Usłyszałem ciche kroki. Dźwięk gumowych podeszew był dość skutecznie zagłuszany przez bijące o trotuar krople deszczu – dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że w ciągu ostatnich dziesięciu minut mżawka zamieniła się w dość solidną ulewę – mimo to usłyszałem je. Tajemni¬czy prześladowca szedł ostrożnie, niemal przyklejony do ściany. Najwyraźniej zauważył wnękę, bo wyraźnie zwolnił. Bałem się, że zawróci, machnie ręką na dalszą inwigilację i po prostu zniknie. Przez mgnienie oka rozważałem, co może być dla niego ważniejsze: ryzyko dekonspiracji czy raczej konieczność dokładnego wykonania roboty.
Szybko się okazało, że trafiłem na pedanta. Gość zmienił kierunek marszu, by oddalić się nieco od wnęki i objeść ją szerszym łukiem, nie dając zaczajonemu w niej ewentualnie obiektowi czasu na przeprowadzenie kontrakcji.
Odbiłem się mocno i wystartowałem z impetem. Zobaczyłem odzianą na czarno, zakapturzoną postać, która, jakkolwiek zaskoczona moim nagłym pojawieniem się, zaczynała wykonywać płynny unik w bok. Moje ramię, przedłużone trzymanym za lufę pistoletem, odchyliło się nieco do tyłu, a gdy drugi z zaplanowanych długich susów właśnie do¬biegł końca – opadło…
Rękojeść pistoletu uderzyła tego człowieka w skroń, niezbyt dokładnie tam, gdzie chciałem, i nieco silniej, niż zamierzałem. Na pewno nie miałem ochoty zrobić mu krzywdy; to znaczy później, gdybym dowiedział się jakichś drastycznych rzeczy o moim synu, kto wie; jednak w pierwszej fazie priorytetem było wzięcie jeńca w stanie nienaruszonym.
Mężczyzna upadł i przestał się ruszać. Ukląkłem. Facet był dość młody i dobrze zbudowany, ubrany w czarny golf, dżinsy oraz długi płaszcz. W jednej z wewnętrznych kieszeni wyczułem duże zgrubienie. Sięgnąłem za pazuchę i ku memu zdumieniu wyciągnąłem portfel. To było dziwne, bo zawsze mi się wydawało, że zawodowcy nie chodzą na robotę z kompletem dokumentów i kart kredytowych. Może ten był amatorem.
Jednak nie. Za paskiem wymacałem broń, ale nim zdążyłem ją wy¬dobyć, dłoń natknęła się na coś jeszcze. Niewielki sztywny prostokąt, przyczepiony zatrzaskiem do paska spodni.
Wyciągnąłem ten płaski przedmiot. W świetle dalekiej latarni błysnął napis „Policja”.
* * *
Tygrysy. Zwykłe i królewskie. Ciężkie samobieżne niszczyciele czołgów. Moździerze wielolufowe. Półgąsienicowe transportery. Zestawy przeciwlotnicze. Kilkadziesiąt pojazdów, może setka. Potężna siła. Potężna jak śmierć.
Chociaż ten filmowy koszmar przejeżdżał o dobrych sto metrów od nas, najwyraźniej podążając śladem Rosjan, a naszą skromną grupką nie interesując się w ogóle, wszyscy cofnęliśmy się o krok. Nic dziwne¬go. Moi kumple i ja byliśmy steranymi życiem weteranami o zszarganych nerwach; nasi przyjaciele z GROM-u, choć najpewniej posiadali doświadczenie bojowe, nie mieli zapewne do czynienia ze zbrojnym skakaniem po epokach historycznych.
– Co to jest? – Dowódca odwrócił się i spojrzał mi prosto w oczy.
Być może słyszał o mnie coś niecoś i wydałem mu się najodpowiedniejszym człowiekiem do udzielenia odpowiedzi na tak postawione pytanie.
– O ile mnie wzrok nie myli, kolumna pancerna Wehrmachtu.
– Wehrmachtu? – zapytał, jakby miał kłopoty ze słuchem.
– Albo SS. W tej ciemności nie sposób odróżnić – powiedziałem lekko.
Byłem przerażony, a jednocześnie chciało mi się śmiać. Historia za¬taczała jakieś upiorne koło, nie mogło być inaczej. Nagle wszystko wy¬dało mi się przerażająco logiczne i uporządkowane.
– SS – powtórzył. Sprawiał wrażenie człowieka pozbawionego po¬czucia humoru. Nie podjął mojego lekkiego tonu. – SS. Wehrmacht. Druga wojna światowa?
– Raczej jej ostatni rok. Te wielkie czołgi to tygrysy królewskie – poparł mnie Galaś. Starał się mówić cicho, by nie obudzić małego. – Niem¬cy zaczęli je produkować jakieś półtora roku przed zakończeniem wojny. Doskonała maszyna. Siedemdziesiąt ton. Uzbrojenie…
– Co to ma znaczyć? – zapytał dowódca.
Tym razem nie udało mu się utrzymać beznamiętnego tonu. Wyraź¬nie podniósł głos. No cóż, nawet gromowcy mają nerwy.
– Najwyraźniej mamy gości z poprzedniej epoki. Z Trzeciej Rzeszy.
Dodano: 2011-12-02 16:20:04