JEDEN
DWOJE NA DRODZE
Shelby i Miles śmiali się, kiedy wychodzili z Głosiciela. Jego mroczne macki czepiały się daszka niebieskiej czapki Dodgersów należącej do Milesa i potarganego kucyka Shelby.
Choć Shelby czuła się tak zmęczona, jakby właśnie odbyła bez najmniejszej przerwy cztery sesje jogi Vinyasa, przynajmniej razem z Milesem wróciła na stały grunt – i do tego w chwili obecnej. Byli w domu. Nareszcie.
Powietrze było chłodne, niebo szare, lecz jasne. Miles szedł przed Shelby i osłaniał ją przed podmuchami ostrego wiatru, który szarpał jej białą koszulką. Miała ją na sobie od czasu, gdy opuścili podwórko domu rodziców Luce w Święto Dziękczynienia. Przed całymi wiekami.
– Poważnie mówię! – stwierdziła Shelby. – Naprawdę tak trudno ci uwierzyć, że moim priorytetem jest pomadka ochronna? – Przeciągnęła palcami po wardze i wzdrygnęła się przesadnie. – Są jak papier ścierny!
– Zwariowałaś – prychnął Miles, jednakże podążył wzrokiem za palcem Shelby, którym ostrożnie dotykała dolnej wargi. – Wewnątrz Głosicieli brakowało ci pomadki ochronnej?!
– Oraz ulubionych audycji – dodała Shelby, depcząc stertę suchych, szarych liści. – I „powitania słońca” na plaży...
Tak długo skakali przez Głosicieli – od celi w Bastylii, gdzie spotkali przypominającego widmo więźnia, który nie chciał im podać swojego imienia; przez krwawe pole bitwy w Chinach, na którym nie rozpoznali nikogo; aż po Jerozolimę, gdzie w końcu odnaleźli Daniela, szukającego Luce. Tyle tylko, że Daniel nie był do końca sobą. Połączył się – dosłownie – ze swoim widmowym poprzednim wcieleniem. I nie umiał się uwolnić.
Shelby nie mogła przestać myśleć o Milesie i Danielu fechtujących na gwiezdne strzały i sposobie, w jaki dwa ciała Daniela – przeszłe i obecne – rozerwały się, kiedy Miles przeciągnął strzałą po piersi anioła.
W Głosicielach działy się dziwne rzeczy, Shelby cieszyła się, że to już koniec. Teraz najważniejsze, żeby nie zgubić się w tych lasach w drodze do pokojów. Shelby spojrzała w stronę, którą uznała za wschód, i zaczęła prowadzić Milesa przez ponurą, nieznaną jej część lasu.
– Shoreline powinno być tam.
Powrót do domu był jednocześnie wesoły i smutny. Z Milesem weszli do Głosicieli z misją – wskoczyli
do nich na podwórku domu rodziców Luce po tym, jak zrobiła to sama Luce. Ruszyli za nią, by zabrać ją do domu – jak twierdził Miles, wędrówki pośród Głosicieli to nie zabawa – ale również, by upewnić się, że nic się jej nie stało. Nie obchodziło ich, kim była Luce dla aniołów i demonów, które o nią walczyły. Dla nich była przyjaciółką.
Ale podczas poszukiwań cały czas się z nią mijali. To doprowadzało Shelby do szału. Przeskakiwali od jednego dziwacznego postoju do drugiego i nie natrafili nawet na ślad Luce.
Kilka razy posprzeczała się z Milsem, dokąd powinni się udać i jak się tam dostać – a nie znosiła się z nim spierać. To było jak kłótnia ze szczeniaczkiem. Tak naprawdę żadne z nich nie wiedziało, co powinni robić. Jednakże w Jerozolimie wydarzyła się coś dobrego. Ich trójka – Shelby, Miles i Daniel – przynajmniej raz się dogadywała. Później, z błogosławieństwem Daniela (niektórzy mogliby je nazwać rozkazem) Shelby i Miles ruszyli z powrotem do domu. Shelby trochę się martwiła, że porzuca Luce, ale z drugiej strony, ponieważ ufała Danielowi, cieszyła się, że wraca do miejsca, do którego przynależała. Do właściwego czasu i miejsca.
Miała wrażenie, że ich wędrówka trwała całe lata, ale któż wiedział, jak działał czas we wnętrzu Głosicieli? Czy powrócą i odkryją, że nie było ich przez kilka sekund, czy też minęły już całe lata? – zastanawiała się Shelby z pewnym niepokojem.
– Kiedy wrócimy do Shoreline – stwierdził Miles – wezmę długi, gorący prysznic.
– Tak, świetny pomysł. – Shelby chwyciła za swój gruby, jasny kucyk i powąchała go. – Zmyję z włosów ten smród Głosicieli. O ile to w ogóle możliwe.
– Wiesz co? – Miles pochylił się nad nią i zniżył głos, choć wokół nikogo nie było. Dziwne, że Głosiciel wysadził ich tak daleko od szkoły. – Może powinniśmy wślizgnąć się do jadalni i ukraść trochę tych francuskich ciasteczek...
– Tych maślanych? Z tuby? – Shelby szerzej otworzyła oczy. Kolejny genialny pomysł Milesa. Tego gościa dobrze było mieć przy sobie. – Rany, brakowało mi Shoreline. Dobrze tu być...
Wyszli spomiędzy drzew. Przed sobą ujrzeli łąkę. I wtedy Shelby olśniło – nie widziała żadnych znajomych budynków Shoreline, ponieważ ich nie było.
Ona i Miles byli... gdzie indziej.
Zatrzymała się i spojrzała na otaczające ich wzgórza. Śnieg przykrywał gałęzie drzew, które, jak Shelby nagle sobie uświadomiła, z pewnością nie były kalifornijskimi sekwojami. A błotnista bita droga przed nimi z pewnością nie była autostradą. Wiła się przez kolejne kilkanaście kilometrów w stronę otoczonego potężnym czarnym murem miasta, które wydawało się niesamowicie stare.
Przypominało jej jeden z tych spłowiałych gobelinów, na których jednorożce brykają przed średniowiecznymi miastami. Kiedyś widziała je w Muzeum Getty’ego, gdzie zaciągnął ją jeden z byłych narzeczonych jej matki.
– Wydawało mi się, że jesteśmy w domu! – wykrzyknęła Shelby, a jej głos był czymś między warknięciem a jękiem. Gdzie byli?
– Też tak myślałem. – Miles ponuro podrapał się po czapeczce. – Chyba nie całkiem wróciliśmy do Shoreline.
– Nie całkiem? Popatrz na tę żałosną drogę. Popatrz na tę fortecę na dole. – Sapnęła. – A te poruszające się kropeczki, czy to rycerze? O ile nie trafiliśmy do jakiegoś parku rozrywki, to utknęliśmy w cholernym średniowieczu!
– Uniosła dłoń do ust. – Lepiej, żebyśmy się nie zarazili dżumą. A tak właściwie, czyjego Głosiciela otworzyłeś w Jerozolimie?
– Nie wiem, ja po prostu...
– Nigdy nie wrócimy do domu!
– Ależ tak, Shel. Czytałem o tym... chyba. Cofaliśmy się w czasie, przeskakując między Głosicielami innych aniołów, więc może w taki sposób również wrócimy.
– To na co czekasz? Otwórz kolejnego.
– To nie takie proste. – Miles mocniej naciągnął czapeczkę na oczy. Shelby ledwie widziała jego twarz. – Sądzę, że musimy znaleźć jednego z aniołów i, no, pożyczyć kolejny cień...
– W twoich ustach brzmi to tak, jakbyś chciał pożyczyć śpiwór na kemping.
– Posłuchaj, jeśli znajdziemy cień, który pada przez stulecie, w którym istniejemy, wrócimy do domu.
– A jak to zrobimy?
Miles pokręcił głową.
– Sądziłem, że zrobiłem to, kiedy byliśmy z Danielem w Jerozolimie.
– Boję się. – Shelby założyła ręce na piersi i zadrżała na wietrze. – Zrób coś!
– Nie mogę... szczególnie, kiedy tak na mnie wrzeszczysz...
– Miles! – Shelby zesztywniała. Co to za turkoczący odgłos za ich plecami? Coś jechało drogą.
– Co takiego?!
W ich stronę jechał, skrzypiąc, konny wóz. Stukot końskich kopyt stawał się coraz głośniejszy. Za chwilę ten, który nim kierował, wjedzie na szczyt wzgórza i ich zobaczy.