Kiepski koniec złodziejskiego duetu
Są lepsze i gorsze zakończenia cykli fantasy; oczywiście jeśli dana seria finału w ogóle się doczeka. Michael J. Sullivan postanowił zakończyć „Odkrycia Riyrii” na szóstym tomie, chociaż chyba lepiej by było, gdyby pozostawił je niedokończone.
„Pradawna stolica” zamyka cykl
„Odkrycia Riyrii” Michaela J. Sullivana, czyli serię o dwóch złodziejach, którzy zostają wplątani w intrygi dworskie, wojny, aż wreszcie muszą dokonać tego, co jest przeznaczeniem większości bohaterów powieści fantasy: uratować świat. W ten sposób, chociaż początkowo w prozie amerykańskiego pisarza więcej było z twórczości Fritza Leibera, w finale bliżej jej do założeń fabularnych J.R.R. Tolkiena. O ile jeszcze łotrzykowska fantasy wychodziła Sullinovanowi przyzwoicie, to sięgnięcie po bardziej epickie motywy należy uznać za błąd.
Pomysł fabularny wykorzystuje klasyczny motyw podróży i drużyny. Grupa postaci, mniej lub bardziej chętnie, wyrusza na misję odnalezienia stolicy pradawnego imperium, gdzie ma się znajdować tajemniczy artefakt – róg, w którego zadęcie ocali ludzkość przed zniszczeniem ze strony elfów. Gdzieś w tle pozostali bohaterowie przygotowują się na odparcie inwazji i oczywiście bardzo martwią się o resztę. Nie jest to najbardziej kreatywny pomysł na fabułę, jaką widziała literatura, ale prawdopodobnie można było na tej bazie stworzyć powieść nieodbiegającą od przeciętnej – czy to fantasy, czy to samej serii Sullivana.
Można było... ale w zamian amerykański pisarz zaserwował czytelnikom zestaw trudny do przełknięcia. Bardzo wymagające lub wręcz niemożliwe okazuje się zawieszenie niewiary, czytając kolejne wydarzenia z „Pradawnej stolicy”. Nie wdając się w szczegóły fabularne czy dotyczące niektórych elementów świata przedstawionego: w zasadzie w każdym elemencie konstrukcji powieści można znaleźć cechy znacząco osłabiające chęć dalszego brnięcia w lekturę.
Już we wcześniejszych tomach autor rozrzucał poszlaki, które mogły wskazywać, że nie każda z postaci jest tym, kim się wydaje na pierwszy (czasem też drugi, trzeci i siedemset pięćdziesiąty dziewiąty) rzut oka, ale w najśmielszych snach nie należało się spodziewać, że będzie wyciągał dodatkowe funkcje i tajemnice z przeszłości jak króliki z kapelusza. W efekcie całość przeradza się w scenariusz godny niejednej telenoweli.
Kolejną denerwującą cechą w powieści jest to, że w zasadzie wszyscy - oprócz bohaterów – mają większą wiedzę o zagrożeniu, rozwiązaniu i zakulisowych intrygach. Poruszają się po omacku, odkrywają rzeczy – jak się zdaje – powszechnie wiadome czy wreszcie przeżywają zaskoczenie, dokonując szokujących odkryć, na które czytelnik wpadł ze sto czy dwieście stron wcześniej. W mniejszej skali też do tego dochodzi, bohaterowie mając na tacy podane rozwiązanie błądzą, roztrząsają problem, by w końcu wpaść na sposób wyjścia z sytuacji przypadkiem. Jeśli to miał być sposób Sullivana na budowanie napięcia, to zdecydowanie mu ten zabieg nie wyszedł.
Słabość widoczna jest również w kreowaniu zachowań postaci, a także relacji między nimi. W tej dziedzinie nigdy nie był mistrzem, ale poprzez dość skąpe opisy oraz rzucone tu i tam detale można było sobie zbudować spójny obraz poszczególnych bohaterów. Teraz niestety postanowił tworzyć dość szczegółowe opisy ich zachowań przy jednoczesnym zapewnieniu większości happy endu. W efekcie czytelnik zmuszony zostaje do czytania żenująco słabych dialogów z miłosnymi wyznaniami, a także zachodzić w głowę, jak przebiegał proces przyczynowo-skutkowy, który zaowocował taką, a nie inną decyzją. Na domiar złego nawet antypatyczne postaci cyklu nagle zostają wybielone i tylko główny i pozornie wszechmocny szwarccharakter (oczywiście bardzo hollywoodzki: nie wiadomo czy bardziej zły, czy bardziej głupi) pozostaje sam na placu boju w czynieniu zła.
Logiki w powieści Sullivana na próżno więc szukać; na pewno nie kierują się nią postaci, a i chyba sam autor o niej zapomniał, bo inaczej nie można wytłumaczyć takiego nagromadzenia absurdalnych pomysłów i rozwiązań fabularnych, stosunkowo rzadkich w poprzednich tomach. Efekt jest irytujący, męczący i niszczący przyzwoite wrażenie z wcześniejszych tomów. Na szczęście w zasadzie każdy z nich opowiada również względnie zamkniętą historię, więc lekturę „Pradawnej stolicy” można sobie darować. Nic się nie straci.