NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Ukazały się

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)


 Psuty, Danuta - "Ludzie bez dusz"

 Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

 Martin, George R. R. - "Gra o tron" (wyd. 2024)

 Wyrzykowski, Adam - "Klątwa Czarnoboga"

 Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

Linki

Watts, Peter - "Odtrutka na optymizm"
Wydawnictwo: Mag
Tłumaczenie: Wojciech Próchniewicz
Data wydania: Lipiec 2013
Wydanie: I
ISBN: 978-83-7480-364-9
Oprawa: twarda
Format: 135 x 202 mm
Liczba stron: 360
Cena: 35,00 zł



Watts, Peter - "Odtrutka na optymizm"

Wyspa
(fragment)

Jesteśmy jaskiniowcami. Jesteśmy Starożytni, Przodkowie, robole-budowlańcy. Tkamy wasze pajęcze sieci, budujemy magiczne bramki, z prędkością sześćdziesięciu tysięcy kilometrów na sekundę nawlekamy kolejne ucha igielne. Nigdy nie stajemy. Nie śmiemy nawet zwolnić, aby światło waszego nadejścia nie zmieniło nas w plazmę. To wszystko dla was. To wszystko po to, żebyście mogli skakać z gwiazdy na gwiazdę, nie brudząc sobie stóp w tych nieskończonych, pustych ugorach pomiędzy nimi.
Naprawdę to tak wiele, prosić, żebyście od czasu do czasu z nami pogadali?
Wiem, ewolucja, inżynieria. Wiem, jak bardzo się zmieniliście. Widziałem, jak te portale rodzą bogów, demony, istoty, których nawet nie jesteśmy w stanie zrozumieć – w przypadku niektórych trudno wręcz uwierzyć, że kiedyś były ludźmi – a może to obcy jadą sobie autostopem po szynach, które zostawiliśmy. Może to obcy zdobywcy.
A może eksterminatorzy.
Widziałam także portale, które trwają ciemne i puste aż znikną nam z oczu. Domyślaliśmy się z tego wymierania, wieków mroku, cywilizacji wypalonych do fundamentów i innych powstających z popiołów – a czasami potem zdarza się, że statki, które z nich wychodzą, przypominają trochę statki, które myśmy mogli niegdyś budować. Gadają do siebie – radiem, laserem, falą neutrinową – i czasem ich głosy brzmią trochę jak nasze. Był czas, gdy śmieliśmy mieć nadzieję, że naprawdę są tacy jak my, że koło wykonało pełen obrót i dało z powrotem istoty, z którymi moglibyśmy się porozumieć. Straciłam już rachubę, ile razy próbowaliśmy przełamać te lody.
Straciłam już rachubę eonów, jakie upłynęły, odkąd zrezygnowaliśmy.
Zostawiliśmy za sobą tyle tych iteracji. Hybrydy, posthumanoidy, nieśmiertelni, bogowie, katatoniczni jaskiniowcy uwięzieni w magicznych rydwanach, których w ogóle nie ogarniają rozumem – i żaden z nich nie wycelował w nas lasera łącznościowego, żeby powiedzieć choćby: „Cześć, jak leci?” albo: „Wiecie co, chłopaki? Znaleźliśmy lekarstwo na chorobę damasceńską!” czy nawet: „Dzięki, chłopaki, róbcie tak dalej”.
Nie jesteśmy, kurna, jakimś kultem cargo. Jesteśmy fundamentem waszego pieprzonego imperium. Gdyby nie my, w ogóle by was tu nie było.
A jeszcze... jesteście naszymi dziećmi. Czymkolwiek się staliście, kiedyś byliście jak my, jak ja. Kiedyś w was wierzyłam. Był czas, dawno temu, gdy wierzyłam w tę misję całym swoim sercem.
Czemuście nas opuścili?

* * *

A więc zaczyna się kolejna budowa.
Tym razem, otwierając oczy, widzę znajomą twarz, której nigdy dotąd nie widziałam: młody chłopak, fizjologicznie może dwadzieścia parę lat. Twarz ma trochę asymetryczną, lewa kość policzkowa trochę bardziej płaska niż prawa. Za duże uszy. Wygląda prawie na naturalsa.
Nie odzywałam się od tysięcy lat. Z gardła wydobywa mi się szept:
– Kto ty jesteś? – Nie o to powinnam pytać, wiem. Nie powinno to być pierwsze pytanie nikogo, kto budzi się na Eriophorze.
– Jestem twój – mówi, i proszę, pstryk i jestem matką.
Chciałabym mieć czas, żeby to do mnie dotarło, ale nie daje mi szansy:
– Nie było cię w grafiku, ale Szymp chce mieć jedną więcej osobę na pokładzie. Jest problem z następną budową.
Czyli szymp dalej rządzi. Szymp rządzi cały czas. Misja trwa, jak trwała.
– Problem? – pytam.
– Scenariusz potencjalnego kontaktu, jak się zdaje.
Myślę o tym, kiedy on się mógł urodzić. Zastanawiam się, czy on się kiedykolwiek zastanawiał nade mną – czy dopiero teraz.
Nie mówi mi tego. Mówi tylko:
– Słońce przed nami. Pół roku świetlnego. Szymp myśli, że ono coś do nas mówi. W każdym razie... – Mój... syn wzrusza ramionami. – Pośpiechu nie ma. Masa czasu.
Kiwam głową, on jednak się waha. Czeka na Wielkie Pytanie, ja jednak już widzę w jego twarzy odpowiedź. Nasi następcy mieli być nieskazitelni, mieli być zbudowani z idealnych genów ukrytych głęboko w żelazowo-bazaltowym płaszczu Eri, bezpiecznych przed przesuniętym ku błękitowi promieniowaniem. A ten chłopak ma przecież wady. Widzę te poodwracane punktowo pary zasad, niosące się rezonansem ze skali mikroskopowej i nadające mu ten trochę krzywy, trochę zwichrowany wygląd. Wygląda, jakby wychował się na planecie. Jakby jego rodziców przez całe życie tłukły niefiltrowane promienie słońca.
Jakże daleko musimy już być, skoro nawet nasze idealne cegiełki tak się zdegenerowały? Jak daleko nas zaniosło?
Jak długo ja nie żyłam?
Jak długo? To jest pierwsze pytanie, które każdy zadaje.
Ale minęło tyle lat, że ja wcale nie chcę wiedzieć.

* * *

Gdy przychodzę na mostek, siedzi sam przy taktanku, z oczyma pełnymi ikonek i trajektorii. Niewykluczone, że widzę tam i trochę siebie.
– Nie dosłyszałem, jak masz na imię – mówię, choć sprawdziłam je w rejestrze statku. Ledwo co się poznaliśmy, a już mu kłamię.
– Dix. – Nie odrywa oczu od taktanku.
Ma ponad dziesięć tysięcy lat, a przeżył z tego może dwadzieścia. Ciekawe, ile wie, kogo poznał w tym rozproszonym życiu. Zna Ishmaela albo Connie?
Zastanawiam się nad tym, ale nie pytam. Są pewne zasady.
Rozglądam się.
– Tylko my?
Dix kiwa głową.
– Na razie tak. Jak potrzebujesz, to obudź więcej. Ale...
– Co?
– Nic.
Dołączam do niego przy tanku. Wiszą w nim półprzezroczyste woale, jak zestalony, pooznaczany kolorami dym. Jesteśmy na skraju obłoku pyłowego. Ciepłego, na wpół organicznego, bogatego w surowce: formaldehyd, glikol etylenowy, różne typowe prebiotyki. Dobre miejsce na szybką budowę. Pośrodku tanku żarzy się słabo czerwony karzeł. Szymp nazwał go DHF428, z powodów, które dawno przestały mnie obchodzić.
– No to mów, co się dzieje – odzywam się.
Rzuca mi niecierpliwe, nawet poirytowane spojrzenie.
– Następny.
– Co następny?
– Tak jak inni. Przy innych budowach. Szymp może wypluć wszystkie dane techniczne, ale oni chcą cały czas gadać.
Cholera, faktycznie, on jest cały czas podłączony.
Zmuszam się do uśmiechu.
– Taka... kulturowa tradycja, wiesz? Gadamy o różnych rzeczach i to pomaga w... integracji. Po długim wyłączeniu.
– Ale to takie wolne – skarży się Dix.
On nie ma pojęcia. Czemu?
– Mamy jeszcze pół roku świetlnego – zauważam. – Śpieszymy się jakoś?
Drga mu kącik ust.
– Vony poszły zgodnie z planem. – Na komendę, w tanku zapala się grupka migotliwych fioletowych iskierek, pięć bilionów kilosów przed nami. – Dalej na ogół zasysają pył, ale trafiły też parę sporych asteroid i rafinerie uruchomiły się trochę wcześniej. Pierwsze elementy już są wygenerowane. I wtedy Szymp zobaczył te fluktuacje mocy słońca, głównie w podczerwieni, ale trochę zachodzą na widzialne.
Tank mruga do nas: pokazuje karła poklatkowo.
I faktycznie: on migocze.
– Rozumiem, że są nieprzypadkowe?
Dix przechyla odrobinę głowę, nie potakując.
– Daj szereg czasowy. – Nigdy nie pozbyłam się tego nawyku, żeby, mówiąc do szympa, odrobinę podnosić głos. AI posłusznie (Posłusznie. To dopiero jest żart) wymazuje gwiazdobraz i zastępuje go czymś takim:

••••• • • • • • • • • • • • • • • • • •

– Powtarzający się ciąg – mówi Dix. – Impulsy są takie same, a odstępy rosną logarytmicznie, cykl zamyka się w 92,5 korsekundy. Każdy cykl zaczyna się od 13,2 piku na korsekundę, a potem zwalnia.
– Jakaś szansa, żeby to było naturalne? Mała czarna dziurka kołysząca się pośrodku gwiazdy albo coś takiego?
Dix kręci głową lub coś w tym stylu: ukosem pochyla podbródek, co mimo wszystko sygnalizuje przeczenie.
– Za prosty sygnał, żeby przekazać jakieś informacje. To nie rozmowa. To raczej... krzyk.
Ma trochę racji. Dużo informacji w tym nie ma, ale to, co jest, w sam raz wystarcza. Jesteśmy tu. Jesteśmy inteligentni. Jesteśmy na tyle potężni, że umiemy, kurna, podpiąć całą gwiazdę do ściemniacza.
Może to wcale nie jest takie dobre miejsce na budowę.
Zaciskam usta.
– To słońce nas przyzywa. To chcesz powiedzieć.
– Może. Kogoś przyzywa. Ale na sygnał typu Rosetta to jest zbyt proste. Nie jest to też archiwum, nie daje się rozpakować. Ani to Bonferroni, ani Fibonacci, ani pi. Nawet nie tabliczka mnożenia. Wspólnego języka nie da się na tym oprzeć.
Niemniej jednak. Sygnał od inteligencji.
– Potrzeba więcej informacji – dodaje Dix, mistrz oczywistej oczywistości.
Kiwam głową.
– Vony.
– No... co vony?
Ustawimy je w siatkę. Zasymulujemy jedno porządne oko z masy kiepskich. Szybciej niż posłać tam stąd jakieś obserwatorium, z dużym przyśpieszeniem, albo zaadaptować którąś z przetwórni.
Oczy mu się rozszerzają. Przez chwilę ma niemal przerażoną minę. Chwila jednak mija i znów tak dziwacznie kręci głową.
– To nam nie zużyje zasobów przeznaczonych do budowy?
– Zużyje – zgadza się szymp.
Powstrzymuję prychnięcie.
– Szymp, skoro tak się boisz o nasze budowlane normy, to dolicz sobie ryzyko spowodowane przez inteligencję, która jest na tyle mocna, że potrafi sterować produktem energetycznym całego słońca.
– Nie umiem – przyznaje. – Mam za mało informacji.
– W ogóle nie masz informacji. O czymś, co, gdyby zechciało, mogłoby rozwalić naszą misję na miejscu. To może trochę sobie zbierzemy, co?
– Dobra, dobra. Do vonów poszły nowe instrukcje.
Na pobliskiej grodzi zapala się sygnał potwierdzenia – w pustkę poszedł skomplikowany zestaw poleceń do tańca. Za sześć miesięcy setka samopowielających się robotów wtańczy się na pozycje w zaimprowizowanej macierzy obserwacyjnej; kolejne cztery miesiące i może będziemy mieli jakiś materiał do debatowania, nie tylko próżnię.
Dix patrzy na mnie, jakbym właśnie rzuciła magiczne zaklęcie.
– Statek może i umie prowadzić – mówię mu – ale poza tym jest durny jak cep. Czasem trzeba mu wytłumaczyć dużymi literami.
Robi lekko urażoną minę, ale zaskoczenie pod spodem jest nie do pomylenia. Nie wiedział tego. On tego naprawdę nie wiedział.
To kto go, kurna, przez ten cały czas wychowywał? Czyj to problem?
Nie mój.
– Zawołaj mnie za dziesięć miesięcy – mówię. – Idę z powrotem spać.

* * *

Wygląda, jakby w ogóle się stamtąd nie ruszał. Gramolę się na mostek, a on tam stoi i gapi się w taktyczny. Tank wypełnia DHF428, opuchnięta czerwona kula zmieniająca twarz mojego syna w diabelską maskę.
Rzuca mi sekundowe spojrzenie, oczy ma wytrzeszczone, palce drgają jak pod prądem.
– Vony tego nie widzą.
Jeszcze jestem trochę nieprzytomna po rozmrożeniu.
– Czego nie...
– Tego ciągu! – Jest bliski paniki. Kołysze się, przestępując z nogi na nogę.
– Pokaż.
Taktyczny rozdziela się w połowie. Przede mną płoną teraz dwa sklonowane czerwone karły, każdy mniej więcej dwa razy większy od mojej pięści. Po lewej, widok z Eri: DHF428 pulsuje tak jak przedtem, tak jak zapewne robił to dziesięć miesięcy temu. Po prawej, widok z oka złożonego – z siatki do interferometrii zbudowanej z miriady dokładnie rozstawionych vonów, ich prymitywne oczka rozłożone warstwami, tak by, uwzględniając paralaksę, dać namiastkę wysokiej rozdzielczości. Po obu stronach kontrast został wygodnie podkręcony, by niekończące się migotanie karła było widoczne dla prostych ludzkich oczu.
Tylko że miga wyłącznie ten po lewej. Po prawej, 428 pali się równo jak znormalizowana świeca.
– Szymp, jest jakaś możliwość, żeby te fluktuacje były poniżej czułości siatki?
– Nie ma.
– Hm. – Próbuję wymyślić, dlaczego miałby skłamać.
– To się kupy nie trzyma – skarży się mój syn.
– Trzyma się – mruczę – jeśli to nie słońce migoce.
– Ale przecież migoce... – Zasysa powietrze przez zęby. – Widać, że mi... a, zaraz, ty myślisz, że coś jest za vonami? Między nimi a nami?
– Uhmmm.
– Jakiś taki filtr. – Dix rozluźnia się odrobinę. – Ale przecież powinniśmy go widzieć, nie? No i czy vony by się z nim nie zderzyły?
Przełączam się na szympa.
– Jakie pole widzenia ma w tej chwili przednie oko Eri?
– Osiemnaście mikrostopni – melduje szymp. – Na wysokości 428 stożek ma 3,34 sekundy świetlnej średnicy.
– Podkręć do stu.
Instrument optyczny Eri nabrzmiewa, dwa sprzeczne obrazy na moment znikają. Przez chwilę słońce znów rozciąga się na cały tank, zalewając mostek karmazynowym blaskiem. Potem kurczy się, jak pożarte od środka.
Zauważam na ekranie jakieś rozmycie.
– Da się wyczyścić ten szum?
– To nie szum – melduje szymp. – To pył i gaz molekularny.
Mrugam.
– Gęstość?
– Szacunkowo sto tysięcy atomów na metr sześcienny.
Dwa rzędy wielkości za dużo, nawet jak na mgławicę.
– A czemu taki ciężki? – Nie ma mowy, żebyśmy nie wykryli studni grawitacyjnej na tyle silnej, żeby trzymać w kupie taką ilość materii.
– Nie wiem – odpowiada szymp.
Mam nieprzyjemne przeczucie, że ja chyba wiem.
– Ustaw pole widzenia na pięćset sekund. Pokoloruj ze szczytem w bliskiej podczerwieni.
Kosmos w tanku robi się obrzydliwie mulisty. Maleńkie słoneczko pośrodku, wielkości paznokcia kciuka, żarzy się o wiele jaśniej: rozżarzona perła w mętnej wodzie.
– Daj tysiąc – rozkazuję.
– Jest – szepcze Dix.
Na brzegach obrazu w tanku pojawia się prawdziwa próżnia, ciemna, czysta, dziewicza. 428 gnieździ się pośrodku rozmytej, sferycznej chmury. Trafia się czasami na takie, porzucone pozostałości, oddzielone od swoich macierzystych gwiazd, których konwulsje pluły gazem i promieniowaniem na całe lata świetlne. Ale 428 to nie pozostałość po nowej. To jest czerwony karzeł, stateczny, w średnim wieku. Niczym się nie wyróżnia.
Z wyjątkiem faktu, że siedzi dokładnie pośrodku rzadkiego gazowego bąbla, mającego 1,4 au średnicy. Oraz faktu, że ten bąbel się nie rozprasza, nie rozwiewa i nie przechodzi płynnie w próżnię. Nie, jeśli z naszym ekranem nie jest coś poważnie nie tak, ta mała, kulista mgławiczka rozciąga się na około 350 sekund świetlnych od środka, a potem się urywa, a krawędź ma ostrzejszą, niż pozwala natura.
Po raz pierwszy od tysiącleci tęsknię za łączem korowym. Wystukanie haseł wyszukiwania na klawiaturze w głowie, ruchami sakadycznymi oczu, trwa całe wieki – a wszystko to po to, żeby dostać odpowiedź, którą już znam.
Wracają liczby.
– Szymp. Daj pseudokolor ze szczytami w 335, 500 i 800 nanometrów.
Woal wokół 428-ki rozświetla się niczym skrzydło ważki albo opalizująca bańka mydlana.
– Piękny – szepcze z zachwytem mój syn.
– On fotosyntetyzuje – wyjaśniam mu.

* * *

Według widma, to feofityna i eumelanina. Są nawet ślady jakiegoś ołowiowego barwnika Keippera, absorbującego promieniowanie rentgenowskie w paśmie pikometrowym. Szymp rzuca hipotezę o czymś, co nazywa się chromatoforami: rozgałęziające się komórki z drobinami barwnika w środku, jak pył węglowy. Kiedy są zbite razem, komórka jest niemal przezroczysta; ale jeśli rozproszyć je w cytoplazmie, cała konstrukcja ciemnieje i pochłania idącą z drugiej strony emisję. Podobno na Ziemi były zwierzęta z takimi komórkami. Potrafiły zmieniać kolor, dopasowywać się ubarwieniem do tła, tego typu rzeczy.
– Czyli wokół tej gwiazdy jest błona żywej tkanki – mówię, próbując to ogarnąć wyobraźnią. – Taki białkowy balon. Wokół całej pieprzonej gwiazdy.
– Tak – mówi szymp.
– Ale to... Boże, ile by to musiało mieć grubości?
– Nie więcej niż dwa milimetry. Prawdopodobnie mniej.
– Skąd wiesz?
– Gdyby było dużo grubsze, bardziej rzucałoby się w oczy w paśmie widzialnym. No i von Neumanny coś by wykryły przy zderzeniu.
– Zakładając, że te... komórki, chyba... tego czegoś są podobne do naszych.
– Barwniki wyglądają znajomo, reszta też może być podobna.
Za bardzo podobna to ona być nie może. W takim środowisku żaden normalny gen nie przeżyłby dwóch sekund. Nie mówiąc już o tym, jakiego magicznego rozpuszczalnika używa, który nie zamarza w tych warunkach.
– No dobra, załóżmy sobie, konserwatywnie, że ma średnio milimetr grubości. Załóżmy gęstość wody w warunkach standardowych. Ile to będzie ważyło?
– 1,4 jottagrama – odpowiadają chórem szymp i Dix.
– Czyli, eee...
– Połowa masy Merkurego – dodaje pomocnie szymp.
Gwiżdżę przez zęby.
– I to jest jeden organizm?
– Tego jeszcze nie wiadomo.
– Ma barwniki organiczne. Kurwa, gada przecież. Jest inteligentny.
– Większość cyklicznych emisji z organizmów żywych to proste biorytmy – zauważa szymp. – A nie inteligentne sygnały.
Nie zwracam na niego uwagi i odzywam się do Dixa:
– Załóżmy, że to sygnał.
Marszczy brwi.
– Szymp mówi...
– Załóżmy. Użyj wyobraźni.
Nie docieram do niego. Robi się nerwowy.
Uświadamiam sobie, że ciągle taki jest.
– A gdyby ktoś przysyłał ci sygnał – mówię – to co byś wtedy zrobił?
– Sygnał... – dezorientacja na twarzy i przeskakujący gdzieś obwód logiki rozmytej – ...odpowiedź bym wysłał?
Mój syn jest debilem.
– A jeśli przychodzący sygnał ma postać regularnych zmian w intensywności światła, to jak byś...
– Użyłbym laserów BI, dał impuls na przemian w 700 i 3000 nanometrów. Taki naprzemienny sygnał da się łatwo wzmocnić do rzędu eksawatów, nie niszcząc naszych osłon; po dyfrakcji byłoby z tysiąc watów na metr kwadratowy. Na pewno spokojnie powyżej progu postrzegania czegoś, co wyczuwa promieniowanie cieplne czerwonego karła. A treść nie ma znaczenia, skoro to tylko okrzyk. Odpowiedź. Sprawdzenie, czy będzie echo.
No dobra. Mój syn jest debilem-sawantem.
I dalej ma nieszczęśliwą minę...
– Ale szymp, on mówi, że w tym nie ma żadnej informacji, prawda?
Na czoło znów wysuwa mi się ten drugi zestaw wątpliwości. Mówi „on”.
Dix bierze moje milczenie za amnezję.
– Za prosty, pamiętasz? Prosty ciąg impulsów.
Kręcę głową. W tym sygnale jest więcej informacji, niż szymp sobie wyobraża. O tylu rzeczach nie ma pojęcia. A ostatnią rzeczą, jakiej mi potrzeba, to żeby ten dzieciak się do niego odwoływał, miał go za równego sobie, albo, Boże broń, za mentora.
No tak, jest wystarczająco inteligentny, żeby sterować statkiem między gwiazdami. Dość bystry, żeby w okamgnieniu wyliczać milioncyfrowe liczby pierwsze. Nawet na tyle sprytny, żeby stać go było na odrobinę prymitywnej improwizacji, gdyby załoga zanadto odeszła od celu misji.
Ale za głupi, żeby poznać wołanie o pomoc.
– To charakterystyka ruchu opóźnionego – mówię do nich. – Cały czas zwalnia. W kółko i od nowa. To jest przekaz.
Stać. Stać. Stać.
I pewnie jest adresowany do nikogo innego, tylko do nas.




Dodano: 2013-06-06 14:44:35
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS