Niedobrze się dzieje, kiedy pisarz staje się niewolnikiem własnego, choćby najlepszego, pomysłu. Ten los spotkał Farmera, który w czwartym tomie „Świata Rzeki” nadal stosuje te same zagrywki fabularne, co w części pierwszej. To może nie nużyć tylko największych fanów.
Fantastykę czytamy przede wszystkim dla pomysłów. Jeśli pisarz w powieści prezentuje jakąś świeżą myśl, oryginalne ujęcie tematu czy niespodziewany zwrot fabularny, to jesteśmy usatysfakcjonowani i jesteśmy skłonni takiej pozycji przyznać dodatkowe punkty. Uznanie cieszy autora, fani domagają się kontynuacji i tak początkowo błyskotliwa myśl bywa dalej eksploatowana. Nie ma problemu, gdy pisarz dodaje nowe elementy i modyfikuje wyjściową ideę. Gorzej, gdy w pewnym momencie się zatrzymuje w rozwoju pomysłu, a jednocześnie ciągnie historię. W fantasy to co prawda norma, ale od science fiction (nawet jeśli w większości jest to tylko sztafaż) powinno wymagać się więcej.
Ten dość przykry los spotkał cykl
„Świat Rzeki” Philipa José Farmera. Wskrzeszenie wszystkich ludzi z historii na brzegach olbrzymiej rzeki i zapewnienie im nieustających wskrzeszeń w
„Gdzie wasze ciała porzucone” rozbudziło wyobraźnię. Późniejsze dociekania dotyczące natury świata przedstawionego zostały połączone z przygodową fabułą i wyrazistymi postaciami, które rzecz jasna wzbogacała ich ziemska przeszłość. Impetu jednakże starczyło z grubsza (słabsze momenty pojawiały się już w
„Najwspanialszym parostatku” oraz
„Mrocznym wzorze”) na trzy tomy. Gdy przyszła pora na finał okazało się, że bazowy pomysł został już do cna wyczerpany, a próby dosztukowania braków znanymi z wcześniejszych części rozwiązaniami spowodowały, że
„Czarodziejski labirynt” okazał się przyzwoitym w lekturze, ale jednak rozczarowaniem.
Po wcześniejszych tomach przy serii trzymała mnie przede wszystkim ciekawość, chęć dowiedzenia się, jaka jest tajemnica tkwiąca za powstaniem Świata Rzeki oraz tajemniczymi Etykami, którzy nim zarządzają. „Czarodziejski labirynt” w większości dostarcza tych informacji (czy w sposób satysfakcjonujący? to zupełnie inna kwestia i raczej podlegająca indywidualnej ocenie; ja byłem raczej rozczarowany), ale stanowią one dość niewielki fragment powieści. Gros książki to nieprzekonujący (o tym później), acz dość dynamiczny opis wydarzeń prowadzących do pojedynku dwóch wspaniałych parostatków przemierzających Świat Rzeki. Nie zabrakło również rozwiniętego (ponad miarę) opisu ich krwawej konfrontacji. Dopiero po nim autor nagle sobie przypomina, że wypadałoby dać czytelnikowi jakieś odpowiedzi, więc jakby nigdy nic montuje z niedobitków ekipę, która ma przynieść sobie (i nam) oświecenie.
Co prawda takie rozwiązanie nie należy do specjalnie wysublimowanych, ale nie jest też jakimś wyjątkiem na tle literatury przygodowej (ułomność ta nie jest tylko cechą fantastyki). Można by na nie przymknąć oko i uznać powieść Farmera za nieco kaleką, ale jednak sprawnie napisaną przygodówkę, która obiecuje nieco więcej, niż faktycznie dostarcza. Niestety w „Czarodziejskim labiryncie” pojawiają się również inne irytujące cechy, które dotyczą w większości kreacji postaci. I to właśnie do nich odnosi się wcześniej użyte słowo „nieprzekonujące”: to ich zachowania i decyzje wpływają przecież na finalny efekt fabularny.
Jak pisałem wcześniej: wprowadzenie postaci historycznych było całkiem udanym pomysłem i siłą rzeczy kilkoro z nich zostało głównymi bohaterami cyklu. Zrozumiałe jest również, że wszystkie napotkane postaci mają ziemską przeszłość, chociaż naciąganym wydaje się fakt, że prawie każdy bohater pojawiający się na scenie jest słynny... albo przynajmniej wybitny w jakiejś dziedzinie. Niemniej można by było przymknąć na to oko, gdyby tylko Farmer nieco nad nimi popracował. Tymczasem schemat pojawiania się nowych postaci jest prawie zawsze ten sam:
na scenie pojawia się postać Xprzedstawiona jest ziemska historia Xjeśli któryś z głównych bohaterów miał możliwość słyszeć o X, to dzieli się swoimi refleksami na ten tematdochodzi do krótkiej interakcjinasz X ginie, ewentualnie przyłącza się do grupy i nie odgrywa znaczącej roli aż do końca
Zastosowanie tego zabiegu od czasu do czasu byłoby miłym urozmaiceniem i wzbogaceniem treści książki, ale jeśli ten scenariusz powtarza się raz za razem przez kilkadziesiąt stron, to tryb ziewania działa na pełnych obrotach. W dodatku Farmer niemal całkowicie pomija ich losy i dorobek w Świece Rzeki: dość dziwne biorąc pod uwagę ich kilkudziesięcioletnią egzystencję, nieraz znacznie dłuższą niż żywot na Ziemi. Zupełnie jakby zostali na trwale sformatowani w momencie złożenia do grobu... co nota bene stoi w sprzeczności z wymową finału, który postuluje zmianę ludzkiej natury.
Druga irytująca kwestia dotycząca postaci stoi w pewnej sprzeczności z powyższym akapitem. Czasem Farmer stara się jednak rozwinąć psychologię postaci... i wtedy dochodzi się do wniosku, że może lepiej by tego nie robił. Jego bohaterowie to jednowymiarowe marionetki, napędzane zwykle jedną konkretną cechą charakteru. Posłużę się dwoma przykładami mającymi pokazać, jak amerykański pisarz buduje postaci. I tak nienawiść Sama Clemensa do króla Jana bez Ziemi jest na tyle głęboka, że przeczy nie tylko zdrowemu rozsądkowi, ale i wszelkim racjonalnym argumentom. Okazuje się, że chęć zemsty jest ważniejsza od misji, która zaprzątała jego umysł od dobrych kilkuset stron. Drugi przykład ma charakter znacznie bardziej kameralny i dotyczy tego, jak autor coś zaczyna, by następnie to porzucić. Mianowicie partnerka Burtona Alice (ta od Krainy Czarów) dość wyraźnie, ale też naiwnie dla czytelnika, roztrząsa możliwość rozstania. Następnie akcja przeskakuje kilkanaście lat do przodu i cały ten obiecujący wątek skwitowany jest jednym zdaniem w stylu „rozstali się, ale potem zeszli”. I chociaż wątek ten irytował, to jego zakończenie denerwuje po dwakroć.
„Czarodziejski labirynt” rozczarowuje na kilku poziomach, mających kilka wspólnych węzłów. Wykorzystywanie do cna pierwotnych pomysłów przy nieuwzględnianiu nowych okoliczności to jedna strona medalu; drugą jest nieumiejętne lub niekonsekwentne budowanie nowych elementów. Niewykluczone, że można przymknąć oko na te niedogodności i cieszyć się przygodową fabułą; osobiście jednak wolałem wcześniejsze tomy cyklu, gdzie poszczególne elementy były lepiej wyważone i niosły za sobą powiew świeżości.