NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

McDonald, Ian - "Hopelandia"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Bullington, Jesse - "Smutna historia braci Grossbart"
Wydawnictwo: Mag
Tytuł oryginału: The Sad Tale of the Brothers Grossbart
Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec
Data wydania: Maj 2012
Wydanie: I
ISBN: 978-83-7480-253-6
Oprawa: twarda
Format: 135 x 202 mm
Liczba stron: 384
Cena: 39,00 zł
Rok wydania oryginału: 2009
Wydawca oryginału: Orbit



Bullington, Jesse - "Smutna historia braci Grossbart" #2

II. Kanalie na wolności

O świcie zgliszcza domu Heinricha tliły się i buchającymi w niebo kłębami dymu przyzywały krzepkich mieszkańców miasteczka. Godzinę później większość z nich odzyskała pewność siebie, którą utraciła na widok jatki. Mimo jego protestów, Heinricha odesłano do miasteczka, by rozgrzał kości i brzuch, jeśli nie duszę, a pół tuzina mężczyzn, tworzących lokalny sąd przysięgłych, ruszyło na południe. Pożyczyli konie różnej wartości, wzięli jedzenie na dwa dni, a rządca Gunter przyprowadził swoje trzy najlepsze ogary. Przekonał także swojego pana, że trzeba pożyczyć ławnikom kilka kusz i miecz, a pozostali zabrali wszelką broń, jaka im wpadła w ręce, chociaż wszyscy zgodzili się, że zbiegów należy przyprowadzić żywych, żeby Heinrich mógł zobaczyć, jak ich wieszają.
Gunter dobrze znał nazwisko Grossbart i przeklinał siebie za to, że nie przeczuł kłopotów, kiedy poprzedniej nocy bracia zjawili się w rezydencji. Pocieszał się świadomością, że żaden dobry człowiek nie mógł przewidzieć takiego zła. Miał jednak żonę i trzech synów, i chociaż nie zaliczał Heinricha do grona najbliższych przyjaciół, uważał, że żaden człowiek nie zasługuje na taką stratę. Podeśle swoich chłopców, żeby pomogli Heinrichowi w następnej porze siewu, wiedział jednak, że to marny substytut własnego potomka.
Jechali tak szybko, jak pozwalały im szkapy, całkiem sprawnie pokonując pola i przedgórze. Wiatr chłodził ławników, ale słońce wypaliło ponure chmury i wysuszyło błoto, a pozostawione w nim koleiny współpracowały z psami, gwarantując im, że nie zgubią tropu. Nawet gdyby zabójcy uciekali bez chwili spoczynku, Gunter wiedział, że nadal mają szansę dogonić ich przed zachodem słońca. Modlił się, by widząc ich przewagę liczebną, bracia się poddali, ale wątpił w taki rozwój wypadków. W końcu byli Grossbartami.
I jako Grossbartowie, Hegel i Manfried wiedzieli swoje i nie odpoczywali, tylko niemal całkowicie zajeździli konia i zatrzymali się dopiero przed świtem. Nawet gdyby chcieli jechać dalej, ścieżka znikała wśród ciemnych drzew i pozostała niewidzialna aż do piania kogutów. Dotarli do gęstego lasu, który oddzielał prawdziwe góry od pofalowanych wzgórz ich dzieciństwa. Manfried znalazł strumień, gdzie napoił okrytego pianą konia. Otarł go, kiedy brat już spał, i hojnym gestem zaoferował mu rzepę. Koń jednak pokręcił na nią nosem i zamiast tego poskubał nieliczne źdźbła trawy rosnące na skraju lasu, zanim także zamknął oczy.
Manfried obudził obu, kiedy słońce wstało. Hegel zaprzągł konia, a jego brat wystrugał sobie grzebień do brody z gałęzi olchy. Wkrótce jechali krętą, kamienistą ścieżką, nie nadającą się dla chłopskiego wozu. Obaj szarpali i czochrali sobie brody, jadąc przed siebie powoli, a ich umysły zaprzątała jedna kwestia.
– Może być, że pojechali na wschód – powiedział Hegel po paru godzinach.
– A tam – prychnął Manfried, zatrzymując wóz, żeby ściągnąć ze ścieżki odłamany konar. – Domyślą się, żeśmy ruszyli prosto na południe, toć w okolicy nie ma innych miasteczek.
– No to pewnie właśnie nas doganiają – burknął Hegel.
– O ile ten psubrat nie uwolnił się pierwej, do tej pory ani chybi ktoś już go znalazł. Musi być, darł się całą noc. Byłbym jemu też poderżnął gardło, to nie wrzeszczałby o pomoc.
– A pewnie, ale wtedy nie zostałby nikt, komu moglibyśmy udzielić nauki, a poza tym żeśmy mu zostawili kawał rzepy do zgryzienia.
– Co racja, to racja – zgodził się Manfried.
– Zatem ani chybi jadą naszym tropem.
– A pewnie – powiedział Manfried – a że mają tylko konie, dogonią nas na odwieczerz.
– O ile nie szybciej. – Hegel splunął na zdyszanego konia.
– Trza było nie brać wozu – zauważył Manfried.
– Chcesz sam ponieść te koce? I wszystkie rzepy? Pięknie dziękuję. Wóz to jedyny pożytek z konia. Bo ma go kto ciągnąć.
Hegel nigdy właściwie tego nie wyjaśnił, ale zawsze podchodził nieufnie do czworonogów. Po prostu miały za dużo nóg, uznał.
– A pewnie, i jak myślisz, co będziemy jedli, gdy już skończą się rzepy?
– Racja, racja.
Bracia zaśmiali się, ale Manfried zaraz spoważniał.
– Czyli mamy przewagę i możemy ją wykorzystać, bo my są z przodu, a oni z tyłu. Co powiesz na to, cobyśmy podjechali wozem kawałek naprzód, przywiązali konia do drzewa i wycięli sobie drogę przez las? Moglibyśmy się na nich zasadzić.
– A tam, nie dość chytrze. Jużem wypatrzył między drzewami, że ścieżka zaczyna się wspinać zygzakiem po zboczu. Tam zaczekamy. Wyższy teren, bracie, to jedyna przewaga, na jaką możemy tu liczyć.
– Właściwie wszystkie chwyty dozwolone. To ja wystrugam nam parę dzid.
Manfried zeskoczył z fury i szedł obok niej, rozglądając się po zaroślach w poszukiwaniu stosownych konarów. Zdradziecka ścieżka odradzała pośpiech, więc spokojnie nadążał. Wrzucił na wóz kilka długich gałęzi, wrócił na swoje miejsce i zabrał się do roboty.
Gunter zatrzymał ławników w miejscu, w którym ścieżka zaczynała się wspinać po zboczu zakosami, i tylko dzięki wędrownym myśliwym i ich bardziej rozsądnej zwierzynie nie pochłonęła jej całkowicie gęstwina. Chociaż kolosalne drzewa osłaniały ich przed lawiną, ograniczona widoczność umożliwiała ściganym urządzenie dowolnej liczby zasadzek. Psy przysiadły na tyle daleko od koni, na ile pozwalały im postronki, a Gunter zsiadł z wierzchowca, żeby je napoić.
Przed nocą ławnicy ledwie zdążą dotrzeć do przełęczy. Z ciężkim westchnieniem Gunter spuścił ze smyczy ogary i patrzył, jak podekscytowane śmignęły ścieżką w górę. Miał nadzieję, że dogonią morderców przed początkiem wijącego się szlaku, ale ławnicy jechali przez las powoli, na wypadek gdyby Grossbartowie zeszli ze ścieżki. Chociaż bracia mogli zbiec stokiem, zamiast zaczaić się przy drodze, Gunter w to wątpił. To byli bezwzględni ludzie. Jedyna przewaga – poza liczebną – jaką mieli mieszkańcy miasteczka, to kilka godzin snu poprzedniej nocy.
– Jedźcie najszybciej jak zdołacie – zawołał – ale trzymajcie się w odległości kilku długości konia od ściganych!
Gęsty las ustąpił osypisku i wytrzymałym sosnom, które na pozór wyrastały prosto ze skały. Zachodzące słońce błyszczało na ścieżce, którą w ciągu tygodnia pobieli śnieg. Każdy mężczyzna prócz broni dźwigał ciężkie brzemię strachu. Gunter ruszył pierwszy, tuż za nim jego siostrzeniec Kurt, potem Egon cieśla i chłopi: Bertram, Hans i Helmut. Psy ujadały, pędząc przodem. Gunter odprowadzał je wzrokiem wzdłuż trzech zakrętów drogi, aż wspięły się tak wysoko, że zniknęły mu z oczu.
Najbardziej stromy odcinek szlaku znajdował się w pobliżu szczytu, za nim pochyłość zmniejszała się i prowadziła na przełęcz. Przy ostatnim zakosie Manfried czekał z wielkim stosem kamieni i dzidami, a uschnięte drzewo i niewielki głaz zapewniały mu osłonę. Brązowa trawa pokrywała zbocze tam, gdzie nie było piargów i skalnych półek, a na ścieżce w połowie drogi do następnego zakrętu Hegel kończył swoje zadanie, pomagając sobie łopatą i łomem. Podważył kamienie i wykopał spod nich zbitą ziemię, żeby w krótkim czasie przygotować jak najwięcej dziur, w których konie mogą połamać sobie nogi, a teraz uwijał się, maskując je suchą trawą. Ogary pędzące ścieżką poniżej były zbyt zdyszane, żeby szczekać, ale mimo to Hegel wyczuł ich obecność.
Pogardzał psami bardziej niż wszystkimi innymi czworonogami razem wziętymi. Zważył w ręku łopatę. Ogary dostrzegły ofiarę i natychmiast ją dopadły. Pierwszy pies dostał łopatą w czoło i poturlał się na bok, ale zanim Hegel zdążył wziąć drugi zamach, skoczyły na niego pozostałe dwa. Jeden nie trafił zębami w ręce, którymi Hegel młócił powietrze, i wylądował za nim, drugi uczepił się kostki. Tracąc równowagę, Grossbart uderzył łopatą w kark psa uczepionego jego nogi i strzaskał mu kręgosłup. Jednakże ten śmiercionośny cios nie oderwał parszywego kundla od kostki – zęby nadal tkwiły w ciele Hegla.
Manfried zagryzł usta, zerkając to na brata, to na jeźdźców, których dostrzegł na serpentynach poniżej. Hegel obrócił się, kiedy pies za jego plecami skoczył; sparował jego atak trzonkiem łopaty, ale stracił przy tym równowagę. Upadł. Widząc, że Hegel potyka się o martwego psa uczepionego jego nogi, Manfried ześlizgnął się zboczem. Ogar, którego Hegel powalił pierwszego, stanął na nogi w tej samej chwili, gdy Manfried zeskoczył na szlak z łomem w ręce.
Manfried słyszał jeźdźców, ale wyciągnięty jak długi Hegel słyszał tylko warczenie psa rzucającego mu się do twarzy. Hegel szarpnął się do tyłu, więc ogar tylko rozdarł mu ucho i skórę głowy, a żeby dać świadectwo swojej bezdennej nienawiści dla tego zwierzęcia, zacisnął obie ręce na jego tułowiu i wgryzł się w wyliniałe futro na gardle. Ogłupiały pies skamlał i próbował się wyrwać, ale Hegel tylko przyciągnął go do siebie, przegryzając się przez futro i wbijając zęby w mięso. Dławiąc się ubłoconym, cuchnącym psem, otworzył szerzej usta i zacisnął zęby na żyłach.
Zsuwając się po stoku, Manfried owinął kawałem koca lewe przedramię i teraz spokojnie judził rannego przeciwnika, żeby rzucił się do gryzienia. Zachęcał psa, aż ten rzucił się na wabiącą kończynę i kiedy tylko ogar zacisnął zęby, Manfried roztrzaskał mu łeb łomem. Wsunął broń za pasek, dźwignął drgającego psiego trupa i podbiegł do skraju ścieżki. Rozpoznał Guntera na szlaku poniżej, więc cisnął w niego martwym ogarem i czmychnął ścieżką w górę do swojej kryjówki.
– Ruszże nogami, bracie! – wydyszał w przelocie.
Hegel wyłamał szczękę zamordowanemu u kostki kundlowi; ogar z przegryzionym gardłem gwałtownie wykrwawiał się na ziemi obok. Słysząc tętent kopyt, Hegel jak najszybciej pokuśtykał za bratem. Ponieważ wybrali to miejsce na zasadzkę ze względu na pionowe ściany i strome podejście, Hegel nie miał nadziei na dotarcie do zakosu, za którym zniknął Manfried, zanim dościgną go jeźdźcy. Rzucił się za głaz w chwili, w której Gunter wyłonił się zza zakrętu w dole.
Ulubiona suka Guntera omal nie strąciła go z konia, a gdyby wierzchowiec był wypoczęty, z pewnością by poniósł, spanikowany. Z tuniką śliską od psiej posoki i z posiniaczonym ramieniem, Gunter szturchnął piętami konia i krzyknął do swoich ludzi:
– Chłopaki, mamy ich!
Widząc, że następny odcinek szlaku jest pusty – nie licząc kolejnego zabitego ogara i paru głazów – Gunter ponaglił konia na podejściu. Zwinny ogier ominął dziury wykopane przez Hegla i przemknął obok przyczajonego Grossbarta, docierając do następnego zakrętu. Gunter dostrzegł Hegla kątem oka, ale zanim zdążył zawrócić, mordercy wykonali swój ruch.
Jadący za wujem Kurt zobaczył Hegla w chwili, w której łopata wbiła mu się w miednicę i wyrzuciła go z siodła. Zaskoczony koń stanął dęba, cofnął się, noga mu wpadła do dziury, złamał pęcinę, padł i przygniótł Kurta, zanim chłopak zdążył mrugnąć. Zwierzę kopało i miotało się oszalałe, przyszpilając chłopaka i miażdżąc mu nogi. Hegel zobaczył kolejnego jeźdźca mijającego zakręt, więc truchcikiem obiegł przewróconego konia, żeby pozbawić uwięzionego jeźdźca kuszy, która wylądo-wała na ziemi poza zasięgiem Kurta. Chłopak, rzecz jasna, nawet tego nie ­zauważył z racji upadku, który pozbawił go tchu w piersi, połamanych nóg i konia, który na kamiennej ścieżce rozgniatał mu dolną połowę ciała na miazgę.
Kusza, z której Gunter wycelował w Hegla, z brzękiem upadła na skały, kiedy kamień ciśnięty przez ukrytego Manfrieda trafił niedoszłego strzelca w skroń. Z okiem zalanym krwią, Gunter szybko zsiadł z podenerwowanego konia, chowając się za nim przed niewidocznym napastnikiem. Chwycił kuszę, kiedy kolejny kamień uderzył w konia wystarczająco mocno, by zwierzę skoczyło w górę ścieżki, i zdążył wypuścić wodze, dzięki czemu wierzchowiec nie pociągnął go za sobą. Ładując kolejny bełt, zmrużył zdrowe oko i wypatrzył Manfrieda w zapadającym zmroku.
Egon zatrzymał się na zakręcie, wstrząśnięty widokiem konia Kurta miotającego się na chłopcu, i ciemnej postaci, która przyczaiła się obok. Nie bardzo wiedząc, co robić i mając za jedyne uzbrojenie siekierę, zsiadł z konia i przywiązał go do karłowatego drzewka. Bertram przejechał obok zdezorientowanego cieśli, zmuszając swojego wierzchowca do biegu tak bliskiego galopowi, jak to było możliwe na stromym szlaku. W przeciwieństwie do pozostałych, nie pierwszy raz brał udział w podobnym pościgu i nie miał wątpliwości, co należy robić: skoro zobaczył Grossbarta, to Grossbarta stratuje.
Hegel uniósł kuszę Kurta, która jakimś cudem przetrwała w nienaruszonym stanie, ale nie była naładowana. Bertram jechał prosto na niego; Hegel czekał, napinając mięśnie. Kiedy jeździec znalazł się tuż-tuż, Grossbart zanurkował do tyłu między młócącymi powietrze nogami wierzchowca Kurta i przeturlał się przez ścieżkę. Bertram spiął konia, by przeskoczył nad okaleczonym krewniakiem, ale ogłupiałe zwierzę zamiast skoczyć skręciło, starając się ominąć przeszkodę. Wąski skraj ścieżki oberwał się pod kopytami i przez chwilę zdawało się, że mężczyzna i koń jadą prosto w dół po zboczu, zanim runęli, koziołkując bezwładnie w stronę ścieżki poniżej.
Manfried wiedział, że Gunter ma nad nim przewagę, ale zaryzykował i wypadł zza chuderlawego krzaczka, wyskakując przed spłoszonego konia i szturchając go w nos dzidą. Zwierzę stanęło dęba i popędziło z powrotem w dół ścieżki. Mimo konia między nimi, obaj mężczyźni wystrzelili swoje pociski i obaj trafili w cel ze zdumiewającą precyzją – Manfried przewrócił się, kiedy bełt trafił go w głowę, a ogłupiały koń wściekł się, kiedy rzucony kamień trafił go prosto w podrygującą w pędzie mosznę. Gunter próbował uskoczyć przed oszalałym ogierem, ale zwierzę zrzuciło go ze ścieżki, gdy wpadło w poślizg na zakręcie.
Hegel wyszczerzył zęby, kiedy Bertram z przedśmiertnym krzykiem spadł ze stromizny, ale zaraz mina mu zrzedła, kiedy za jego plecami rozległ się stukot twardych kopyt. Zwinął się w kulkę, gdy wpadł na niego pozbawiony jeźdźca wierzchowiec Guntera. W przeciwieństwie do konia Bertrama, ten przeskoczył nad miotającym się ogierem, który blokował ścieżkę, i popędził ku pozostałym trzem mężczyznom. Przy okazji tylnymi kopytami zmiażdżył pierś Kurtowi, któremu ustami i nosem buchnęła krwawa piana.
Hans i Helmut patrzyli oniemiali, jak najpierw koń Bertrama, a potem Guntera ściągnęły zgubę na swoich jeźdźców. Drugi z wierzchowców śmignął obok nich, zbiegając ścieżką. Kierując się zdrowym rozsądkiem, przywiązali swoje konie do tego samego drzewa co Egon, i ostrożnie podeszli do Hegla. Widząc, że nie mają kusz, Hegel obszedł leżącego konia i zaczął przeszukiwać martwego już Kurta, licząc na to, że znajdzie bełty. Spod boku zwierzęcia wystawała lotka, więc zacierając zakrwawione ręce, Grossbart uklęknął obok Kurta i spróbował wyciągnąć przygnieciony bełt.
– Dychasz jeszcze, bracie? – krzyknął, zerkając przez ramię i upewniając się, że żaden z trzech mężczyzn nie podkradnie się do niego zbyt szybko.
– Silnym jak moja wiara! – odkrzyknął Manfried, który wreszcie odciął grot bełtu przeszywającego mu prawe ucho.
Policzek i skórę głowy miał rozorane drzewcem, bo bełt przebił się przez ucho aż po lotkę. Kiedy pozbył się grotu, wyciągnął pocisk z krwawej masy na boku głowy i wstał.
Gunter jęczał, podciągając się jedyną zdrową ręką z powrotem na ścieżkę. Lewą złamał na kamieniu, kiedy sturlał się po stromym zboczu, zdążył jednak prawą złapać się gałęzi, zanim siłą rozpędu przekoziołkował w dół aż do samego podnóża góry. Zanim własny koń zepchnął go ze szlaku, zobaczył jeszcze, że Manfried oberwał bełtem w twarz i nie pojmował, jakim cudem tamten człowiek nadal oddycha.
– Rzuć broń! – warknął Hans do pleców Hegla.
– Nie masz dokąd uciec – poparł go Helmut, chociaż w jego głosie nie dało się usłyszeć podobnej pewności siebie.
– Tak jak wy – warknął Hegel, zapierając się nogą o łuk kuszy i naciągając cięciwę.
Włożył uwolniony bełt do kuszy i wstał, obracając się jednocześnie. Trzej mężczyźni znajdowali się raptem kilka kroków dalej, ale wszyscy przystanęli na widok Hegla, który upiornie się prezentował z krwią kapiącą z ust i brody. Wyglądał, jakby pożywił się Kurtem; Egon zakwilił.
Mężczyźni spojrzeli po sobie, a Egon zaczął się ukradkiem cofać. Hans i Helmut posłali sobie spojrzenie, które Hegel natychmiast rozpoznał i zanim którykolwiek zdążył się ruszyć, Hegel strzelił w krocze Hansa. Helmut rzucił się na Grossbarta z siekierą, ale ten cisnął mu kuszę prosto w nogi i Helmut się potknął. Hegel wyciągnął łom i zaszarżował ścieżką w dół, ale przystanął nagle, kiedy Helmut podniósł się na kolano i zaczął wywijać siekierą. Stanął chwiejnie, a Hegel zrobił jeszcze jeden, ostrożny krok do przodu.
– Na mojej siekierze jest krew, a na twojej? – zapytał zza pleców Hegla Manfried.
Obszedł leżącego konia i zważył w dłoni broń, z którą w nocy zasadziła się na niego Gertie. Stanął obok brata; razem Grossbartowie prezento­wali się bardziej złowieszczo i niebezpiecznie niż każdy z osobna.
– Zapomnij o zdrowym rozsądku i spróbuj nas obu zabić. – Hegel skinął głową na Hansa, który szarpał się na ziemi, gwałtownie łapiąc powietrze i ściskając bełt wystający z krocza. – Chcesz dostać to samo co on? Ten gadał, że chce, ale chyba się pomiarkował.
– My do ciebie nic nie mamy – powiedział Manfried i obaj Grossbartowie zrobili krok do przodu. – Ale jak trza, to zabijemy bez mrugnięcia okiem.
Już i bez tego przerażony, przypominając sobie widzianą tego ranka jatkę w gospodarstwie, Helmut rozluźnił uścisk na siekierze. Hans jęknął obok niego i Helmut znowu zacisnął dłoń, dochodząc do wniosku, że lepiej nie ufać Grossbartom. Cień przesunął się za plecami braci i Helmut wbrew sobie wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Hegel wyczuł niebezpieczeństwo w kościach i obrócił się akurat, kiedy Gunter niezgrabnie uniósł miecz. Cios, który miał być śmiertelny, rozciął tylko Heglowi wargę i policzek. Rozwścieczony Grossbart zaatakował łomem. Trafił w złamaną rękę. Gunter padł na kolana i zawył z bólu.
Manfried i Helmut nie oderwali od siebie wzroku ani na chwilę, i obaj zaatakowali. Helmut uderzył z góry, a Manfried z boku, ale ostrza siekier wpadły na siebie, zamiast trafić w ciało. Ból przeszył rękę Helmuta aż po łokieć, lecz tęgi chłop utrzymał broń w dłoni, podczas gdy siekiera ­Manfrieda smyrgnęła po skałach, a on sam opadł na kolano pod wpływem siły zderzenia.
Helmut zamachnął się po raz drugi, ale Manfried skoczył, uderzając go ramieniem, zanim ostrze opadło. Przeturlali się w dół ścieżki, rozdzieleni trzonkiem siekiery. Helmut wyhamował z poślizgiem, obezwładnił Grossbarta i przydusił go drewnianym trzonkiem. Manfried szukał po omacku noża przy pasie, ale Helmut kolanem przycisnął mu łokieć do ziemi. Trzonek siekiery wrzynał się Manfriedowi w gardło, wyrywając brodę. Oczy wyszły mu na wierzch, gdy niewiele brakowało, by tchawica mu się zapadła.
Charcząc pod trzonkiem i widząc czarne plamy przed oczami, Manfried macał drogę wolną ręką, aż wygrzebał solidny kamień. Zdzielił nim Helmuta w ucho z niespodziewaną siłą pochwyconej w sidła łasicy. Tamten zamrugał, a gdy kamień trafił go po raz drugi, osunął się twarzą do przodu.
Wyszarpnąwszy drugą rękę, Manfried wsunął ją pod trzonek siekiery, wreszcie torując powietrzu drogę do swojego ciała. Leżąc pod Helmutem, nadal grzmocił go po głowie, aż czaszka pękła i Manfrieda obryzgały płyny. W końcu sturlał chłopa z siebie i wstał niezbornie tylko po to, żeby usiąść na ciepłym trupie.
Hegel dobił Guntera jednym ciosem w skroń, uwalniając mózg z czaszki. Rzucił się bratu na pomoc, ale w Hansie ostała się jeszcze odrobina woli walki, kiedy więc Hegel przebiegał obok niego, złapał go za zranioną kostkę. Grossbart szybko odzyskał równowagę i zapomniawszy, że tuż za nim brat właśnie się dławi, zaczął kopniakami wypędzać resztki życia z Hansa, większość ciosów kierując w drzewce wystające mu z krocza.
– Uciekł – wydyszał Manfried za jego plecami, przywracając Hegla do rzeczywistości.
– Hm? – burknął Hegel.
– Tamten. Pojeb. Zwiał. – Manfried miał trudność z wypowiedzeniem więcej niż jednego słowa między kolejnymi oddechami. Machnął na ścieżkę. – Konie. Też. Skurwysyn.
Mrużąc oczy, Hegel ledwie dostrzegł zakręt ścieżki, przy którym trzej mężczyźni uwiązali konie. Mimo obaw, że Grossbartowie to demony i lęku o własną duszę oraz życie, Egon zachował dość rozsądku, żeby odwiązać pozostałe konie i pognać je ścieżką w dół. Odwróciwszy się do Manfrieda, Hegel zobaczył szeroką fioletową pręgę opuchlizny na szyi brata.
– Tylko tyle ci zafundowali? Naszyjniczek za tyle zachodu? – Hegel wysunął zakrwawioną nogę. – Mnie pochlastali facjatę, pogryzły mnie psy, potem pocałowałem ziemię, a ty sobie siedziałeś śliczniutko za zakrętem.
– Co. Jest? – Manfried przechylił przebite i rozdarte ucho. – Nie. Bardzo. Słyszę.
Obaj uśmiali się serdecznie, przez co Heglowi otworzył się policzek i popłynęła strużka krwi. Okaleczony koń Kurta gapił się ponuro na braci, dopóki Hegel nie przypieczętował jego losu łomem, a siekiera Manfrieda nie uwolniła go od takiej ilości mięsa, że pożywiłby się nim tuzin pomniejszych mężczyzn. W rzadkim odruchu hojności bracia uznali, że pozwolą wilkom i wronom pierwszym podkraść ochłapy z pozostałych trupów, a sami chwiejnym krokiem powlekli się przez przełęcz. Noc opadła na nich niczym cień olbrzymiego sępa.



Dodano: 2012-05-24 09:14:29
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS