NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

Linki

Lovecraft, Howard Philips - "Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści"
Wydawnictwo: Vesper
Tłumaczenie: Maciej Płaza
Data wydania: Październik 2012
ISBN: 978-83-7731-098-4
Oprawa: miękka
Format: 140 × 205 mm
Liczba stron: 792
Cena: 59,90 zł
Ilustracje: John Coulthart



Lovecraft, Howard Philips - "Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści"

Nierecenzowalną bywa proza spisana przed dekadami,

I recenzja może umrzeć z dziwnymi eonami


Maciej Płaza zaczyna posłowie przygotowanego przez siebie zbioru od słów: Jeśli istniałaby rzecz, której Lovecraft nie pomieściłby w swojej otchłannej wyobraźni, był nią zapewne pośmiertny los jego własnej twórczości. Cytat ten świetnie pasuje na rozpoczęcie recenzji, której geneza leży w sporze na temat odbioru prozy Howarda Phillipsa Lovecrafta wśród młodych czytelników, w jakim niedawno uczestniczyłem. Znajomy recenzent wyraził rozczarowanie innym zbiorem tekstów tego autora, podając szereg zarzutów (nijacy bohaterowie, powtarzalne motywy fabularne, śmieszne już dzisiaj opisy scen grozy), ja obiecałem ripostę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że właściwie mógłbym odesłać kolegę do wyżej przytoczonego eseju/posłowia, gdzie zawarto zwięzłe wyjaśnienie fenomenu tekstów amerykańskiego samotnika z Providence, w tym charakterystycznego języka czy konstrukcji bohaterów. Ale to nie zmienia faktu, że pokolenie, które zna pomysły architekta R’lyeh z drugiej ręki (gry komputerowe, muzyka, sieciowe memy), może rzeczywiście przeżywać dysonans przy próbie zapoznania się z właściwymi źródłami. Dlatego drugim celem mojego tekstu, oprócz przedstawienia recenzowanej pozycji, będzie próba jeszcze bardziej zsyntezowanej polemiki z powyższymi zarzutami.

Otóż ciężko bronić Lovecrafta, twierdząc, iż wcale nie tworzył on nijakich bohaterów, nie powtarzał motywów fabularnych, i że jego opisy kosmicznych bluźnierstw nie mają potencjału autoparodii. To wszystko raczej rzeczy dla mnie bezsporne. Wywieszam białą flagę? Nic z tych rzeczy – przesłanki są bezsporne, błąd takiego krytykanctwa tkwi natomiast w chybionym wnioskowaniu. Otóż wszystkie te cechy prozy amerykańskiego klasyka są zamierzoną i przemyślaną konsekwencją jego perspektywy twórczej. Owo spojrzenie na wszechświat (a nie wtórna do niego sama „mitologia Cthulhu”, ten fetysz epigonów Lovecrafta) implikujące masę konsekwencji etycznych i estetycznych jest największym wkładem Amerykanina do literatury w ogóle. Zamiast Wielkiego Cthulhu mógłby istnieć Wielki Whatever, który zamiast macek miałby szczękoczułki. Nie to jest najważniejsze. Istotne są natomiast kategorie, którymi myślał autor – anty-antropocentryczne myślenie o wszechświecie, niemożliwość równoprawnego kontaktu z obcymi (inna niż oddawanie im ślepego kultu), dostrzeganie mrocznych stron zjawisk cywilizacyjnych, które w jego czasach budziły powszechny entuzjazm (eugenika, energia atomowa, teoria względności), czy tak daleko posunięty import pojęć z dziedziny duchowości do skomplikowanego i bezbożnego wszechświata, jakim widział go ateista Lovecraft.

Przejdźmy do postaci. Człowiek w prozie samotnika z Providence interesujący jest w takim samym stopniu, jak licznik Geigera interesuje badacza promieniotwórczości, a miarka długości interesuje geometrę. Jego wartość jest czysto funkcjonalna, interesujący nie jest nawet on sam w sobie, ale wynik jaki podaje. Lovecraftiański bohater jest czujnikiem operującym w podstawowej skali mierzącej obcość – skali grozy. To wskazówka drgająca przez całą historię, by w jej końcu najczęściej spaść na czerwony obszar „poza skalą”. Z tego powodu amerykański autor, a zarazem badacz grozy spoza czasu, nie ma oporów, by czujniki wystawiać na ryzyko zepsucia i wyrzucać po zakończonym eksperymencie, nie przywiązując się do nich wcale. W samej konstrukcji narracji koncentruje się też nie na ludziach (szczątkowe lub nieobecne dialogi), a raczej na dokumentach, relacjach, wspomnieniach. Bohaterowie to laboratoryjne białe myszki. Do białych myszek się nie przywiązujemy i czynienie zarzutu Lovecraftowi, że on tego nie robił, jest jak czynienie zarzutu braku profesjonalizmu naukowcowi, który białe myszki kroi, zamiast nadawać im imiona, ubierać w ubranka i urządzać podwieczorek.

Język Lovecrafta, czyli słynne strzelanie przymiotnikami „bluźnierczy”, „nieopisywalny”, „pradawny”, „niepojęty” etc., również ma swoją przyczynę, Autor z Providence zresztą miał trzeźwą świadomość tego, jak brzmi ta narracja na zimno (np. w „Kolorze z innego wszechświata” autoanalitycznie wprost zauważa przewagę innych części mowy nad rzeczownikami) i sam w swoich opowieściach niesamowitych umieścił parę scen, w których bohaterowie, słysząc relacje o „plugawych, niewypowiadalnych, bluźnierstwach spoza czasu” z drugiej ręki, reagują raczej kpiną niż strachem. Z drugiej strony stosował właśnie taką formę ekspresji z żelazną konsekwencją, co każe nam jednak szukać w tym stylu raczej celowość niż znamię grafomanii. Żeby zrozumieć tę narrację, znowu należy mieć na względzie Lovecraftiańską perspektywę kosmosu, wobec ogromu której ludzki język jest bezradny. W dodatku taka narracja wydaje się adekwatna właśnie przez człowieczą cielesną przyrodzoną ułomność – bohaterom w końcu w tych scenach rozstrajają się nerwy, krew odpływa z mózgu, plączą się nogi. I gdyby nie to, że autor był prozaikiem początku XX wieku, przeczytalibyśmy z pewnością, że puszczają im też zwieracze. Wtedy nie myśli się jasno, myśli się gorączkowymi impresjami.

Myślę, że ustosunkowałem się do najważniejszych zarzutów względem prozy Lovecrafta. Jak widać, stoję na stanowisku, że aby w pełni ją docenić, trzeba znaleźć klucz, trzeba w pełni zrozumieć zamysł autora, który czyni jego opowieści niesamowite spójnym dziełem sztuki. W takim czymś pomaga spójny i konsekwentny przekład – i tu przechodzimy do charakterystyki recenzowanego zbiorku. Maciej Płaza to bez wątpienia człowiek z wizją, który nie kryje aspiracji. Pisze otwarcie, że uważa dotychczasowe polskie tłumaczenia prozy Lovecrafta za porażki, natomiast sugeruje w tytule posłowia, że jego zbiór jest „zmartwychwstaniem” autora w polskim przekładzie. Takie postawienie sprawy mogłoby się wydawać dosyć zuchwałe, jednak Płaza nie poprzestaje na posiadaniu samej wizji i czczych słowach – ma on intelektualne zaplecze do realizacji nakreślonych celów. Widać, że „Zgroza w Dunwich” jest zbiorem robionym z głową, zarówno w skali makro, jaką jest dobór opowiadań, jak i skali mikro, widocznej w tłumaczeniu każdego zdania, o którego metodologii szerzej w posłowiu. Widać też przyjmowanie Lovecrafta z całym dobrodziejstwem inwentarza – tłumacz nie ma skrupułów wielokrotnie pisać o rasizmie czy nieporadności społecznej pisarza, również opisując, jak to rzutowało na jego prozę.

Pisanie o samych utworach, stanowiących kamienie milowe fantastyki wyglądałoby śmiesznie. Można tylko jeszcze raz pochwalić ich selekcję, uwzględniającą sztandarowe dzieła pozostające do siebie w synergicznej relacji, jednocześnie celowe ominięcie bocznych ścieżek twórczości autora. Chronologia publikacji pozwala dostrzec zmiany w stylu autora na przestrzeni kilkunastu lat. Płaza stara się sięgać do najczystszych źródeł, co w przypadku prozy Lovecrafta – obrośniętej mniej lub bardziej udanym mchem życzliwości przyjaciół i fanów – ma spore znaczenie. Oczywiście w paru przypadkach można mówić, że tłumacz w swojej bezkompromisowości stara się zawrócić rzekę kijem (np. daleko posunięta zmiana przekładu najsłynniejszego dwuwiersza „Necronomiconu”, zmiana niektórych tytułów), czemu jedni przyklasną, drudzy na to pokręcą nosem. Osobiście będę wśród tych pierwszych, choć może nie w pierwszym szeregu. Opracowanie graficzne zbioru stoi na wysokim poziomie, zarówno ilustracja okładkowa, jak i wewnętrzne strony ilustrowane (czarno-białe grafiki Johna Coulharta zmontowane z wybranymi cytatami) wzmacniają przekaz prozy. Nie wiem jednak, co przyświecało człowiekowi, który na obrazek wieńczący każde opowiadanie wybrał piktogram przedstawiający smoka z dymem idącym z nosa. Można to coś jednak zasłonić dołączoną zakładką z widokiem na R’lyeh. Jeśli wcześniej R’lyeh nie przesłoni wam umysłu. Mnie przesłoniło na tyle, by rozbudzić na nowo fascynację Lovecraftem. Gorąco polecam.


Autor: Adam Ł Rotter


Dodano: 2012-11-17 12:25:00
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS