uzyskiwane dane, porównywał je do znanych sobie pojęć, i to stanowiło istotę jego oryginalnej metody translacji alegorycznej.
Wzmocnił sygnały i tak zmodyfikował translację, aby spośród pasm informacyjnych wyeksponować dźwięk i obraz kanałami o podobnej przepustowości. Lubił taką inscenizację, bo angażowała zmysły pierwotne, dobrze przystosowane do transmisji danych, a te można było dalej interpretować w indywidualny sposób, wykorzystując wiedzę, inteligencję czy intuicję.
Ostrym bólem przypłacił erupcję informacyjnego chaosu, i dopiero po chwili był w stanie wybierać i selekcjonować. Nie musiał wnikać głęboko w strukturę danych, aby zyskać pewność, że kobieta umierała. Zapewne dlatego nic nie było tutaj na swoim miejscu. Mógł też być inny powód – jeśli gildia bandolhów totalnie modyfikowała ciała swoich członków, co wydawało się bardzo prawdopodobne, miał przed sobą organizm o obcej bazowej strukturze, której musiałby uczyć się od podstaw. Na to nie miał czasu.
Lecz szczęście mu sprzyjało, bo już po kilku sekundach zdołał odnaleźć się w pozornym chaosie. Zauważył prawidłowości, wyczuł sens i już wiedział, jak poruszać się po nowym terytorium. Przebiegał główne szlaki poszukując biochemicznej aktywności, lecz – niestety – już nie znalazł w ciele kobiety ani krzty życia. Serce nie biło, krew ciemnymi złogami zalegała w żyłach i tętnicach, płuca nie pracowały, a układ nerwowy…
Drgnął. To było niemożliwe, bo przeczyło prawom fizjologii, ale mimo wszystko rejestrował jakąś nietypową aktywność. Czyżby coś przeoczył?
Nagle sparaliżował go strach. Przecież Stolz także mogła być rodzajem solarki, maskującej się biochemiczną mimikrą i szykującej atak. Nie, niemożliwe. Przecież ostro walczyła z intruzami, a tak daleko posunięty kamuflaż nie byłby konieczny, by go zabić, wszak nie był wojownikiem. Spokój, spokój, mantra, oddech. Wyciszyć się, wejść w rolę emocjonalnie niezaangażowanego obserwatora. Tak, już lepiej.
Gdy wreszcie zdołał się skoncentrować, dostrzegł bardzo słabo świecące zielone nici impulsów, zanikające i znów pojawiające się w pojedynczych neuronach, a potem zobaczył całe pęki podobnie drgających linii w pniach nerwowych, w jego translacji przypominających światłowody. Był to nad wyraz nikły ślad jakiegoś dziwnego życia, ale mógł stanowić punkt zaczepienia. Shoza usiłował odszukać mózg, ale nie szło mu najlepiej. Rejestrował jakieś bliżej nieokreślone zbiory danych w postaci czerwonych równin, brunatnych płaskowyżów, kłujących wzrok seledynowych rozlewisk, kłębów par czy dymów – nie próbował nawet analizować tych obrazów, szukał charakterystycznego terytorium o typowej neuronalnej regularności ula – bez rezultatu. Czyżby najnowszy egzemplarz bandolhy nie posiadał klasycznego mózgu?
- Mózg rozproszony? – mruknął. Bardziej domyślał się niż słyszał, że jego sąsiad coś mówi, ale zignorował go, nie miał innego wyjścia, ponieważ znajdował się głęboko w świecie krańcowo odmiennej percepcji. Wzmocnię składową dźwiękową, pomyślał.
Przestawił się na audio. Z dzikiej kakofonii spróbował izolować periodyczne odgłosy, typowe dla pracy lewej półkuli, a gdy nic z tego nie wyszło, poszukał wysokiego zaśpiewu krótkookresowej pamięci, pracującej automatycznie – też bez rezultatu. A może cały mózg uległ wypaleniu w eksplozji żaru? Przecież nie, wierzch i tył czaszki pozostały całe. Cóż, tak czy owak Stolz jest już stuprocentowym trupem, nawet jeśli wciąż można wykryć gasnące echa aktywności układu nerwowego. Takie są fakty. Zawsze przy stwierdzaniu zgonu odczuwał smutek, jakaś cząstka każdej śmierci dotyczyła przecież i jego. Oto w jednej chwili unicestwieniu ulegał bezkresny wszechświat, umierał całkowicie i nieodwracalnie, a to, co zostawało, stawało się uboższe o tajemnicę percepcji istoty świadomej istnienia nie tylko własnego, ale także wszystkich innych. Również jego, Shozy Fogha.
Nagle przypomniał sobie o czymś.
Zacisnął dłonie na okrwawionej głowie i spróbował po raz ostatni. Spieszył się. Szczęśliwie od razu znalazł to, czego szukał. Wizualizacja była dokładnie taka, jakiej oczekiwał: cylindryczne urządzenia, buchające żółtym ogniem, prymitywne wyobrażenie pieców hutniczych. Cokolwiek to było, jeszcze nie wyczerpało zapasu energii i wciąż pracowało w trupie tej kobiety. Chemiczne neurodopalacze bandolhów, zlokalizowane bezpośrednio w mózgu, w wyniku reakcji sztucznych enzymów generowały tlen ze związków organicznych i dostarczały energii, same ulegając stopniowej dekompozycji, ale przez pewien czas były w stanie podtrzymywać bazowe funkcje życiowe na minimalnym poziomie. Tyle sobie przypomniał. Awaryjne polimeryczne wszczepy w tym właśnie momencie ratowały jedną z członkiń bractwa. Trafił na ostatni etap procesu – jej życie właśnie dogasało, co objawiało się resztkową aktywnością układu nerwowego. Trzeba jednak spróbować coś zrobić, choćby dla spokoju sumienia.
Spróbował pobudzić fizjologiczne szlaki korelacyjne w taki sposób, aby całość ruszyła znów jako jeden organizm. Ukierunkował przeżyciową energię i prymitywnie uderzył, wykonał mentalne pchnięcie, które powinno mieć efekt podobny do wstrząsu elektrycznego albo „pięści samuraja”. Rezultat daleko przeszedł oczekiwania – nagle zobaczył cały mózg, który zajaśniał żółtym rozbłyskiem jak przygasłe ognisko, rozżarzające się w gwałtownym podmuchu. Czyżby się udało? Może organizm bandolhy oczekiwał na taki impuls? Dalsze działania polegały już tylko na rutynowych czynnościach: w pniach nerwowych zaktywizował przepływ impulsów sterujących, wygenerował elektryczny szok w sercu, podrażnił i zmusił do działania układ oddechowy. Gdy stwierdził, że organizm rusza, wycofał się z adiunkcji i zdjął mokre od krwi i śluzu dłonie z głowy wojowniczki. Wciąż nie wierzył, ale to był fakt: udało się!
Bandolha Stolz spazmatycznie chwyciła powietrze, po czym w potężnym skurczu przepony wyrzuciła z płuc co najmniej pół litra zabarwionego na różowo płynu. Odetchnęła ze świstem, szczerząc spękane zęby. Macając wokół podniosła się na kolana i, wykazując natychmiastową orientację przestrzenną, szybko popełzła w stronę błony drzwi, zostawiając za sobą szlak z krwi i śluzu. W przejściu trwał w letargu anabiozer, który natychmiast wykrył obecność rannej i ożył, rozchylając się z mlaśnięciem – przypominał gigantyczną muszlę albo paszczę, rozwierającą się z obleśną ochotą. Shoza jak sparaliżowany obserwował rozgrywający się dramat, lecz jakimś bocznym nurtem myśli dobił się freudowskich skojarzeń – oto gigantyczny srom, otwierający się na przyjęcie płodu w akcie temporalnej inwersji. Płodu uciekającego, uważającego świat za niegodny jego obecności.
Bandolha usiłowała wspiąć się do środka, ale nie miała siły, jej ciało zwiotczało i osunęło się po obłości skorupy. Fogh podbiegł i podtrzymał dziewczynę, dziwiąc się, jaka jest lekka. Po chwili była już w środku, a macki biostatu oplątywały jej tułów, wnikały do nosa i ust, kładły pielęgnacyjne maski na rany. Muszla zamknęła się z westchnieniem, wyciskając na zewnątrz haft przezroczystego śluzu. Galaretowate sople, które pojawiły się na krawędzi, zostały natychmiast wessane z powrotem do wnętrza.
Shoza odetchnął. Nagły zawrót głowy zmusił go do oparcia się o jajowaty korpus biomechu, po którym przebiegały niespokojne wibracje.

***

- Czy pan jest lekarzem? – dobiegło go pytanie. Zadał je kupiec. Wpatrywał się w niego z mieszaniną niechęci i rozdrażnienia, widocznie powtarzał je po raz kolejny.
Shoza z wysiłkiem powracał do rzeczywistości. Nie czuł się najlepiej i nie miał chęci na wyjaśnienia. Zataczając się, dobrnął do fotela i osunął się na siedzisko.
- Wywiad czy śledztwo? – odburknął, nawet nie próbując być uprzejmym.
Tamten wzruszył ramionami.
- Ja odpowiedziałem, kiedy pan był ciekaw, ale pan przecież nie musi. Moja profesja jest bardzo zwyczajna, więc nie robię ze sprawy ceregieli.
Shoza próbował się odprężyć, wykrzywiając usta w uśmiechu. Ludzie bywają straszliwie upierdliwi, i to najczęściej w najmniej odpowiednim momencie.
- Zgadza się, mam wykształcenie medyczne.
- Czy musimy być tacy oficjalni? – Kupiec był niezmordowany w konwersacji. – Wittlin Kipchener, do usług. Fogh widział tylko jedną możliwość: popłynąć z prądem, na nic innego nie miał siły.
- Shoza Fogh. Czy pani zechce dołączyć do kompanii? – zwrócił się do skulonej w swoim fotelu pasażerki. Istniała szansa, że Wittlin użyczy jej części swojego zainteresowania.
- Na-talia Wellsky. – wyjąkała. – Co… to było?
Niestety Wittlin nie kwapił się do wyjaśnień, wzruszając ramionami. Fogh z trudem zebrał myśli. No właśnie, co to mogło być?
- Bandolha próbowała usunąć nieproszonych gości – mruknął. – I prawie jej się udało… prawie. Nie przetrzymała tego ostatniego, w czymś musiał być inny niż reszta. Przykro mi, ale wiem niewiele więcej… Natalio. Przypuszczam, że Stolz przetrwa w stanie pół-życia zanim wrócimy, a w szpitalu wyciągną ją z tego. W końcu sam dostarczyłem tych cholernych solarek, wszystkie były fantomami moich przyjaciół czy bliskich. Czuję się winny, bo physis mego ojca napadła na tę dziewczynę. Cholernie skuteczna podróbka, przeznaczona dla mnie, najpierw trafiła na zajadłą służbistkę. Dlatego tu jeszcze siedzę zamiast żeglować między kosmosami w postaci plazmowego wyziewu, jak było w planie.
Nie musiał tego mówić. Wielu durnych rzeczy w życiu nie musiał robić.
Wittlin sapnął z dezaprobatą.
- Jak widzę, oboje wiecie tyle co nic. Zjawy tego rodzaju mógłby równie dobrze wyprodukować każdy z nas, to pewne – obwieścił autorytatywnym tonem. – Jedno wydaje się oczywiste: wyłącznie podświadomość steruje tworzeniem fantomów, świadomość nie ma wpływu na ten proces. Inna sprawa: zjawisko zachodzi wyłącznie podczas skoku transświatowego. Zgodnie z zasadą antropiczną przy podchodzeniu do kolejnego progu nowy kosmos za każdym razem ulega dla nas kreacji od początku, i wtedy warunki sprzyjają także tak zwanym kreacjom pobocznym. Gdyby można było nauczyć się świadomie sterować tym procesem stwarzania i wyprodukować coś pożytecznego!
- Na przykład coś, czym można zahandlować? – spytał Shoza i poniewczasie ugryzł się w język. Kupiec coś wiedział i zrażanie go nie było najlepszą strategią.
Wittlin rzucił mu nieprzyjazne spojrzenie.
- Kolego, świat tak jest urządzony, że ludzie kupują pożyteczne przedmioty. I dzięki Bogu, bo w przeciwnym wypadku bez przerwy by o nie walczyli.
- A tak nie walczą?
- Niektórzy, owszem – przyznał. – Ci, którzy chcą mieć wszystko darmo. Jest sporo takich, którzy brzydzą się pracą, ale nie dostatnim życiem.
Zapadło niezręczne milczenie. Na monitorze z burej nicości wyłaniał się kolejny, usiany gwiazdami kosmos.
- Co z nami będzie? – wykrztusiła Natalia. Najwyraźniej źle radziła sobie z szokiem i w jej głosie pobrzmiewała histeria. Odezwał się Wittlin.
- Każdy statek ma urządzenia i procedury awaryjne, wystarczy poczekać, aż się włączą. Są zdublowane, na wszelki wypadek. Najpierw zostaniemy poinformowani o sytuacji, a następnie w dogodnym momencie automatyczny pilot zakończy rejs, zawracając jednostkę do miejsca startu. Takie są procedury standardowe.
Kobieta skinęła głową, ale jej szeroko otwarte oczy wciąż wyrażały strach. „Jak przerażone, ale przyczajone zwierzę”, pomyślał Shoza.
Jak na razie wyszli obronną ręką, lecz Fogh nie potrafił się odprężyć. Wyglądało na to, że jakaś przemożna siła nie pozwala mu oddalić się od wytartych pokładów Valios, głupawych uśmieszków żegnających go przyjaciół, ostatniej rozmowy z Markiem Vaclavem, a także od dziwnych wydarzeń poprzedniego dnia. Odlatując miał nadzieję… chyba na to, że znów będzie mógł mieć nadzieję. Teraz physis jego ojca zarządziła powrót. Cóż, będzie wytrwały i wykorzysta pierwszą z następnych okazji, jeśli jakaś jeszcze się trafi. Uparcie nie dopuszczał do siebie myśli, że łańcuch zdarzeń prowadzących do tej wyprawy był zbyt nieprawdopodobny, by mógł się powtórzyć.
Kiedyś, jeszcze przed aferą z Simone, Marek Vaclav powiedział mu, że nie można przez całe życie uciekać. Erudyta, a nie wiedział, że u niektórych ludzi imperatyw ucieczki jest osobistą i nieodłączną cechą, jak za długi nos czy odstające uszy.


Dodano: 2014-10-07 13:45:37
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS