NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Strzeszewski, Emil - "Ektenia"
Wydawnictwo: Powergraph
Data wydania: Listopad 2013
ISBN: 978-83-64384-05-9
Format: epub, mobi
Liczba stron: 190
Cena: 21,90 zł



Strzeszewski, Emil - "Ektenia" #2

Rozdział II
Gliniany golem

Smród i niemoc to jedyni mieszkańcy tego miejsca. Wirują w duchocie wokół łoża ofiarnego, złączeni w uścisku, odrętwieni, poruszają się w takt muzyki, której nie ma.
Stoję w kącie pokoju i nie śmiem nawet drgnąć. Moje myśli są jasne. Czyste wytyczne, racjonalne wskazówki, które zaprowadzą mnie do celu. I nie ma znaczenia to, że nie znam przeznaczenia tego, co robię. Nie istnieją wątpliwości. Rozkaz. Po prostu rozkaz.
On jest chory, a ja znam lekarstwo. Mam panaceum na jego niemoc. Gdy wykonam polecenie, on poczuje ulgę. Wybawiam go, choć uczuć we mnie nie ma.
W nodze czai się gangrena, ramię jest niesprawne, prawa strona ciała martwa. On tkwi gdzieś pomiędzy dwoma światami. I patrzą na niego smród i słabość. Czuwają, by zostało tak na wieki.
Nie ma tyle czasu.
Wyniszczona twarz, zapadnięte policzki. Wiem, że budzi się rzadko, a i to tylko po to, aby wypowiedzieć słowa bez znaczenia. Teraz śpi. Czeka.
Czeka na mnie.
Odsłaniam pierzynę i smród uderza mnie w nozdrza. Nie tracę jednak zmysłów. Zmysły są nieważne. Istotne jest zadanie, z którym przyszło mi się mierzyć.
Chwytam mocno prawą nogę i ściskam. Widzę doskonale ciemnobrunatny wylew w okolicy kolana, choć panuje tu mrok, a w sali nie ma okna.
Dociskam. Chora krew tryska na mą dłoń.
On otwiera oczy. Budzi się z krzykiem i strachem...

***

Budzę się z krzykiem i strachem. Nieznośny ból w lewej dłoni uświadamia mi, że to nie sen. Znowu bezwiednie zacisnąłem pięść. Paznokcie wbiły się w skórę aż do krwi. Dobrze, że nie zrobiłem sobie czegoś gorszego.
Znowu będzie trzeba zmienić pościel... A ta tak bardzo mi się podoba... Biała jak śnieg, wykrochmalona. Przypomina mi dom rodzinny, spałem tam w takiej samej. Tylko jej zapach jest inny. To nie woń świeżego wiatru i gruszy, która rosła na moim podwórku. Pachnie medykamentami. Przez to wydaje mi się, że śpię w posłaniu po jakimś innym chorym. Jednak doktor Amterstern zapewniał mnie, że ta pościel to zupełnie nowy nabytek.
Dobrze, że nie śnię tego koszmaru co noc, bo chyba oszalałbym. Upiorna wizja przeraźliwie długiego spadania prześladuje mnie rzadko. Zwykle wtedy, kiedy księżyc świeci wyjątkowo jasno. Tak jak dzisiaj.
Odkrywam pierzynę i unoszę się z wysiłkiem. Mam ochotę opaść znowu na miękkie poduchy, walczę ze sobą. Napinam każdy mięsień, jaki pozostaje jeszcze pod moją kontrolą. Centymetr po centymetrze, sekunda po sekundzie jestem coraz wyżej. Moje czoło zrasza pot, lecz nie zwracam na to uwagi. Liczy się tylko to, że żyję, że mogę się podnieść. To we mnie tkwi siła! Nie jestem kaleką! I nie będę...
Udało się. Dygoczę cały i trudno mi utrzymać ciało w pionie, ale dam radę. Muszę ćwiczyć. Inaczej moje mięśnie zastygną zupełnie. Zawsze byłem silnym mężczyzną. Poradzę sobie. Poradzę.
Płaczę.
Łzy kapią na nogę, ale nawet tego nie czuję.

***

Za oknem ożywcze promienie wiosennego słońca muskają ptaki i drzewa. Słyszę odgłosy natury – szumy, trele i ćwierkanie. Chciałbym wyjść na zewnątrz, ale to niemożliwe. Nawet jeśli poprosiłbym siostry o pomoc, nie na wiele by się to zdało. Nie mam siły podnieść głowy, aby zobaczyć to wszystko. Mógłbym jedynie popatrywać jednym okiem na ziemię. Nie będę więc sprawiał kłopotu pielęgniarkom, mają dość pracy przy innych chorych.
Wyciągam rękę, aby podrapać się po nodze. Już dawno mi ją amputowali i założyli protezę, ale ja nadal czuję swędzenie na prawym udzie. Zapominam o nim, dopiero gdy palce dotkną szorstkiego, lekko plastycznego materiału, z którego jest zrobiona moja nowa kończyna.
Glina jeszcze nie stwardniała. Tuż przy szwie ma kolor lekko fioletowy, koszmarny. Gdy na to spoglądam, zbiera mi się na wymioty. Staram się patrzeć jak najrzadziej, ale mój wzrok wciąż tam wędruje, jakbym sam sobie sprawiał tortury. W niczym nie przypomina to barwy skóry, ale doktor powiedział, żebym się nie przejmował. To moje naczynka krwionośne łączą się stopniowo z kanalikami precyzyjnie wydrążonymi w protezie. Gdy posoka dotrze do czubków glinianych palców, będę mógł w końcu ruszyć nogą, a kolor stanie się znośniejszy.
Guten Morgen, Herr Benck — słyszę od drzwi.
O wilku mowa, myślę.
— Dostaliśmy dziś telegraf z Scharfenwiese — mówi doktor. — Wiadomość od pana Sarmenta, projektanta pańskiej protezy.
Spoglądam spod zmrużonej powieki. Jego biały fartuch jest nieskazitelnie czysty, jak zwykle. Wyprostowana postawa i dumnie wysklepione czoło podnoszą mnie na duchu zawsze, ilekroć je widzę. Od Amtersterna bije pewność profesjonalisty.
— Wacław Sarment to wyjątkowo uzdolniony projektant, wysoko ceniony. Proteza wykonana jest zadziwiająco precyzyjnie, jak gdyby podpisał pakt z samym diabłem.
Doktor chichocze. Ma suchy śmiech, niepasujący do niego. Lekko szyderczy, nieznośny.
— Już niedługo odzyska pan czucie w całym ciele. Rehabilitacja będzie jednak długa i zanim wszystko wróci do sprawności, sporo wody w rzece upłynie. Przez cały ten czas będzie pan pod kontrolą medyków zakonnych, tak jak obiecaliśmy. Proszę jednak pamiętać o ograniczeniach. Zdolność odczuwania bodźców będzie właściwie śladowa, ale ważne, że w ogóle będzie. Gliniane partie nie będą ulegać zmianom temperatury, co może powodować dyskomfort, gdy jedna część ciała będzie na przykład rozpalona, druga zaś nie. Przy pana obrażeniach najważniejsza jest mobilność. Gdy tylko zagnieździmy w panu resztę protez, w końcu poczuje się pan człowiekiem w pełnym tego słowa znaczeniu.
Podchodzi do łóżka i siada na jego skraju. Pochyla się nisko nade mną i szepcze z przejęciem:
— Wiem, o czym pan myśli... Że metalowe części byłyby lepsze. Pewnie byłyby, ale widzi pan, to nie jest takie proste. Uszkodzenia prawej strony ciała są zbyt duże, aby zdrowe komórki pańskiego organizmu pozwoliły na tak znaczną ingerencję. Mnożyłyby się odrzuty. Z gliną nie ma takiego problemu, glina jest przyjazna. Proszę przy tym pamiętać, że to pionierski zabieg. Nowa technika. Uczestniczy pan w historycznym przedsięwzięciu. Jeśli uda się wszystko, co zamierzyliśmy, niedługo wyjdzie pan stąd cały i zdrowy. Wszystko na to wskazuje, że nasze starania będą w najwyższym stopniu skuteczne.
Unosi się, z uśmiechem na ustach. Doceniam jego szczerość. Zresztą, wiem, na co się pisałem. Innej drogi nie było. Albo paraliż, wózek i opieka do końca życia, albo ten radykalny krok. Postawiłem wszystko na jedną kartę.
— Muszę więc pana spytać, jak się sprawia nowa kończyna? Mrugnie pan raz na dobrze, dwa na źle.
Patrzę na niego skonfundowany. Czekam chwilę i mrużę powieki trzy razy.
Rozszerza oczy ze zdumienia. Wygląda zabawnie. Gdybym mógł się śmiać, zapewne bym to zrobił.
— Czyli nie wie pan? — pyta nieśmiało.
Mrugam raz.
— Raz na tak? — upewnia się.
Triumfująco mrugam po raz kolejny.
— Uhm... — Pochyla się nad małym notesem i doskonale zaostrzonym ołówkiem skrobie coś po kartce. — W takim razie chyba za wcześnie na wnioski. Minął dopiero tydzień od ostatniej operacji. Teraz obejrzę pana nogę.
Opukuje glinę. Patrzy krytycznie na szew i mówi coś bezgłośnie. Złociste słońce oświetla jego oblicze. Dopiero teraz zauważam, że ma krogulczy nos. Pasuje to do jego twarzy. Istotny znak szczególny, który idealnie komponuje się z całą jego osobą. Doktor Amterstern – solidny Prusak. To chyba dobrze, że właśnie na niego trafiłem.
Zza okna słychać spacerowiczów. Dziwne mruczenie i seplenienie oraz zmęczone, choć troskliwe głosy sióstr oprowadzających pacjentów po ogrodach – nie znoszę ich. Przypominają mi, że nie jestem w zwykłym szpitalu.
— Jak pan się czuje? — kontynuuje wywiad ortopeda. — Raz na dobrze, dwa na źle, trzy na bez zmian.
Bez zmian.
— Uhm... — Po raz kolejny coś notuje. — Dobrze, Herr Benck, opuszczę pana w takim razie, mam dużo obowiązków. Ostatnio sporo się u nas dzieje. Matilda przyniesie panu pod wieczór pigułki pomocnicze. Życzę dobrego dnia.
Odwraca się w drzwiach i puszcza do mnie oko. Jakoś kłóci się to z tą jego pruską solidnością.
— Będzie już tylko lepiej — mówi i wychodzi.
Nieznośne szmery za oknem jakby cichną.

***

Matilda tryska entuzjazmem. Zawsze wprowadza przyjemne zamieszanie w mojej skromnej salce. Jej luźno spięty kok wydaje się mienić wszystkimi odcieniami brązu, a starannie wypielęgnowane dłonie gładzą skórę w okolicy szwu w sposób, który budzi dreszcz. Rozmasowuje nogę z precyzją, a jednocześnie delikatnie. Podobno dobrze to wpływa na ukrwienie protezy.
— Żołnierze opowiadali dziś miłe rzeczy — mówi z radością. — Bo wie pan, oni zawsze dużo mówią i zwykle same przykre rzeczy. Wspominają wojnę. Och, ale ja tak plotę, a pan się pewnie ze mnie śmieje. Pan nauczał literatury, a ja tutaj... No wie pan...
Oczywiście. Wiem. Rozumiem. Nie mówisz Proustem ani nawet Flaubertem. Nie budujesz kunsztownych zdań. Przy tutejszych pacjentach nie miałoby to sensu. Nic się nie stało. Jesteś szczera. Jesteś cudowna.
— Przebąkiwali coś, że dobrze idzie na wojnie, że Wschodniobałtowie ustępują pola. Podobno, choć ja tam nie wierzę za bardzo, kończą im się zapasy ludzi. Nie wiem, co to znaczy „zapasy ludzi”, ale chyba to poważna rzecz, skoro przegrywają. Oby zresztą. Ta poprzednia wojna przecież... Cóż to była za porażka...
No proszę! Królestwo Wschodniobałtyckie w odwrocie! Któż by się spodziewał.
Pamiętam, jak rozpoczynali wojnę, rozproszeni, niepozorni. I pamiętam, że dzięki wojnie, którą powinniśmy wygrać, zjednoczyli się. Księstewka, miasteczka, lenna i rozbicie dzielnicowe – nagle razem, pod jednym sztandarem. No i zatrzymała się nasza wschodnia kampania pod Rygą, utopiona we krwi tysięcy zakonników. Tam właśnie się narodzili. Tam dopiero odkryli, że są jednym narodem. I tam powstało nowe państwo, które teraz najeżdża nasze.
Walka o dominium Mare Baltici. Twierdzą, że to ich tereny, wypowiedzieli więc pakty pokojowe sprzed lat i rozpętali wojnę. Sprzymierzyli się z jakimiś azjatyckimi plemionami z rubieży Europy i dumni, pewni swego, rozpoczęli natarcie.
Zaraz... Żołnierze? Tu są żołnierze?!
— Niech pan się nie miota — mówi Matilda karcąco. — Nie mogę masować, jak pan się tak rzuca na wszystkie strony, Herr Benck. A wracając do pogłosek, jakie krążą po zakładzie... Król Fryderyk obiecał wybudowanie wielkiej kolumny zwycięstwa w Königsbergu, oczywiście jak już zwyciężymy. Podobno Rzesza ma w Berlinie zbudować bliźniaczą kolumnę, aby upamiętnić ofiary wojny! Czyż to nie cudowne?! Nasi sojusznicy nas cenią, Herr Benck.
Skoro są tu żołnierze, to gdzie ja jestem?! Przecież to miał być mały szpital w Kortau połączony z zakładem dla obłąkanych. Nie było mowy o wojskowych! A może wywieziono mnie gdzie indziej? Ale dlaczego? Przecież to bez sensu!
Dładładładła... duuułaaaaaa... — bełkoczę, próbując zadać pytanie. Matilda patrzy na mnie ze zdziwieniem graniczącym z przestrachem.
— Niech się pan uspokoi — mówi szybko, gestykulując, jakby miała do czynienia z człowiekiem niespełna rozumu. — Tylko spokojnie, proszę, aby pan się nie denerwował... Już lepiej. — Uśmiecha się. — Przyniosę panu kartkę i ołówek, to napisze pan to, dobrze?
Rozpogadzam się.
Wraca szybko z tym, co obiecała, jej twarz promienieje. Wydaje się niemal piękna. Zapominam, co chciałem napisać.
Kończy masaż i wychodzi, a ja przypominam sobie, co mnie tak zmartwiło. Sięgam po kartkę i ujmuję drżącymi palcami ołówek.
Trudno jest pisać lewą ręką.

***

— Dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej? — Doktor Amterstern uderza się w głowę. — Przecież to doskonały pomysł. Chylę czoła.
Macham dłonią, aby przerwał swój wywód, i wolno, z wysiłkiem spisuję swe myśli. Czyta:
— „To nie ja, to Matilda”. No, no! Kto by pomyślał? Niech pan będzie pewny, że zostanie za to właściwie nagrodzona.
Mażę znów po kartce, tym razem nieco dłużej. Śpiew ptaków dzisiaj jest o wiele głośniejszy. Wróble rozpoczęły koncert. Cały ogród i łąka rozbrzmiewają ich ćwierkaniem. Napinam mocno mięśnie twarzy, aby unieść choćby odrobinę wyżej lewy kącik ust. Nie jest to proste, ale zamykam oczy i wsłuchuję się w przedziwną melodię zza okna. Pomaga.
Stawiam kropkę i podaję papier ortopedzie.
— „Gdzie ja jestem i dlaczego są tu żołnierze? Szpital miał być w Kortau, nieopodal Allenstein”. Ależ Herr Benck, jest pan w Kortau. Nie pojmuję, dlaczego ma pan wątpliwości. Co prawda zakład został nieco przekwalifikowany, musieliśmy przyjąć kilkudziesięciu rannych z frontu. Chyba nie muszę panu przypominać, że ze względu na charakter naszych badań nad pana organizmem powinniśmy być ostrożni i ograniczyć wszelkie kontakty do minimum. Co by było, gdyby lud dowiedział się, co zamierzamy? Proszę pomyśleć, cóż to by był za szok! Na miejsce trybików i kół zębatych poruszających aparaturą – kanaliki krwionośne! Zakon nie pragnie przedwczesnego rozgłosu. Najpierw chcemy pana uleczyć, Herr Benck.
Amterstern ogląda nogę. W jego spojrzeniu odczytuję ulgę.
— Kończyna synchronizuje się z układem krwionośnym. Wspaniale. Obrzęk zniknął, a kanaliki stopniowo się wypełniają. Wszystko idzie zgodnie z przewidywaniami. W takim razie teraz pragniemy się zająć pana prawą ręką. Przepraszam, że powieje grozą, ale sam pan rozumie, muszę wyrażać się precyzyjnie, aby uświadomić panu sytuację, w jakiej się znajdujemy.
Robi pauzę, a ja odruchowo mrugam, aby kontynuował. Muszę odzwyczaić się do tego. Teraz mogę pisać, to przecież wystarcza.
— Pragniemy amputować panu całą rękę, tak samo jak wcześniej nogę. Stopniowo będziemy zagnieżdżać kolejne części następnej protezy. Zaczniemy od ramienia, potem przedramię. Następnie przytwierdzimy dłoń i paliczki. To będzie długi proces, ale uważamy, że warto. Jeśli gliniane kończyny się przyjmą, zajmiemy się innymi ważnymi organami. Do tego czasu pana korpus powinien zacząć reagować na protezy. Dzięki naszym medykamentom wykształcą się nerwy, które wnikną w strukturę członków. Nie będą one jednak w pełni sprawne, to jedynie śladowe unerwienie. Nie będzie mógł pan na przykład w pełni operować palcami ani tym bardziej biegać, bo to zbyt skomplikowane operacje ruchowe. Przynajmniej nie od razu, bo pełną sprawność powinien pan uzyskać w ciągu dwóch lat. Proszę się nie obawiać, nasi nerwooperatorzy opanowali sztukę odtwarzania systemu nerwowo-ruchowego. Jest pan w dobrych rękach. Sądzę, że ma to szansę powodzenia, bo skoro noga rokuje dobrze, to można spróbować i z ręką. Czy zgadza się pan na dalsze prowadzenie zabiegów?
Bez zastanowienia piszę na kartce jedno słowo:
„Tak”.


Dodano: 2013-12-04 12:40:53
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS