NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Poza cieniem" (wyd. 2024)

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Kenyon, Nate - "Diablo III: Zakon"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Diablo III
Kolekcja: Diablo
Tytuł oryginału: Diablo III: The Order
Tłumaczenie: Dominika Repeczko
Data wydania: Czerwiec 2012
ISBN: 978-83-7574-781-2
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 496
Cena: 39,90 zł
Rok wydania oryginału: 2012



Kenyon, Nate - "Diablo III: Zakon" #3

Ukryta komnata

W pobliżu ruin powietrze było chłodniejsze. Zanim Cain i Akarat dotarli do masywnych kolumn, zaklęcie odsłaniające w lunecie wygasło, ale nie było im już potrzebne.
Cienie obu filarów kładły się na ścieżce czarnymi liniami. Czar ukrywający ustępował powoli i majestatyczne ruiny wyłaniały się niczym góry z kłębów mgły. Potrzaskane kamienie wyrastały z piasku, wygładzone przez wiatr i pokryte starożytnymi runami – widome świadectwo, że oto podróżnicy trafi li do miejsca wielkiej mocy. Cainowi serce biło coraz szybciej, a dłonie wilgotniały. W podeszwach stóp czuł wibracje odległego pomruku dochodzącego z głębi ziemi. Albo może było to coś zupełnie innego.
Panował tu mrok. Chociaż promienie słoneczne wciąż jeszcze ślizgały się po kamieniach, niewiele dawały światła i ciepła. Poczuł to nawet paladyn, im głębiej wchodzili w ruiny, tym mniej pewnie stawiał kroki.
Przed nimi rozpościerały się pozostałości świątyni, dach, który zapadł się pod własnym chyba ciężarem, zawalił wejście. Masywne belki sterczały w niebo niczym żebra olbrzymiej bestii. Jeżeli legendarne księgi rzeczywiście istniały, tutaj właśnie zapewne je ukryto. Ale ruiny mogły w każdej chwili pogrzebać poszukiwaczy pod zwałami gruzu i kamieni.
W ciszy rozległ się szelest jakby zeschłych liści. Akarat natychmiast wyciągnął miecz.
– Słyszałeś to? – szepnął do towarzysza. Cain skinął twierdząco głową, stając obok młodzieńca.
– Może jednak nie jesteśmy tu sami – odpowiedział cicho.
– To znaczy...? Myślisz, że to zwierzę?
– Może. – Cain nie miał wątpliwości, że rycerz jest zarazem wystraszony i podekscytowany. Opowieści o atakach demonów to jedno, ale stawanie twarzą w twarz z czymś, co większość ludzi uważała za legendę, to co innego. Cain wiedział to aż za dobrze.
Szelesty zawirowały wokół nich i przycichły, jakby się oddaliły, by powrócić niczym szum fal albo cichy pomruk. Cain poczuł kłujący dreszcz rozgrzewający mu skórę. Wyciągnąwszy przed sobą laskę niczym amulet, ruszył po potrzaskanym bruku. Akarat szedł tuż za nim.
– Zasłoń uszy – polecił mu Deckard. – Jakbyś był głuchy. Jeśli zabrzmią głosy, nie słuchaj ich.
– Nie rozumiem...
– Jeśli jest tu zło, będzie chciało przeciągnąć cię na swoją stronę, skazić zepsuciem, poznać twoje słabości.Zignoruj jego głos. Cokolwiek by to było, przysięgam, że nie zostało przeznaczone dla twoich uszu.
Dotarli do skraju gruzowiska i zaczęli rozglądać się w poszukiwaniu drogi do środka. Wypatrzyli przejście na tyle duże, by zmieścił się człowiek. W głębi widać było jedynie ciemność. Cain zrzucił z ramienia torbę i wyjąwszy rozpadającą się księgę czarów, zaczął ostrożnie przerzucać strony. Szybko znalazł właściwe słowa. Kiedy je wypowiedział, szklana kula na jego lasce rozbłysła błękitnym światłem. W miejscu osłoniętym od wiatru na piasku pozostał niewyraźny ślad stóp. Człowiek albo coś mu podobnego przechodziło tędy wcale niedawno.
Cain odłożył książkę i spojrzał na rycerza, który z rozchylonymi ustami wodził oczyma od Caina do rozświetlonej kuli.
– Magia? Prawdziwa?
– Proste zaklęcie. Jak to z lunety, zamknięte w artefakcie. Po prostu mam wiedzę, jak zmusić je do działania.
To miejsce magii, wybrane, przynajmniej po części, z powodu mocy w tej ziemi. W takim miejscu czary są silniejsze.
– Naprawdę jesteś ostatnim z horadrimów?
Cain zastanowił się nad odpowiedzią.
– To, czego się nauczyłem, pochodzi z ksiąg – rzekł wreszcie. – To zapomniany zakon. Gdyby ostał się ktokolwiek z jego członków, pewnie byłby lepiej przygotowany niż ja. I już dawno wyszedłby z ukrycia.
– Skoro więc jesteś ostatni, to co teraz?
– Muszę zrobić, co w mojej mocy, żeby powstrzymać zło, które zagraża Sanktuarium. – Stary wzruszył ramionami. – I modlić się, żeby nie było na to za późno.
I niech nam Niebiosa dopomogą, pomyślał na koniec, ale nie wypowiedział tych słów na głos.
Akarat zerknął w lewo, jakby spodziewał się, że atak nastąpi właśnie z tej strony.
– Jeszcze wiele musimy się nauczyć o tym świecie – szepnął. Wyglądał teraz niczym chłopiec, który przypadkiem zobaczył coś, czego widzieć nie powinien, i usilnie stara się w tym znaleźć jakiś sens. Nie zauważył śladu stóp.
Cain położył mu dłoń na ramieniu.
– Walczyłeś już kiedyś?
– Ja... walczyłem nie raz – odparł rycerz. – Patrolowałem miasto, dowodziłem swoich umiejętności na turniejach...
– Nie mówię o turniejach czy patrolu – przerwał mu łagodnie Cain. – Tylko o starciu z przeciwnikiem, który wdepcze cię w ziemię, gdy tylko będzie miał taką szansę. Albo i gorzej.
Akarat potrząsnął głową. Zbyt wiele miał zapału, by udawać bardziej doświadczonego.
– Niewiele było ku temu okazji od czasu, gdy osiągnąłem odpowiedni wiek.
– Zapomniałem. Bitwa na Górze Arreat miała miejsce lata temu. Nie mogłeś mieć więcej niż...
– Dziesięć lat – podpowiedział Akarat, spoglądając na starego roziskrzonym wzrokiem. – Pamiętam opowieści tych, którzy stamtąd wrócili. Zazdrościłem im.
– Żaden wstyd – powiedział Cain. – Od tamtej pory na świecie zrobiło się znacznie spokojniej. Przynajmniej na pozór. Wkrótce będziesz miał okazję zaprawić się w boju. Na razie jednak chcę, abyś strzegł tego wejścia.
– Potrząsnął głową, słysząc protesty. – Jestem starym, słabym człowiekiem i nie noszę miecza. Ale nie noszę też zbroi, więc zdołam wcisnąć się w każdy zakamarek i być może znajdę coś, co nam pomoże. O wiele bardziej przydasz się tutaj, pilnując, żeby nic nie zaszło mnie od tyłu.
Akarat stanął w rozkroku i ujął oburącz rękojeść miecza.
– Nie zawiodę cię – obiecał.
Cain uśmiechnął się, ale gdy na powrót zwrócił się ku ciemności świątyni, jego uśmiech zgasł. Ponownie wspomniał bohatera, którego znał dawno temu w Tristram, najstarszego syna króla Leoryka, znanego później pod imieniem Mrocznego Wędrowca. Zwrócił się do niego tymi samymi słowy, kiedy ruszał w głąbowych przeklętych katakumb pod katedrą. Cain sam uczył chłopca i kochał go – przynajmniej na tyle, na ile wtedy zdolny był kochać.
Pochylił głowę, wchodząc w wąską szczelinę prowadzącą w trzewia świątyni. Przejście było niskie i tak wąskie, że musiał się pochylić i ugiąć kolana, aby przecisnąć się bokiem między skałami. Ból znów ukąsił go w plecy, niewidzialny wróg, zawsze gotów do podstępnego ataku.
Może jednak nie powinienem iść sam, pomyślał Cain. Może to zadanie dla kogoś młodszego.
Jednak zaledwie kilka kroków dalej przejście się otworzyło i mógł się rozejrzeć i unieść laskę. Znalazł się u szczytu grubo ociosanych stopni prowadzących w głąb ziemi. Były nieźle zachowane, najwyraźniej niżej położona część świątyni przetrwała w nie najgorszym stanie. W pyle dostrzegł więcej śladów, niektóre biegły w dół, inne do góry. Nie sposób było powiedzieć, kiedy je pozostawiono.
W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i pleśni, jak z krypty, której nie otwierano przez stulecia. Cain znów usłyszał odległy szelest i przez chwilę próbował przebić spojrzeniem gęstą czerń, ale niczego nie dostrzegł.
Począł wolno schodzić, z każdym stopniem powietrze wydawało mu się chłodniejsze. Wreszcie dotarł do kamiennej podłogi. Blask laski wyłowił z ciemności potężną komnatę, podtrzymywaną przez masywne drewniane belki osnute gęstymi pajęczynami. W drewnie wyryto runy mocy i te niosące ostrzeżenie. Cain czytał je z rosnącym zrozumieniem. Te znaki zostawili następcy żyjącego przed wiekami Bartuka. Ten mag Vizjerei wezwał demony na swe usługi, a ich moc go spaczyła i przepełniła niegasnącą żądzą krwi. Jego starcie z bratem Horazonem było punktem kulminacyjnym dawnej Wojny Klanów i pociągnęło za sobą tysiące ofiar.
Jeśli Cain odnalazł właśnie skarbiec armii Bartuka, to każdy artefakt będzie tu naznaczony mocą demonów.
W najlepszym wypadku ich przydatność okaże się wątpliwa, ale najpewniej będą po prostu niebezpieczne.
Czyżby przyjście tutaj było fatalną pomyłką?
Drgnął, gdy z sufi tu posypały się nań drobiny piasku i kurzu, coś dużego i czarnego przebiegło po jednej z belek i zniknęło w ciemności. Zbyt duże, jak na pająka, a żaden szczur nie mógłby zwisać z belki do góry nogami. Lepiej nie przyglądać się temu za bardzo... Pośrodku pomieszczenia coś zamigotało w blasku światła. To miejsce wolne było od kurzu i pyłu. Cain
zobaczył krąg skomplikowanych run wyrytych w kamieniu. Portal. Dokąd prowadził, Deckard mógł jedynie zgadywać. W kręgu spoczywał kamień barwy krwi. Ktoś chciał go stąd usunąć i na podłodze zostały głębokie szczerby, najwyraźniej jednak próba spełzła na niczym. Cain ukląkł przy skalnym odłamku, studiując z uwagą runy. Jego puls przyspieszał w miarę czytania.
Wymówił głośno kilka prastarych słów, uwalniając w ten sposób kamień, i wsunął go do torby.
Poszedł po śladach stóp do niszy w przeciwległej ścianie. Przegniłe deski zwisały z połamanych podpór pozostałości starożytnej biblioteki. Tutaj przed wiekami przywoływano istoty spoza tego świata. Może nawet portal wiódł prosto do Piekieł. Z regałów niewiele zostało, nie wspominając już o księgach. Cain pochylił się, dostrzegłszy skrawek żółci za jedną z większych drzazg, i wyciągnął zza niej pergamin, pozwijany i poznaczony kropkami pleśni.
Coś się poruszyło w cieniu po prawej. Deckard odwrócił się, unosząc wyżej lśniącą kulę.
Cień sprawiał wrażenie żywego, kipiał i przelewał się niczym wzburzona woda. W tej samej chwili głos, niczym odległe zawodzenie wiatru, wionął przez komnatę, a staremu włosy zjeżyły się na karku.
– Deckaaaaarrdddd Caiiinnnn...
Cain cofnął się pamięcią do czasów, kiedy był tylko małym chłopcem, a tajemniczy głos wzywał go zupełnie jak teraz. Począł się wycofywać, jedną ręką przeszukując torbę, w drugiej ściskając laskę, która chroniła go przed ciemnością. Już nie był pewien, co właściwie słyszał. Może to tylko wiatr świszczący wśród popękanych ścian, a może umysł płatał mu fi gle po zbyt długim pobycie na słońcu?
Jednak głos odezwał się znowu i brzmiał jak szelest kości przesypujących się w odległym grobie.
– Wiele duchów cię nawiedza, stary człowieku, i wszystkie nie śpią.
Zgrzyt metalu o kamień zdawał się dobiegać ze wszystkich stron. Raz jeszcze cień zagotował się, zgęstniał i rozwiał, tylko po to, by kawałek dalej przybrać kształt wojownika z mieczem. W czerwonych oczach stwora płonął ogień Piekieł.
Cain wiedział, co widzi, obraz wydarty z głębi jego umysłu, który miał osłabić, złamać wolę Deckarda.
Obraz Mrocznego Wędrowca. Dym zawirował, zakłębił się i podzielił na dwie sylwetki, jedną wyższą i niewątpliwie męską, drugą niższą i drobniejszą. Dreszcz wstrząsnął ciałem Caina, gdy stare, dawno zagrzebane wspomnienie wyrwało się z otchłani niepamięci. Zacisnął powieki, czując, że tuż przed nim otwiera się otchłań najczarniejszej rozpaczy i za chwilę go pochłonie. Nie wolno mu słuchać.
– Nadchodzi burza – odezwał się głos od strony schodów. – Musimy poszukać schronienia...
Cokolwiek kryło się w tej komnacie, zasyczało z zadowoleniem, gdy Akarat wszedł, mrugając niepewnie oślepiony magicznym blaskiem.
– Cofnij się! – krzyknął stary.
Cień rozwinął się i popłynął ku paladynowi.
A Akarat, niczym skończony głupiec, rzucił się naprzód, dobywając miecza. Ciął oburącz w dół, rozszczepiając cień na dwoje. Ostrze skrzesało iskry z kamiennej podłogi. Chłopak uniósł broń i machnął ponownie, tym razem poziomo. Niczego nie zdziałał. Ciemność oplatała go pasmami niczym dym, wiła się wokół jego nóg i sięgała wciąż wyżej i wyżej. Cain ukląkł w pyle i wsparł laskę o posadzkę.
Rycerz zaczął krzyczeć. Zwoje Caina rozsypały się po podłodze. Gdzie to jest? Przerzucał je gorączkowo. Wreszcie znalazł. Rozwinął delikatny papier i wykrzyczał słowa mocy tą resztką sił, jaka mu jeszcze pozostała. Demon zaskrzeczał wściekle. Nieludzki głos urwał się na najwyższej nucie, gdy pergamin w rękach Caina zamienił się w proch.
W komnacie pojaśniało nieco, czar stworzył dwie lśniące szmaragdowo sfery, które chroniły obu mężczyzn przed zakusami demona. Czarny dym wił się, ale nie mógł przeniknąć przez niewidzialną granicę czaru. Cainowi udało się zobaczyć fragmenty kończyn o wielu stawach, jakby owadzich, zaraz pochłonięte przez ciemne kłęby.
Akarat podszedł do starszego towarzysza, pomógł mu pozbierać zwoje i wstać, po czym spojrzał na czerń, która zdawała się napierać raz po raz na szmaragdowe sfery. Młodzieniec oddychał ciężko, twarz zrosiły mu kropelki potu.
– Jak... jak to zrobiłeś?
– Zaklęcia klanu Ammuit – odparł stary. – To właściwie iluzja i zapewni nam bezpieczeństwo jedynie na krótko.
– Czyli jednak jesteś prawdziwym czarodziejem!
– Jestem tylko uczonym, który korzysta z tego, co odkryli inni.
Akarat odwrócił się, by spojrzeć na stwora, który ich zaatakował.
– Co to jest?
– Sługus Pomniejszego Zła, posłany tu, by strzec tej ukrytej komnaty. Nie możesz słuchać tego, co do ciebie mówi ten cień, bo tylko ściśnie ci serce i zacznie dręczyć, aż pękniesz.
– Widziałem... rzeczy. Straszliwe rzeczy. – Rycerz potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić złe myśli. –
O tobie... i o mnie.
Odwrócił się, a w oczach miał szaleństwo.
– Nie możesz w to wierzyć, mój synu. Musimy wyjść stąd jak najszybciej.
– Ja... – Twarz młodzieńca pociemniała nagle. – To coś jest złe. Musimy to zabić!
– To coś nie ma ciała, nie jest z krwi i kości...
– Mogę to pokonać. Muszę spróbować, na wszystkie świętości. Mądrość Zakarum naucza, jak oprzeć się złu, jak walczyć z nim do ostatniego tchu. Takie istoty zdeprawowały wysoką radę, zamordowały Kalima, pogrążyły naszą świątynię w mroku. – Akaratowi pot zlepił włosy, ale młodzieniec uniósł miecz i odwrócił się do zjawy. – Archanioły wesprą mnie swą mocą, przysięgam. Jest już stracony. Serce Caina skurczyło się boleśnie, poczuł chłód przenikający go do kości. Starzec wyciągnął dłoń, by dotknąć ramienia swego młodego towarzysza.
– Istnieje sposób walki z demonami, ale nie klingi do tego trzeba...
Z cienia wyłoniła się czarna twarz o pustych oczodołach i szeroko rozwartych ustach. Akarat zachłysnął się i spiął, gdy twarz zaczęła się zmieniać, póki nie przybrała rysów paladyna, które wykrzywiły się ze zgrozy, kiedy potworna rana rozdarła cienistemu popiersiu gardło. Głowa przechyliła się do tyłu, a ze straszliwego kikuta dym buchnął na podobieństwo strumieni krwi. Ze zdławionym szlochem młody paladyn rzucił się na spotkanie demona. Błysk rozjaśnił komnatę, gdy rycerz przekroczył szmaragdową sferę czaru ochronnego. Cain uniósł ramiona, by się osłonić, i upadł na plecy. Wcześniej jednak zobaczył, jak miecz młodzieńca tnie pustkę.
Światło zatrzeszczało niczym wyładowanie błyskawicy. Potworny krzyk Akarata urwał się jak ucięty klingą. Świat jakby zamarł, a potem czas zaczął biec do tyłu i do Caina znowu wróciło to, czego tak bardzo nie chciał pamiętać – sny, w których był samotnym i zagubionym dzieckiem krzyczącym w ciemności. Czar został przełamany, ciemność zalała pomieszczenie, a stary powoli dźwignął się i uniósł laskę. Lśnienie kuli przygasło nieco, jak gdyby cienie w komnacie absorbowały światło. Błękitny blask pozwolił Cainowi zobaczyć swego towarzysza. Rycerz stał nadal tyłem do starego, tylko ramiona miał opuszczone, a plecy zgarbione.
Upuścił miecz, ręce opadły mu bezwładnie.
– Akaracie! – Cain postąpił krok naprzód zżerany przerażeniem. Młodzieniec nie odpowiedział, tylko jego ramiona unosiły się nieznacznie i opadały, jeszcze oddychał.
Muszą opuścić to miejsce. Przyjście tutaj było błędem. Lodowaty podmuch musnął policzki Caina, wypełnił nozdrza odorem śmierci. Kiedy stary dotknął ramienia swojego towarzysza, chłód przeniknął mu palce aż do kości. Młody drgnął, ale twarz, którą zwrócił ku Deckardowi, nie była już twarzą Akarata.
Sucha, szorstka skóra napinała się na opuchniętych brwiach i obrzmiałych policzkach, popękane wargi krwawiły. Oczy, którymi jeszcze niedawno spoglądał Akarat, teraz wbiły się w Caina z zimną nienawiścią.
Deckard pomyślał o ciele gnijącym powoli w bezimiennym grobie i wiedział, że musi odwrócić wzrok i uciekać albo ciemność ogarnie i jego duszę, zamieni krew w strugi czerni.
– Czekaliśmy na ciebie, Deckaaardzie Cainnnie.
– Uwolnijcie go – zażądał starzec.
– Raczej nie. – Istota uśmiechnęła się, pokazując długie, ostro zakończone zęby. – Tyle jeszcze jest do zrobienia, by przygotować nadejście.
Cain rozpaczliwie usiłował sobie przypomnieć, co znajdowało się w torbie, by znaleźć coś, co mogłoby mu pomóc, ale nie miał żadnego artefaktu, żadnego zwoju, którym można by odpędzić demona. A bez zwojów i bez artefaktów Cain był zgubiony. Nie miał w sobie magii.
– Ostatni z horadrimów – zasyczał stwór drwiąco. – Jesteś niczym. Popełniłeś błąd. Rozejrzyj się, spójrz na ślady stóp, na brakujące zwoje. Byli tu inni twego rodzaju i zawiedli. Dlaczego tobie miałoby się udać?
Inni? Cain popatrzył na ślady stóp w komnacie, niektóre pozostawił on, inne Akarat, ale część była obca. Nikły promień nadziei przebił się przez rozpacz. A jednak Deckard Cain wiedział, że to niemożliwe, w głębi serca wiedział, że jest ostatni.
Nie mógł zaufać nawet jednemu słowu tej istoty. Demon łże. Nie może go słuchać.
Jesteś ostatnim z dumnego rodu bohaterów.
– Akaracie! – powtórzył z mocą. – Mówię do człowieka w tej skorupie. Musisz walczyć, synu. Musisz walczyć z tym, co przejęło nad tobą kontrolę.
– Nasz pan przybywa – powiedział stwór, oblizując krwawe wargi. Jego oddech rzęził głośno w piersi Akarata i cuchnął jak tysiąc gnijących trupów. – Prawdziwy Władca Piekieł. Dopadnie cię, a twoja śmierć będzie długa i przepełniona cierpieniem. Albo może uczyni cię swym niewolnikiem, zmusi, byś służył mu po wsze czasy. Wielu takich jak ty jest z nim już teraz. – Demon uśmiechnął się szeroko. – Wśród nich i ci, których znałeś i darzyłeś miłością.
– Akaracie. Posłuchaj mnie. Nie pozwól, żeby ten stwór wygrał. Możesz zwyciężyć. Moc, by tego dokonać, jest w tobie.
Skóra na ohydnym obliczu demona zafalowała i stwór zasyczał jakby z bólu. Cain trzymał laskę przed sobą, a demon się cofał.
– Uwolnij go! – krzyknął stary.
Stwór zasyczał ponownie i znowu pojawiła się twarz Akarata. Młodzieniec zamrugał zdumiony, a potem jego rysy wykrzywiły się odrażająco i rycerz zniknął.
– Chłopiec nie ma dość sił. Ty też nie. – Demon postąpił krok naprzód, potem kolejny, aż jego stopa dotknęła porzuconej klingi Akarata. Stwór pochylił się, by podnieść miecz, połyskujący zimno w błękitnym blasku, a potem spojrzał na Caina i wyszczerzył się złośliwie. – Czy mamy tego użyć? Precyzyjne cięcia. Może z tysiąc kawałków.
Cain cofnął się niezgrabnie. Zanurzył dłoń w torbie, po raz kolejny próbując znaleźć tam ratunek. Palce drugiej ręki bolały, tak mocno zaciskał je na lasce, jedynej rzeczy, która zdawała się go oddzielać od powolnej straszliwej śmierci.
Akarat był zgubiony, Cain to wiedział i w duchu opłakiwał mężczyznę, jakim stałby się młody rycerz, gdyby nie napotkał na swej drodze demona.
Dobrze, że ten stwór nie zna prawdy, nie wie, że on nie ma żadnej mocy, a laska nie ma w sobie nic magicznego poza tym jednym zaklęciem...
Natychmiast pożałował tych myśli, ale było już za późno. Demon uśmiechnął się szerzej i postąpił kolejny krok naprzód.
– Czyli jednak nie prawdziwy horadrim? Oczywiście, że nie. Twoja słabość odsłoniła prawdę.
Cain cofnął się niezdarnie, aż w końcu znalazł się niemal na środku pomieszczenia.
– Odejdź! – Machnął laską. Światło kuli przygasło, a demon uśmiechnął się szerzej. Wyglądało to, jakby powykrzywiana twarz Akarata zapadła się w tym makabrycznym uśmiechu, tworząc czarną dziurę, która pochłania wszelkie światło i wszystko, co dobre na tym świecie.
– Czy wiesz, coś rozpoczął? Niebiosa zapłoną, horadrimie. Plaga, jaką przyniósł temu światu Diablo i jego bracia, zblednie wobec naszego przyjścia. Nasz pan ma prawdziwą moc, by obrócić Sanktuarium wniwecz, sprawić, że ziemia zadrży i się rozstąpi. Kaldeum spłonie, archanioły upadną, a Sanktuarium będzie nasze. A ty nie zdążysz temu zapobiec. Żałosne. Twój zbawiciel jest tak blisko. Ukryty na widoku między tysiącami jemu podobnych, nie dalej jak trzy dni drogi stąd. A jednak ty niczego nie wiesz, niczego nie widzisz.
Cain upadł na kolana. Dłoń wreszcie natrafi ła na to, czego szukał, palce zamknęły się wokół klejnotu wydobytego ze środka wykreślonego runami kręgu.
– Gdzie są teraz twoje anioły, starcze? Gdzie bohaterowie, którzy osłoniliby cię w bitwie? To wszystko, co masz? Tego chłopaczka, którego oddałeś nam, by ukryć własny egoizm i dumę? Nic nie jesteś wart. Tak jak ci, którzy byli tu przed tobą. – Demon uniósł miecz oburącz i stanął nad Cainem, śmiejąc się skrzekliwie.
Stary cofał się, opierając na rękach. Upuszczona laska potoczyła się i znieruchomiała dwa metry dalej.
– Zmieniliśmy zdanie. Nie będzie tysiąca precyzyjnych cięć, lecz jedno takie, które strąci ci głowę z ramion. – Demon przechylił głowę, jakby nasłuchiwał. Cokolwiek usłyszał, sprawiło, że skulił się jak katowany pies, a kiedy się odezwał, nie zwracał się już do Caina, tylko do kogoś niewidocznego dla oczu śmiertelnika, i nawet ton jego głosu zaczął przypominać żałosne skamlenie. – Jesteśmy spragnieni krwi. Dlaczego nie nadszedł czas?
Nagle stwór zauważył klejnot zaciśnięty w dłoni Caina. Deckard spróbował ukryć swą zdobycz, ale demon ciął mieczem w jego nadgarstek z taką prędkością, że starzec musiał wypuścić kamień, a i tak ledwie zdołał ocalić dłoń. Ostrze minęło ją o włos.
– Myślałeś, że zdołasz nas przegnać za pomocą tego? – Stwór podniósł klejnot i zrobił krok w stronę Deckarda.
– Jest bezużyteczny bez run i magii, która mogłaby go zbudzić, starcze.
– Nakazuję ci opuścić to ciało...
– Milcz! – Demon uniósł miecz, tym razem jedną ręką, w drugiej ściskał lśniący czerwienią kamień.
Cain zerknął na posadzkę.
Jeszcze tylko krok...
Demon postąpił naprzód, jego zniekształcone rysy wykrzywiła nienawiść. Nie był świadom tego, że Cain wprowadził go w pułapkę. Deckard wymówił słowo mocy, które wcześniej odczytał z run i zapamiętał. Słowo spłynęło mu z warg zaskakująco czyste i dźwięczne.
Demon spojrzał pod nogi, na jego paskudnej gębie odmalowało się zdumienie, gdy zobaczył, że krąg zaczyna pulsować ostrym światłem. Kamień, który stwór wciąż ściskał w dłoni, obudził się do życia. Demon zawył z wściekłości. Na wykrzywionym gniewem obliczu pojawił się cień innego uczucia, niechętnego szacunku.
– Oszustwo! – wrzasnął.
Ale Cain nie potrafi ł cieszyć się ze zwycięstwa, wiedząc, że wraz z demonem skazał na śmierć Akarata. Portal, który pozwalał uczniom Bartuka przywoływać demony z Piekieł, otworzył się w czerwonym rozbłysku. Demon zaskrzeczał z bólu, gdy ściskany przezeń klejnot odpowiedział blaskiem. Miecz brzęknął o podłogę i sylwetka Akarata rozpłynęła się niczym powidok, jaki słońce zostawia pod powiekami.
– Idź precz do Piekieł – powiedział Cain i portal zamknął się równie nagle, jak i otworzył. Ciało Deckarda pulsowało głuchym bólem. Akaracie, mój synu, wybacz mi.
Z wysiłkiem dźwignął się, podniósł laskę. Błękitny blask zgasł już niemal całkiem. Demon zginął. Ale poległ też towarzysz Caina. I niczego wartościowego nie znaleźli. Akarat na próżno oddał życie.

+ + +

Deckard Cain wrócił schodami do szczeliny i przecisnął się na zewnątrz, gdzie wśród ruin szalała burza. Niósł miecz Akarata i ciężar w sercu. Znów zawiódł. Znów nie zdołał ocalić przed śmiercią bliskiej mu osoby. Ciemne chmury sunęły mu nad głową. Wiatr targał tuniką. Światła ubywało.
Musi się spieszyć. Ta wyprawa jednak wciąż mogła przynieść jakąś korzyść i w imię pamięci Akarata Cain był zdecydowany odnaleźć jej sens.
Obszedł ruiny.
Z tyłu między połamanymi kolumnami i popękanymi blokami kamienia znalazł ścieżkę, prowadzącą do miejsca, które kiedyś mogło być ogrodem. Pośrodku otwartej przestrzeni zobaczył pozostałości po obozowisku, porzucone tobołki i trzy połamane laski. Cainowi mocniej zabiło serce. Cokolwiek przytrafi ło się jego poprzednikom, zdarzyło się właśnie tutaj. Nie wiadomo, czy tu zginęli, czy może jednak przeżyli, najwyraźniej jednak przynieśli do ogrodu to, co znaleźli w komnacie. I zdążyli rozbić obóz. Wiatr tarmosił arkusze na wpół zagrzebane w piasku.
Księga zaklęć Vizjerei. Demonia magia Bartuka. Stary wolumin. Zapewne pochodzący ze świątyni.
Czyli jednak było tu coś wartościowego. Deckard Cain rozejrzał się w poszukiwaniu kolejnych skarbów. I kilka kroków dalej znalazł nastęną księgę. Przepowiednie horadrimów. Przez chwilę patrzył osłupiały. Teksty horadrimów? Tutaj? W tym miejscu? Jak to możliwe? Strony były porozrywane, wielu fragmentów brakowało, słowa ledwie dawało się odczytać. Cain podniósł księgę delikatnie, z szacunkiem, tak jak wszystkie inne teksty. Dla niego były bezcenne, traktował je niczym własne dzieci.
Ale to znalezisko przewyższało wszystkie inne.
Na pierwszej stronie wypalony był herb bractwa, niczym piętno. Znak pochodzenia, świadectwo niezwykłej doniosłości tekstu. Wyglądało na to, że symbol został sporządzony przez samego Tal Rashę, jednego z pierwszych horadrimów, któremu archanioł Tyrael nakazał pojmanie i uwięzienie Władców Piekieł.
Cain przekładał strony, a serce waliło mu w piersi. Słowa, które pozostały czytelne, zapowiadały kolejną wojnę światłości i mroku, wojnę, przy której zbledną wszystkie poprzednie.
A Niebiosa spadną na Sanktuarium, gdy fałszywy przywódca z prochu powstanie... I z grobu podniesie się Al Cut, a śmierć zbierze krwawe żniwo wśród ludzkiego rodzaju...
Hałas kazał mu się obrócić. Piaskowa osa unosiła się jakieś trzy metry od niego. Ciężki odwłok zbrojny w żądło zwisał nisko, gdy polatywała nad ziemią w pobliżu porzuconych plecaków.
Cain stał nieruchomy, póki nie odleciała, potem ruszył sprawdzić, co też ją zwabiło. W torbach znalazł
resztki gnijącego jedzenia i kolejne teksty. Usiadł i zaczął przeglądać je ostrożnie. Stanowiły mieszaninę zapisków horadrimów, zakarumitów i Vizjerei. Cain nijak nie mógł pojąć, w jaki sposób ktokolwiek miałby zgromadzić taką kolekcję, ani też po co zostawił ją na pustkowiu.
Przeglądał woluminy, czując znajome podniecenie, przybierające na sile, w miarę jak przewracał strony. Wziął kolejną księgę i ta natychmiast wydała mu się inna w dotyku. Była bardziej współczesna. Kopia księgi zaklęć, na oko miała nie więcej niż rok. Wykonanie było staranne, strony świeżo zszyte i zapisane. I wszystko wskazywało na to, że należała do jednego z horadrimów.
Rozejrzyj się, spójrz na ślady stóp, na brakujące zwoje. Byli tu inni twego rodzaju i zawiedli.
Myśli mknęły przez głowę Deckarda jak oszalałe. Przez lata w Sanktuarium pojawiło się wiele fałszerstw tekstów horadrimów, a jednak ten wydawał się bardziej autentyczny niż inne, które Cain czytał wcześniej. Zaczął uważniej przeglądać księgę, zwracać uwagę na styl, słownictwo, melodię języka. Uświadomił sobie istnienie energii zamkniętej w tych stronicach. Księga zdawała się wibrować dźwiękiem zbyt wysokim, by zarejestrowało go ludzkie ucho. Im dłużej czytał, tym większą miał pewność, że była to dokładna kopia oryginalnego tekstu. Tym bardziej że wolumin znajdował się pomiędzy innymi, starszymi tomami.
Kto mógłby mieć dostęp do takich ksiąg? Czyżby próbowano przywrócić tym ziemiom magię klanów?
Cain przypomniał sobie inne słowa demona.
Twój zbawiciel jest tak blisko. Ukryty na widoku między tysiącami jemu podobnych, nie dalej jak trzy dni drogi stąd.
Najbliższym miejscem, w którym znajdowało się tysiące ludzi, było Kaldeum, największe miasto handlowe w Kedżystanie. Tam również można było wyprodukować i kupić taką księgę. Ale w Kaldeum był także ktoś, kogo od dawna Cain planował odwiedzić. Przyjaciel z mrocznych czasów Tristram, odpowiedzialność, której z uporem unikał. To da mu dobry pretekst.
Musisz iść do Kaldeum.
Głos był tak mocny, że przez chwilę Cain wręcz zobaczył przed sobą Akarata w lśniącej złoto zbroi i z oczyma rozświetlonymi wewnętrznym ogniem.
Los tego świata zależy od równowagi. Musisz iść.
Cain zamrugał, przetarł oczy i spojrzał raz jeszcze. Przed sobą nie zobaczył niczego. Tylko wiatr świszczał pośród skał, a z nieba spadły pierwsze grube krople deszczu. Deckard podniósł miecz Akarata. Broń zaciążyła mu w dłoniach. Cain nie był wojownikiem. Nie miałby żadnego pożytku z takiej klingi.
Wbił ją głęboko w piach i pozostawił, niczym swoisty pomnik dla innych podróżników. Zebrał teksty do torby i opuścił ruiny Vizjerei, wspinając się na kolejne wydmy tak szybko, jak pozwalało na to jego stare ciało.
Zastanawiał się nawet, czy się nie zatrzymać na noc i nie odpocząć, ale głos go popędzał.
Nie było chwili do stracenia.
Bitwa o ten świat właśnie się rozpoczęła.



Dodano: 2012-06-20 16:37:48
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS