Przygoda z
„Awantury w salonie gier” to odwrotność wrażeń z pierwszego tomu. Wtedy był topniejący z wolna dystans zakończony entuzjastyczną oceną końcową, teraz była radość na myśl o kontynuacji przechodząca z wolna w ogromne rozczarowanie.
Już początek opowieści smakuje trochę jak zużyta guma do żucia. W
pierwszym tomie cukierki stanowiły bowiem – kolejno - nieznaną tajemnicę, zadziwiającą atrakcję, niełatwą zdobycz i umiejętnie wykorzystywane źródło przewagi nad przeciwnikiem. W drugim tomie dzieciaki opychają się słodyczami permanentnie, przez co całkowicie wytracają one swoją fabularną moc. Już na pierwszych stronach następuje więc uwiąd dramaturgii, wrażenie podobne do tego, jakie pojawia się po wpisaniu w grze kodu przenoszącego gracza w „god mode”.
Z czasem, kiedy zawiązuje się akcja, okazuje się, że powieść cierpi na jeszcze jedną, niebezpieczną chorobę. Otóż jej fabuła stanowi w jakimś stopniu wierną kopię tomu pierwszego. Pomijając skromne przetasowania w gromadce bohaterów, obowiązkową zmianę antagonisty i zamianę drugorzędnych gadżetów - czytelnika uderza wrażenie, że to dokładnie ta sama historia!
Sklep z łakociami zamieniono na salon gier, a słodycze - na stempelki. Zmienił się też nieco schemat magicznych umiejętności, o które toczy się gra. Ale to o wiele za mało, żeby ukryć fakt, że mamy do czynienia z wystawieniem tej samej sztuki w nowych dekoracjach. Najlepszym przykładem są magiczne przedmioty, które usypiały czujność mugoli. W pierwszym tomie były to białe krówki; teraz są to serowe nachosy. Cóż, tego rodzaju pisarskie zagrywki to coś więcej niż analogie, to po prostu autoplagiat.
Być może będą tacy, którzy uznają, że powyższe oskarżenia są chybione. W końcu po dwóch seriach, liczących łącznie osiem książek, ci, którzy kochają Brandona Mulla, chcą po prostu otrzymać jeszcze więcej jego charakterystycznej twórczości. Niestety, sam lubię tego pisarza za jego frapujące pomysły i wyobraźnię, tymczasem „Awantura w salonie gier” nowych pomysłów po prostu nie zawiera, stanowi odgrzewanego kotleta, którego z powodzeniem można by zastąpić ponowną lekturą czegoś, za co już wcześniej zapłaciliśmy.
Jest tu, oczywiście, kilka wątków wartych uwagi. Weźmy na przykład motyw Lindy (Belindy White, która była czarnym charakterem pierwszego tomu, a tu - odmłodzona i pozbawiona pamięci - zaczyna życie od nowa) - na ile określona jest nasza natura? jak daleko sięgają macki przeznaczenia, a ile naprawdę jest w nas wolnej woli? czy aby na pewno rację ma Mozag, twierdzący, że „jesteśmy tym, kim postanowimy być”?
Te i kilka innych smaczków to jednak o wiele za mało, żeby uratować ocenę całej książki. O ile „Wojna cukierkowa” stanowiła powiew świeżości i kolejne stoisko z oryginalnymi koncepcjami Mulla, o tyle „Awantura w salonie gier” sprzedaje te same, niespecjalnie nawet odświeżone i przypudrowane pomysły.
Autor:
Krzysztof Pochmara
Dodano: 2014-09-25 12:49:39