NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki


Nemezis

Andrzej Tuchorski
Nemezis

Opowiadanie pierwotnie ukazało się w numerze 08/2011 Nowej Fantastyki, a następnie na stronie Fantastyka.pl Bardzo dziękujemy za możliwość umieszczenia go na naszej stronie.

Szczur leżał w kącie komnaty. Wpadające przez okno promienie słoneczne połyskiwały na metalowych szczękach pułapki i sprawiały, że szare futerko mieniło się odcieniami. Wyglądałoby to całkiem malowniczo, gdyby nie plama krwi, wywalonOpowiadanie "Cena" wchodzi w skład zbioru "M jak Magia", które ukazało się nakładem Wydawnictwa Mag. Bardzo dziękujemy za możliwość umieszczenia go na naszej stronie.y język i resztki zwróconego sera. Ostatnie chwile gryzoń spędził w towarzystwie portretów dostojnych magów oraz popiersia rektora stojącego na komodzie przy drzwiach.
Piękna śmierć, jak na szczura.
Albinus odgarnął uciekające spod opaski kosmyki jasnych włosów. Pochylił się nad gryzoniem. Podwinął rękaw ciemnozielonej tuniki, który niebezpiecznie zbliżył się do zaplamionej posadzki. Odwrócił szczura i z uwagą przyglądał się wąsatemu pyszczkowi.
Wstał i wytarł dłonie w nogawkę.
- Scortum! - Kopnął z wściekłością pułapkę. - Trzeba go schować!
Zdziwiłem się.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego przejmował się śmiercią zwykłego szkodnika. Gdybyśmy byli strażnikami spichlerza albo medykami w mieście ogarniętym zarazą, martwy szczur mógłby stanowić problem. Ale tu, w szacownych komnatach Uniwersytetu Magii, nerwowość Albinusa wydała mi się dziwna. Nie pasowała do dwudziestoletniego adepta. Nawet takiego, który większość czasu spędza na zgłębianiu tajemnic kanabis, ziela o interesujących właściwościach. Albinus lubił zieleń, mimo że nie wyglądał w niej szczególnie magicznie. Ja wolałem czerń. Czarna tunika i spodnie, czarne włosy, czarny zarost. Czarodziej powinien wyglądać jak mroczny piastun niedostępnej wiedzy, a nie ork chory na zatrucie pokarmowe. Cóż, kwestia gustu. Przynajmniej spodnie miał ciemne.
- Aby trochę nie przesadzasz? - spytałem, gładząc ­bródkę.
- Gdybyś był moim przyjacielem, pomógłbyś mi ukryć zwłoki. - Obdarzył mnie pełnym wyrzutu spojrzeniem.
- Zwłoki? - zdziwiłem się. - To tylko szczur, wyrzuć go na zewnątrz.
- Tylko szczur? Chyba żartujesz! - Wydawał się oburzony. - Naprawdę go nie poznajesz? Przypatrz się uważnie!
Pochyliłem się nad gryzoniem. Z pyszczka przypominał trochę starego Nerbiusa, urzędnika skarbowego z moich rodzinnych stron, ale przecież nie o to chodziło Albinusowi.
Pokręciłem przecząco głową.
- To Paskudnik, szczur Rufusa Vespera - wyjaśnił.
Zakląłem. Zwierzę miało właściciela. Kłopotliwego właściciela. Z rodzaju tych, na których widok kula ognia sama formuje się w ręku.
- Może go spalimy? - zaproponowałem.
- Kogo? Rufusa?
- Nie wygłupiaj się, szczura.
- No, nie wiem... Każdy czar zostawia ślad, a znasz bandę Rufusa: będą szukać, aż znajdą. Nawet jeśli będzie kupką popiołu.
Albinus miał rację. Rufus i spółka z łatwością odkryliby, co się stało. On sam był kiepskim czarodziejem, ale jego towarzysze należeli do najlepszych magów na roku. Mając ich za wrogów, moja sytuacja na uczelni znacznie by się skomplikowała. Nie chciałem mieć problemów z Bandą Trojga. Nikt nie chciał. Zdążyłem zadomowić się na uniwersytecie, chociaż potrafiłem wyobrazić sobie lepszego współlokatora niż Albinus Betto - niedoszłego druida, wielbiciela wszelkiego rodzaju zakazanych rozrywek.
Westchnąłem.
Studia były ciężkie, o wiele cięższe niż się spodziewałem. Wielu adeptów rezygnowało już po kilku tygodniach, kiedy rozwiewały się ich marzenia o omnipotencji. Nagle okazało się, że do rzucenia nawet najprostszego zaklęcia potrzeba sporej wiedzy i praktyki, a o teleportacji można zapomnieć. Nie wspominając o mozolnym gromadzeniu potrzebnej mocy, co również wymaga umiejętności.
Pogładziłem bródkę. Zastanawiałem się nad rozwiązaniem problemu szczura, zapominając o ważnej zasadzie, która w tym przypadku okazałaby się nieoceniona: działaj, zamiast tracić czas na myślenie.
I zawsze zamykaj drzwi.
- Paskudnik! Co mu zrobiliście?! - wrzasnął Rufus, wbiegając do komnaty.
Jego wzrok natychmiast powędrował ku pułapce. Albinus starał się niezauważenie wepchnąć ją stopą pod komódkę.
- Mordercy! - W oczach chudego rudzielca szalały płomienie.
Albinus cofnął się.
- Wiesz... przepraszam... bo ten... myszy zżerają księgi... i... tego...
- Odpowiesz za to! - Rufus zacisnął pięści.
- Spokojnie - wtrąciłem. - Nie nasza wina, że szczur wpadł w pułapkę. Zgodnie z regulaminem mamy prawo je rozstawiać. Trzeba było pilnować gryzonia.
Rufus milczał, nerwowo poprawiając rękawy ciemnej tuniki. W końcu posłał mi pełne wściekłości spojrzenie i wyciągnął szczura z metalowych kleszczy.
Wyszedł z komnaty, głośno trzaskając drzwiami.
- Ale mu dowaliłeś tym regulaminem! - stwierdził z uznaniem Albinus. - Aż zaniemówił.
- Tak, tak, regulamin, moja tajna broń. - Machnąłem ręką. - Lepiej przynieś jakąś szmatę i umyj podłogę.
- Czemu ja?
- Bo to twoja pułapka. Przypominam, że proponowałem kota.
Albinus odetchnął z ulgą, zadowolony, że rudzielec nie zrobił większej awantury. Dla niego sprawa była załatwiona. Wiedziałem, że to nie koniec. Rufus stał się naszym wrogiem. Może nie osobistym nemezis, bo do tego słabo się nadawał, ale nie można go było lekceważyć.

* * *

Uniwersytet Magii w Triwerii istniał od czterystu lat. Uczyli się w nim najlepsi czarodzieje Imperium Averyńskiego. Zarówno ci dobrzy - rezydenci wież, magowie frontowi, wykładowcy i właściciele magicznych sklepów - jak i ci o nieco skrzywionej moralności, znani potem pod przydomkami w rodzaju „Władca Ciemności" czy „Mroczny Pan".
W początkach istnienia w budynku uniwersytetu znajdowały się jedynie sale wykładowe, studenci zaś wynajmowali pokoje w miasteczku. Po licznych awanturach i skargach triwerczyków, magowie postanowili odgrodzić młodych adeptów od reszty mieszkańców Triwerii. W tym celu rozbudowano południowe i północne skrzydła, zmieniając je w wielopiętrowe insule. Na wszelki wypadek otoczono je także murem.
Pomysł był dobry, ale nie rozwiązał wszystkich problemów. Młodzi magowie większość czasu spędzali na terenie uniwersytetu, gdzie blokady anty-magiczne uniemożliwiały wyrządzenie poważniejszych szkód, ale triwerskie thermopolia przyciągały magiczną młodzież, jak gorzelnia centaury. Serwowały nie najgorsze, a przede wszystkim tanie jedzenie.
Jednym z lepszych tego typu przybytków był ten należący do Aseliusa, weterana wojennego i bohatera Czwartego Legionu. Aselius kilka lat wcześniej zamienił gladius na rzeźnicki nóż, a lorikę hamatę na kucharski fartuch. W nowej roli sprawował się przyzwoicie, a jego specjalność - libum z dodatkiem startych skórek pomarańczy - było wręcz legendarne.
Albinus, niezrażony poranną sprzeczką z Rufusem, właśnie thermopolium Aseliusa zaproponował jako miejsce na popołudniowy posiłek. Zwykle zgodziłbym się bez wahania, wiedziałem jednak, że Banda Trojga również lubi tam jadać. Udało mi się uniknąć spotkania z nimi podczas porannych wykładów i chciałem tę dobrą passę podtrzymać.
Niestety, Albinus okazał się mistrzem perswazji - zaproponował, że zapłaci za nas obu.
Po drodze do thermopolium przepychaliśmy się przez tłum triwerczyków wymieszanych z adeptami. Ci drudzy byli łatwo rozpoznawalni, dzięki tunikom w ciemnych barwach. Większość miejscowych nosiła wełniane dalmatyki, w kolorze białym lub szarym, przewiązane szerokimi pasami. Gdzieniegdzie dało się dostrzec pancerze legionistów, koryntyjskie synthesis, a nawet barbarzyńskie koszule. Kobiety, tu, na zachodnich rubieżach Averynu, były wierne tradycji i paradowały w kolorowych stolach, zdobionych wyszukanymi haftami. Te bardziej wyzwolone, wzorem mężczyzn, nosiły barbarzyńskie spodnie z jednego kawałka materiału, a te wyzwolone jeszcze bardziej, chodziły w samych tunikach, różnego kroju i długości, w zależności od posiadanych atutów.
Thermopolium Aseliusa, jadłodajnia, w której serwowano przekąski i napoje, mieściła się na parterze czteropiętrowej insuli. Prowadziło do niego szerokie przejście, pozbawione drzwi. Smaczne i tanie posiłki, które jak zwykle przyciągnęły spory tłumek klientów, wydawano przy kamiennej ladzie w kształcie litery L. Z trudem przepchnęliśmy się przez grupkę rozgadanych i niezbyt trzeźwych triwerczyków, ubranych w jednakowe tuniki, ozdobione wielkim T. Twarze mieli pomalowane na niebiesko i szaro - barwy Triwerskich Centaurów. Dyskutowali o ostatniej porażce ich ekipy w Lidze Gladiatorów. Z satysfakcją przypominałem sobie, że przegrali z Erseńskimi Wilkami, drużyną z moich rodzinnych stron. Wolałem jednak nie mówić tego głośno. Rozsądek wygrał z lokalnym patriotyzmem.
Przy ladzie stało także dwóch ciemnowłosych krasnoludów, w pełnym wojennym rynsztunku. Poznając w nas czarodziei, przesunęli się. Trzeba przyznać, że krasnoludy żywiły szacunek dla magii, nie to co na przykład elfy. Według szpiczastouchych, tylko ich magia była coś warta. Gdyby wystrzelona z rąk ludzkiego maga kula ognia zmieniła elfa w kupkę popiołu, skwitowałby to pogardliwym: „Phi!".
- Dwie porcje libum i po kubku calidy - rzucił Albinus. - Tylko te specjalne, z pomarańczą. - Uśmiechnął się do krzepkiego szynkarza.
Kiedy Albinus zapłacił, odeszliśmy od lady i stanęliśmy pod ścianą, przy fresku przedstawiającym Merkurego. Bóg handlu z jakiegoś powodu tłukł kaduceuszem otyłego satyra. Przypuszczalnie miało to znaczenie, ale nie wiedziałem jakie. Artystyczne metafory były mi równie obce, co miłosne sonety orkowi górskiemu.
Libum było smaczne, dobrze przyprawione, z nutką pomarańczy i wyczuwalnym wawrzynem. Jednak ledwo skończyłem pierwsza porcję, dostrzegłem zbliżające się problemy. A konkretnie Rufusa, który przepychał się przez tłum, zmierzając w naszym kierunku.
- Klavres i Albinus - oznajmił, krzyżując ręce na ­piersi.
- Zgadza się - odparłem ze spokojem. - Jeżeli chcesz jednak kogoś nastraszyć, musisz wykazać się czymś więcej, niż tylko znajomością ich imion.
Rufus wybałuszył oczy, a następnie posłał mi spojrzenie, które miało być mordercze. Mnie jednak kojarzył się z cierpiącym na zatwardzenie bazyliszkiem.
- Jeszcze się policzymy - mruknął, odchodząc w stronę kontuaru.
Wzruszyłem ramionami.
Rufus zamówił jedzenie i zajął miejsce przy ladzie. Co chwila odwracał się, jakby na coś czekał.
Albo na kogoś.
Zrozumiałem, że za chwilę w thermopolium pojawi się reszta Bandy Trojga.
W tym momencie do jadłodajni weszła Emilia Granicus. Od niechcenia odgarnęła z ramion kosmyki ciemnych, kręconych włosów i powoli omiotła wzrokiem klientów thermopolium. Ci również spoglądali na nią z ciekawością. Biada jednak tym, których spojrzenie zatrzymywało się dłużej na wycięciu długiej, granatowej tuniki. Emilia byłą zarozumiała i arogancka. I, niestety, niezwykle utalentowana. Uczyła się zaklęć szybciej niż elf posługiwania się łukiem. Dysponowała całym arsenałem mniej lub bardziej przydatnych czarów, w większości ponadprogramowych. Rzadko rozstawała się z księgami, większą część dnia spędzała w bibliotece.
Dziewczyna stanęła obok Rufusa, demonstracyjnie wkładając dłonie do kieszeni spodni.
I wtedy pojawił się on, herszt Bandy Trojga. Zajął miejsce obok przyjaciół i powoli sięgnął za pas. Wyciągnął sakiewkę, rzucił kilka monet na ladę, po czym odwrócił się, nie czekając na realizację zamówienia.
Vexo Figulus. Szczupły, ciemnowłosy i całkiem przeciętny. Z wyjątkiem szerokiej blizny, która przecinała skroń aż do policzka i nadawała mu groźny wygląd. Właśnie owa blizna czyniła go wyjątkowym. A raczej wyjątkowym czyniła go historia jej powstania. Gdy Vexo był mały, niezrównoważony psychicznie czarnoksiężnik z północy, Tenot, wtargnął do domu Figulusów, zabijając wszystkich jego mieszkańców. Ocalał tylko mały Vexo, ze starcia wyszedł jedynie z blizną. Trzeba przyznać, że miał szczęście. Gdyby mag, zamiast zaklęcia błyskawicy, zwyczajnie rozpłatał niemowlaka nożem, Vexo nie stałby się tym, kim był: dzieckiem, które nie zginęło. Wybranym. Nie mogłem zrozumieć, czemu wielki czarnoksiężnik koniecznie musiał użyć tak potężnego zaklęcia przeciw małemu dziecku. Równie dobrze mógł przyciągnąć balistę i strzelić w kołyskę. Cóż, może mały Vexo miał dużo szczęścia, a może po prostu Tenot nie sprawdził uziemienia? Dlatego właśnie wolę pioruny kuliste od zwykłych błyskawic... W każdym razie czarnoksiężnik trafił pod skalpele medyków, a tuż po zaleczeniu poparzeń, prosto do Harkam - największego więzienia w Averynie. Swojemu nemezis poprzysiągł natomiast krwawą zemstę. A ponieważ poprzysiągł głośno i w obecności wielu świadków, wieść rozeszła się biegiem Merkurego.
Vexo rozpoczął więc naukę na Uniwersytecie Magii z etykietką Wybranego. Moim zdaniem na wyrost. Czemu ktoś miałby być traktowany jak bohater tylko dlatego, że ma potężne nemezis? Niczym się przecież do tej pory nie zasłużył. Fakt, wciąż żył, ale tym samym osiągnięciem poszczycić się mógł dowolny adept. O ile mi wiadomo, w Triwerii nie kształcił się żaden licz albo wampir.
Tymczasem Banda Trojga wymieniła szeptem kilka uwag i odebrawszy przekąski, ruszyła w naszą stronę.
- Podobno zabiliście Paskudnika - zagadnął Vexo.
- Złapał się w pułapkę! - odparł szybko Albinus. - Zwykły wypadek, zdarza się.
- Mordercy! - Twarz Rufusa wykrzywiała złość.
- Nie przesadzasz? To był tylko szczur - stwierdziłem ze spokojem, dopijając calidę.
Rudzielec pogroził mi pięścią. Udałem, że tego nie widzę i obojętnie kontynuowałem posiłek.
- Uspokój się. - Emilia położyła dłoń na ramieniu przyjaciela. - Nie rób scen.
- Scen? - Odwrócił się gwałtownie. - Ty nigdy nie lubiłaś Paskudnika. Dla ciebie był tylko szczurem!
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Rufus z kolei wyglądał jakby miał eksplodować. Lada chwila mógł zmienić się w wielką, rudą kulę ognia.
Westchnąłem i odstawiłem kubek.
- Rozumiem, że twoje zwierzątko wiele dla ciebie znaczyło. Musisz jednak zrozumieć, że my naprawdę nie chcieliśmy jego śmierci. I bardzo żałujemy tego, co się stało. Prawda? - Spojrzałem wymownie na Albinusa.
- O tak, bardzo żałujemy! - przytaknął skwapliwie.
- Jeśli możemy coś dla ciebie zrobić...
- Nie, nie trzeba - przerwał Vexo. - Klavres ma rację, nie ma sensu robić z tego problemu.
- Ale... - wtrącił niepewnie Rufus.
- Powiedziałem już, nie ma sprawy. - Spojrzał surowo na przyjaciela.
Zdziwiłem się. Byłem niemal pewny, że będzie trzymał jego stronę. Vexo zaskoczył mnie, wykazując się czymś, o co go nie podejrzewałem: zdrowym rozsądkiem.
- Zawsze możesz kupić nowego szczura - pocieszała go Emilia.
Rufus spuścił wzrok.
- Paskudnik był ze mną przez dziesięć lat.
- Piękny wiek, jak na szczura - wyrwało mi się.
Rudzielec zmarszczył brwi, ale widząc obojętny wzrok Vexo, ograniczył się tylko do tego.
I kiedy już myślałem, że problem został rozwiązany, do sali wkroczył Flavio Decimus.
Z nienagannie ufryzowanymi blond lokami i obstawą, na którą składało się trzech postawnych i niezbyt inteligentnych osiłków, na pewno nie przyszedł do thermopolium z powodu taniego jedzenia. Pochodził z rodziny senatorskiej, bogatych patrycjuszy z okolic Rens. Nie mieszkał w insuli na terenie uniwersytetu, lecz wynajmował willę w mieście. Trudno powiedzieć, co skłoniło go do zostania czarodziejem. Może zrobił to z nudów? Zmuszeni byliśmy znosić jego wyszukane maniery, złośliwe uwagi i pogardliwe uśmieszki. Cóż, nawet gdyby odznaczał się poczuciem humoru, przyjaznym stosunkiem do ludzi i chęcią niesienia bezinteresownej pomocy i tak niewiele by to zmieniło. Był zbyt bogaty, żeby dało się go polubić.
- Salve, przyjaciele - powiedział, i nawet to zwykłe powitanie w jego ustach zabrzmiało jak drwina.
- Co tu robisz? - burknął Vexo, nie siląc się na uprzejmość.
- Przechodziłem obok, zobaczyłem was i pomyślałem, że się przywitam. - Uśmiechnął się promiennie. - A cóż to, mój przyjaciel Rufus bez swojego zwierzątka? Myślałem, że wszędzie je ze sobą zabiera. Czy coś się stało? - dodał z udawaną troską.
Rudzielec zacisnął pięści i ruszył do przodu. Vexo go powstrzymał.
- Jesteś dobrze poinformowany.
- Dziękuję, staram się. A o to i nasi dzielni bohaterowie, pogromcy potworka: Klavres i Albinus. Pozwólcie, że jako pierwszy złożę wyrazy szacunku - powiedział Flavio i demonstracyjnie się ukłonił.
- O coś ci chodzi? - odparłem poirytowany.
- Po prostu staram się być uprzejmy - odrzekł, po czym skinął głową na swoją obstawę. - A skoro już tu jestem, spróbuję miejscowych specjałów. Plebs bardzo je chwali.
Trzech osiłków natychmiast zrobiło mu miejsce przy ladzie, wpychając się pomiędzy klientów. Zacięte, groźne twarze, szerokie torsy i wetknięte za pas długie noże powstrzymały ewentualne sprzeciwy.
Flavio złożył zamówienie, po czym odwrócił się i oparł plecami o kontuar, wspierając się na łokciach. Spoglądał na Rufusa i uśmiechał się pogardliwie.
Dokończyłem calidę, odłożyłem kubek na półkę i schowałem sakiewkę głęboko w fałdach tuniki. Na wszelki wypadek.
- Paskudnik nie był potworkiem! - warknął nagle Rufus, wyrzucając z siebie nagromadzoną frustrację.
Flavio spojrzał na niego z rozbawieniem.
- Może w waszych stronach hodują szczury w domach, ale tu, w mieście, uchodzą za szkodniki.
- Odczep się, dobrze? - Emilia stanęła naprzeciw Flavio. - Nikt nie ma ochoty cię słuchać.
- Ach tak? Jest mi bardzo przykro z tego powodu... A tak na marginesie, jak tam twoja matka? Wciąż pracuje jako sprzątaczka w termach?
Twarz Emilii poczerwieniała. Dziewczyna szybko się jednak opanowała i odparła:
- Dziękuję, czuje się całkiem dobrze. A jak miewa się twoja? Podobno jest tak gruba, że zaklinowała się w łuku triumfalnym.
Albinus zachichotał, ale mi do śmiechu nie było. Sytuacja powoli wymykała się spod kontroli. Do tej pory Banda Trojga i Flavio ograniczali się jedynie do uszczypliwych docinków. Nie robili osobistych wycieczek.
- Proszę, proszę, lodowata Emilia pokazuje pazurki? Dobrze, skoro tego chcesz: twoja matka jest tak biedna, że dorabia, strzygąc orków.
- Tak? A twoja jest tak brzydka, że zmieniła meduzę w kamień.
- A twoja doi jednorożce!
- A twoja...!
- Spokój! - Aselius rozdzielił Flavio i Emilię. - Idźta się kłóćta gdzie indziej. U mnie i tak nie pomagikujecie. - Wskazał na wiszące na ścianach blokady przeciw zaklęciom.
Emilia nie mogła uciec się do czarów, ale nie miała zamiaru odpuścić. Popchnęła Flavio, który potknął się i wpadł na jednego z miejscowych. Na jego nieszczęście był to wielki, łysy fanatyk Triwerskich Centaurów.
- Masz jakiś problem? - spytał z groźną miną.
- A co ci do tego? - burknął Flavio.
Łysy złapał go za tunikę i przyciągnął do siebie. Blondyn jęknął. Jego obstawa natychmiast ruszyła na odsiecz i na twarzy osiłka wylądowała pieść. Łysy puścił Flavio i upadł. Prosto w ramiona swoich kompanów.
- Brać ich! Bij magików! - ryknął ktoś z tłumu.
Cała wataha stojąca w przejściu i na zewnątrz wpadła do środka. Mimo komendy „bij magików" nie byli wybredni i w thermopolium wybuchła regularna bitwa wszystkich ze wszystkimi.
- Tylko nie amfory z winem! - krzyknął Aselius, chowając się za ladą.
Po chwili wylądował za nią również Rufus, któremu pomogło w tym kilku kiboli.
Albinus i jego przeciwnik tarzali się po podłodze, podcinając nogi innym walczącym. Ochrona Flavio kotłowała się z grupką miejscowych, a ich przywódca wpadł w stojące pod ścianą amfory, zmieniając je w stos skorup. Emilia poczęstowała łokciem wielkiego osiłka z rozmazaną na policzku literą T, i wbiła zęby w rękę kolejnego. Ten zaskowyczał i brutalnie ją odepchnął. W tej samej chwili na jego głowie roztrzaskał się gliniany kubek rzucony przez Vexo. Kiedy oszołomiony fanatyk wycierał twarz zalaną winem, Vexo wskoczył mu na plecy. Obracali się w dzikim tańcu na środku thermopolium, roztrącając na boki innych walczących. Aż do momentu, gdy potknęli się o Albinusa i wylądowali na podłodze.
Początkowo nie chciałem brać udziału w bójce. Bez magii czułem się jak elf bez łuku. Żeby jednak uniknąć pomówień o tchórzostwo, pomyślałem, że mimo wszystko włączę się. A co mi tam. Rozsądnie wybrałem najmniejszego z przeciwników, zwróconego do mnie plecami. Chwyciłem pustą amforę i rozbiłem ją na jego głowie. Ten, ku mojemu zaskoczeniu nie upadł, ale odwrócił się. Zrozumiałem swój błąd.
Krasnolud. Jak mogłem się tak pomylić?, pomyślałem. I ta właśnie myśl zakończyła mój udział w zabawie.

* * *

Ocknąłem się z potwornie zdrętwiałą szczęką. Próbowałem nią ruszyć, jednocześnie rozglądając się. Widok szpitalnych łóżek nie był dla mnie zaskoczeniem. Większe wzbudził siedzący obok Gramaticus, wykładowca Wiedzy o Magicznych Przedmiotach. Wpatrywał się we mnie z ciekawością.
- Ocknąłeś się wreszcie - powiedział.
- Gdzie ja jestem?
- Chyba się domyślasz. W szpitalnej sali na uniwersytecie. Przynieśli cię tu twoi przyjaciele.
- To nie są moi przyjaciele. - Próbowałem usiąść. - Przynajmniej nie wszyscy.
- Miałeś pecha - kontynuował Gramaticus. - Krasnolud, który cię uderzył to Torgan Barlin, jeden z najlepszych zawodników w siłowaniu na rękę.
- Aha - mruknąłem, rozcierając szczękę. - Czuję się zaszczycony.
Szybko policzyłem językiem zęby. Na szczęście były wszystkie. Pod tuniką wyczułem sakiewkę, więc i finansowych strat nie odniosłem. Cóż, następnym razem będę bardziej uważać. Do zasady stosowanej w awanturach z udziałem większej liczby osób, czyli „Bij najmniejszego", należy dołożyć adnotację: „Upewnij się, że to nie krasnolud".
- Wiesz, Klavresie, czasami zdarzały się bójki w karczmach, ale pierwszy raz słyszę o bójce w thermopolium. Czy naprawdę was, adeptów, nie można wypuszczać między zwykłych ludzi?
Spuściłem wzrok.
- Czy jestem wydalony z uczelni? - spytałem nie­śmiało.
- Co? Niby dlaczego?
- No, narobiliśmy wiele szkód i pewnie...
- Spokojnie. - Gramaticus uniósł dłoń. - Wszystko załatwione. Szkody pokryjemy z kasy uniwersyteckiej, strażnicy też o nic was nie oskarżą. Ot, zwykłe nieporozumienie.
- Hm - zamyśliłem się. - Nie rozumiem. Kiedy parę miesięcy temu Herus Narbo przez przypadek wysadził w powietrze stragan na forum, od razu go wyrzucono.
- Tak. Herus. - Gramaticus zakłopotał się. - Widzisz, Klavresie, uniwersytet nie może sobie pozwolić na utratę cennych uczniów.
- Dziękuję.
- Niepotrzebnie. - Uśmiechnął się. - Wiem, że masz niezwykły talent w dziedzinie przedmiotów magicznych, ale nie o ciebie chodzi. Rektor dowiedział się, że w bójce brał udział Vexo Figulus i postanowił interweniować osobiście.
- Mogłem się domyślić - mruknąłem.
- Tak, Vexo jest kimś szczególnym. Znasz przecież jego historię.
- Tak, tak. - Machnąłem ręką. - Zły czarnoksiężnik, śmiertelny wróg, który w każdej chwili może wrócić. Czyli, że wszystko mu wolno, bo ma potężne nemezis?
- To nie takie proste. - Gramaticus pogładził bródkę. - Prędzej czy później Vexo będzie musiał stawić mu czoła i od tej walki może zależeć los całego świata.
- A nie można go usunąć po cichu? Przecież nie ukrywa się gdzieś w górach, wszyscy wiedzą, że siedzi w Harkam.
- Klavresie, nie spodziewałem się po tobie takich słów! - oburzył się Gramaticus. - Usunąć po cichu? To niezgodne z prawem!
- Aha, no tak, przepraszam... Nie rozumiem, czemu kogoś takiego nie skazano na śmierć?
- Tenota? Wynajął dobrych adwokatów.
Tak, Tenot z pewnością nie mógł narzekać na brak funduszy. Stać go było na najlepszych jurystów w Averynie i pewnie tylko dzięki temu został skazany zaledwie na dożywotnie więzienie. W innym przypadku zawisłby na krzyżu.
- Muszę już iść - powiedział Gramaticus. - Cieszę się, że nic ci nie jest.
- Dziękuję za odwiedziny.
Mój ulubiony wykładowca skinął głową i wyszedł.
Zamyśliłem się.
Vexo kontra Tenot. Czy naprawdę od ich konfrontacji miał zależeć los nas wszystkich? Tenot, zły czarnoksiężnik, wiele lat temu próbował zawładnąć światem. Wzorem jemu podobnych wyruszył na Północne Pustkowia, gdzie przejął jedną z opuszczonych twierdz i zorganizował armię. Tu akurat nie był specjalnie oryginalny: zwerbował najemników z różnych części kontynentu, watahy dzikich orków i przywołał trochę demonów z innego świata. W sumie nic, czego już wcześniej nie próbowano. Tenota z grona podobnych mu mrocznych władców wyróżniało coś innego: wiara w astrologię. Chociaż był absolwentem Uniwersytetu Magii, gdzie uczono, że astrologia to jedna wielka bzdura, miał w tym względzie inne zdanie. Natrafił na przepowiednię, w myśl której to właśnie Vexo przyczyni się do jego upadku. Vexo Figulus. Nemezis, śmiertelny wróg, który wtedy liczył sobie ledwie roczek.
Nie wiadomo, kto był autorem wróżby. Być może zapijaczony szarlatan, błąkający się od miasta do miasta w poszukiwaniu naiwniaka z wypchaną sakiewką. Tenot z jakiegoś powodu w przepowiednię uwierzył i postanowił zdusić problem w zarodku. Niemal dosłownie. Zabił rodzinę Figulusów, ale samego Vexo nie zdołał.
Tak narodziła się legenda. Vexo kontra Tenot, dwaj śmiertelni wrogowie. Nemezis. Ciekawe czy koryntyjska bogini zemsty wiedziała, że stała się symbolem czegoś zupełnie innego? Nie spodobałoby się jej, że jest kojarzona z wrogością. Cóż, mogła trafić gorzej, jak Fethor, staroaveryński bóg łagodnych, letnich wietrzyków.
Tenot zresztą też nie lubił swojego przezwiska. Tak naprawdę nosił inne imię, pochodzące z języka barbarzyńskiego plemienia, z którego pochodził. Imię było długie, z wieloma apostrofami i zbitkami w rodzaju „gh" i „th", więc przyjęło się mówić o nim: „Ten, o trudnym do wymówienia imieniu".
Albo po prostu Tenot.


* * *

Z komnat szpitalnych wyszedłem wieczorem, oszołomiony lekami i zaklęciami przeciwbólowymi. Powoli przemierzałem korytarze uczelni, dziwnie puste o tej porze. Zobaczyłem ustrojone mirtem okna i wtedy sobie przypomniałem: Fors Fortuna. Święto bogini rozpoczynało się dziś po południu, trwało całą noc i nastepny dzień. Triwerczycy obchodzili je hucznie, więc adepci z pewnością udali się na forum, gdzie trwał festiwal. Cóż, trudno się im dziwić - rozdawano darmowe wino.
Zbliżając się do kwatery, usłyszałem muzykę i szum głośnych rozmów. Zmarszczyłem czoło. Czyżby Albinus podczas mojej nieobecności zorganizował imprezę?
Gwałtownie otworzyłem drzwi, spodziewając się najgorszego.
Wspólną komnatę pełniącą rolę triclinium wypełniali ludzie, których w większości nie znałem. W pokoju unosiły się opary dymu, a gdzieś spod okna dobiegał głośny dźwięk aulosa. Muzyka z samogrającej magicznej piszczałki nie była szczytem artyzmu, ale nikt z obecnych nie zwracał na to uwagi. Pary wiły się w tańcu, czasami w niekompletnych strojach.
- Klavres! - Usłyszałem radosny głos Albinusa. - Już cię wypuścili?
- Widzę, że trochę za późno - mruknąłem.
Albinus siedział na sofie, w towarzystwie Flavia i Vexa. Wyglądał na spokojnego i zrelaksowanego. Na stoliku, obok kubków i amfor, stał niewielki tygielek. Dostrzegłem w nim resztki spalonych ziół.
- Świętujecie? - spytałem.
Usiadłem obok współlokatora i nalałem sobie wina.
- Pomyślałem, że zorganizuję małą imprezkę dla moich nowych przyjaciół. - Albinus mrugnął w kierunku Vexo. - W ramach przeprosin za szczura.
- A czemu nie w mieście?
- Miasto jest dla plebsu - wtrącił Flavio. - My, magowie, jesteśmy od nich lepsi.
Zdziwiły mnie jego słowa. Jeszcze niedawno pokazywał wszem i wobec, że zajmuje wyższą pozycję niż my, skromni czarodzieje. Czyżby zmienił zdanie? Widząc jego zamglony wzrok domyśliłem się, że spora w tym zasługa tajemniczego ziela, nad którym pracował Albinus.
- Fajna imprezka. - Powiodłem ręką po komnacie.
- A, tak się jakoś zgadało. To chyba nie problem?
Wzruszyłem ramionami.
- Dopóki nikt nie rusza moich rzeczy.
- Aha, no tak. - Albinus był zakłopotany. - Wiesz, niektórzy chcieli zostać sami, a twój pokój...
- Że co? - przerwałem.
Wstałem gwałtownie i przepchnąłem się przez tłum tańczących postaci. Pełen najgorszych przeczuć otworzyłem drzwi do sypialni.
W półmroku spowijającym komnatę zobaczyłem poruszające się nagie plecy. Kobieta siedziała na moim łóżku, chociaż nie bezpośrednio. Wolałem nie domyślać się, kim był niewyraźny kształt pod nią.
Szybko zamknąłem drzwi i wróciłem do Albinusa.
- Przypomnij, żebym kupił nową pościel - mruknąłem. - I łóżko.
- Nie przesadzaj, to przecież nic takiego. - Klepnął mnie w ramię. - Emilia i Rufus chcieli pobyć trochę sami. Zaproponowałem im więc twoją sypialnią.
- Jak miło. Zaraz, Emilia i Rufus?
- Tak, moi najlepsi przyjaciele - wtrącił Vexo.
Westchnął ciężko. Chyba nie cieszył się z ich szczęścia.
- Jestem taki samotny - dodał, zrzucając na podłogę jedną z młodych adeptek, która siedziała mu na kolanach. Pijana dziewczyna potoczyła się pod ścianę i znieruchomiała. Po chwili usłyszałem chrapanie.
- Wy nie wiecie, jak to jest - kontynuował. - Ciąży na mnie brzemię Wybranego. Czasami czuję się, jakbym na barkach dźwigał cały świat.
Odetchnął głęboko i klepnął w tyłek przechodzącą obok dziewczynę. Ta odwróciła się gwałtownie, ale widząc twarz Wybranego, tylko się uśmiechnęła.
- Moje życie to koszmar. - Westchnął.
- A myślisz, że innym jest lekko? - wtrącił Flavio. - Wszyscy uważają mnie za pyszałka, bo pochodzę z bogatej rodziny. A ja jestem taki jak inni. Chcę mieć przyjaciół, znaleźć miłość.
Flavio otarł niewidoczną łzę.
- Przyjacielu, jak ja dobrze cię rozumiem! - zawołał Vexo, kładąc dłoń na ramieniu sąsiada, który jeszcze rano był jego wrogiem.
Po chwili obaj użalali się nad swoim losem, pocieszając się wzajemnie.
- Dużo wypili? - spytałem szeptem.
- Sporo - odrzekł Albinus. - Ale to chyba coś innego. - Wskazał na tygielek.
- Rozumiem. - Skinąłem głową. - Zostało ci jeszcze?
- Nie, wszystko spaliłem. Przepraszam.
- Nic się nie stało. - Uśmiechnąłem się.
Sięgnąłem po amforę i pociągnąłem solidny łyk. A potem kolejny. I następny.

* * *

Tym razem obudziłem się we własnym łóżku. I od razu z niego wyskoczyłem. Wzdrygnąłem się i rzuciłem pościel w róg pokoju, po czym posłałem w jej stronę małą kulę ognia. Płomienie błyskawicznie objęły materiał, więc szybko otworzyłem okno.
- Pożar! - Albinus wpadł do sypialni.
- Wszystko w porządku - uspokoiłem.
Wskazałem na płonący kłąb pościeli.
- Przecież mówiłem, że muszę się tego pozbyć.
- Mógłbyś nie robić takich numerów, szczególnie teraz. - Albinus posłał mi pełne wyrzutu spojrzenie.
- Co znaczy: szczególnie teraz?
- No tak, przecież nic nie wiesz, przespałeś cały ranek...
- Coś się stało? - zaniepokoiłem się.
- Tenot uciekł z więzienia!
- Co? Jak to? Kiedy?
- Przed tygodniem. Trzymali to w tajemnicy, żeby nie wywoływać paniki. Dopiero teraz wszystko ujawnili. Mówią o tym w całej Triwerii! Chciałem cię obudzić, ale wypiłeś tyle, że nie dałem rady.
- Nieważne - przerwałem. - Jak uciekł? Użył specjalnego zaklęcia? Nie, to niemożliwe, wszędzie są zabezpieczenia - zastanawiałem się.
- Podobno przekupił strażników.
- Tak po prostu? - Byłem zawiedziony. Po jednym z najsławniejszych czarnoksiężników w historii Imperium spodziewałem się czegoś spektakularnego.
- Ciekawe dlaczego nie uciekł wcześniej - myślałem głośno.
- Może próbował?
- Może. - Nie byłem przekonany.
- Niektórzy sądzą, że przyjedzie tutaj zemścić się na Vexo - kontynuował Albinus.
- Wątpię. Pewnie jest już daleko na północy i organizuje nową armię. Byłby idiotą, przyjeżdżając do Triwerii.
- Nie martwisz się?
- Czym mam się martwić? Jak tylko przejmie twierdzę na północy i zbierze trochę orków, zaraz do jego drzwi zapukają poszukiwacze przygód. Oni lubią takie misje, a dawno już nie było kogoś, kto mógłby się równać z Tenotem. Ci, co ostatnio próbują opanować świat, są jacyś tacy niewydarzeni. Słabo się starają.
- To może ty spróbujesz? - Albinus uśmiechnął się.
- Nie, dziękuję. Mam inne sprawy na głowie. - Spojrzałem na resztki dopalającej się pościeli. - Poza tym nikt jeszcze dobrze nie wyszedł na byciu mistrzem zła.
- Wiesz, nie potrafię wyobrazić sobie Klavresa, złego maga, władcy mrocznej twierdzy. Do ciebie bardziej pasuje sklepik z magicznymi przedmiotami, gdzieś na uboczu. Coś, przy czym nie ma wiele pracy i nie trzeba podróżować.
- Hm.
- Możesz też zostać rezydentem wieży - Albinus mrugnął porozumiewawczo. - Taki to ma przyjemne zajęcie: całymi dniami siedzi w swojej samotni, udziela rad bohaterom, sprzedaje magiczne przedmioty i nie musi martwić się o emeryturę.
- Brzmi nieźle. Problem w tym, że wieżę dostają najlepsi. Albo ci ze znajomościami.
- Nie wiem. - Wzruszył ramionami. - Szansa zawsze istnieje.
- Jedna na milion. Ale pomarzyć można. - Uśmiechnąłem się.
Na terenie Imperium Averyńskiego znajdowało się dokładnie dziewięć wież. Każda z nich była własnością Gildii Magów, która wyznaczała rezydenta. Rezydent pełnił funkcję dożywotnio, o ile nie zrobił czegoś niezgodnego z prawem Gildii. Zasadniczo ograniczało się to do regularnych opłat, przyjmowania zleceń od podróżników i nie eksperymentowania z niedozwolonymi zaklęciami. Zakres obowiązków obejmował także konieczność utrzymywania dobrych stosunków z okolicznymi mieszkańcami, mającymi nieprzyjemny zwyczaj wyrażania poglądów za pomocą wideł i pochodni.
- Muszę kupić pościel - zmieniłem temat.
- Łóżko też?
- Nie, na razie nie. - Chociaż mój czworonożny przyjaciel wydawał się mniej przyjazny po wczorajszym incydencie, był zbyt drogi, by go tak po prostu wyrzucać.
Wyjąłem z kieszeni spodni klucz i otworzyłem szufladę komódki. Sięgnąłem po kasetkę z denarami. Westchnąłem. Znów będę musiał iść do banku uzupełnić fundusze.
I nagle zorientowałem się, że coś jest nie tak. Pieniądze były na miejscu, ale czegoś brakowało.
- Gdzie mój amulet?! - wrzasnąłem. Szarpnąłem za szufladę, wyciągając ją na całą długość.
- Coś się stało? - Albinus był zdziwiony.
Nie odpowiedziałem. Nerwowo przebierałem w dokumentach, ale go tam nie znalazłem.
- Złodziej! Zabiję tego rudego gnojka!
- Rufusa? Skąd wiesz, że to jego sprawka?
- A kogo? Pewnie chciał się zemścić za szczura. Że też pozwoliłeś mu wejść do mojego pokoju! - Spojrzałem oskarżycielsko.
- Przepraszam. Skąd miałem wiedzieć? Co ci tak w ogóle zginęło?
- Amulet, złota tabliczka w kształcie słońca.
- Nigdy o niej nie wspominałeś.
- To osobista pamiątka.
- Aha, rozumiem. Prezent od tej dziewczyny z Ersen, o której często mówisz? - Mrugnął porozumiewawczo.
- Nieważne. Muszę znaleźć Rufusa i odebrać amulet. Pomożesz mi?
- Czemu nie. - Wzruszył ramionami. - Spaliłem wczoraj cały zapas, więc i tak nie mam nic lepszego do roboty.
Westchnąłem. Eksperymenty Albinusa miały na celu odkrycie nowego lekarstwa na glaukomę, ale jego pociąg do przedmiotu badań był niepokojący.

* * *

Komnata Rufusa była pusta, jak większość kwater w północnej insuli. Część adeptów spędzała drugi dzień świąt w Triwerii, inni wyjechali w rodzinne strony. Ponieważ Banda Trojga poszła w ślady tych pierwszych, opuściliśmy mury uniwersytetu i udaliśmy się do miasta.
Triweria nie wyglądała najlepiej. Na pustych ulicach z rzadka mijaliśmy przechodniów. Większość mieszkańców została w domu, lecząc kaca i niestrawność. Po wczorajszym święcie pozostały zwiędnięte wieńce mirtowe, skorupy z rozbitych amfor i góry odpadków zebranych w zgrabne kupki. Służby porządkowe miały dużo pracy. Cóż, drugi dzień Fors Fortuny dodano właśnie po to, by poradzić sobie ze skutkami pierwszego.
Minęliśmy grupkę miejskich strażników, którzy przyglądali nam się z podejrzliwością. Wyglądali na zdenerwowanych. Nie sądzę jednak, aby przyczyną było wczorajsze święto - tradycyjne pijaństwo i pomniejsze bójki nie mogły wywołać niepokoju u doświadczonych stróżów prawa.
- Szukają Tenota - powiedział Albinus, kiedy mężczyźni zniknęli za zakrętem.
- Już mówiłem, co o tym myślę.
Zły czarnoksiężnik próbujący zawładnąć światem mało mnie obchodził. Bardziej przejmowałem się skradzioną przez Rufusa tabliczką. Znalazłem ją całkiem niedawno, podczas wyprawy do pogańskiej świątyni, i zatrzymałem jako pamiątkę. Napis w nieznanym mi języku stanowił zagadkę, którą kiedyś w przyszłości miałem nadzieję rozwiązać.
Stanęliśmy przed thermopolium Aseliusa.
- Jesteś pewien, że tu ich znajdziemy? - spytałem.
- Mówiłem ci, że wyszli coś zjeść. Sam obudziłem się głodny jak smok.
Spojrzałem na niego z ukosa.
- Wiesz, to może być skutek uboczny tego twojego ­ziela.
Pokręcił głową. Nie sądziłem, że jego eksperymenty przyczynią się do rozwoju nauki czy magii, ale póki nikomu nie szkodził, nie było w tym nic złego. Zresztą, kto wie? Może rzeczywiście odkryje właściwości lecznicze?
Weszliśmy do środka.
- Proszę, proszę, czy to nie moi ulubieni magicy? - przywitał nas właściciel.
Nie miałem zamiaru dać się nabrać na jego promienny uśmiech.
- Szukamy naszych przyjaciół.
- Przykro mi. Od wczoraj nikogo tu nie było - pokręcił przecząco głową. Po chwili jednak znowu się rozpromienił. - Jeszcze sprzątamy, ale jutro będzie czynne. Zapraszam!

Zdziwiłem się.

- Przepraszam, że pytam - powiedziałem - ale czemu jesteś taki wesoły? Przecież zniszczyliśmy ci...
- Nie ma sprawy - przerwał. - Uczelnia pokryła straty. Z nawiązką. Możeta przychodzić kiedy tylko chceta. Dla magików zawsze otwarte. - Mrugnął porozumie­wawczo.
Nie po raz pierwszy zaskoczyła mnie postawa uniwersytetu. Traktowali Vexo specjalnie, ale żeby aż tak? Może ja też powinienem poszukać jakiegoś nemezis?
- I co teraz? - spytał Albinus, gdy znaleźliśmy się na zewnątrz. - Nie będziemy przecież sprawdzać każdego lokalu w mieście. Może wrócimy na uczelnię i na niego pocze­kamy?
- Nie! - Zacisnąłem pięści. - Muszę jak najszybciej odzyskać amulet. Może go zniszczyć, sprzedać, wrzucić do ścieków. Nie mogę do tego dopuścić!
- W porządku, nie unoś się tak. - Podniósł ręce na znak kapitulacji. - Nie wiedziałem, że tyle dla ciebie znaczy.
Odetchnąłem głęboko.
- Użyję zaklęcia lokalizacji.
- Tutaj?
Skinąłem głową.
Czar lokalizacyjny opiera się na prostej zasadzie: każdy człowiek posiada energię, która zostawia ślad na posiadanych przez niego przedmiotach. Wzór tej energii jest unikatowy, jak linie na opuszkach palców. Znając go, można wyemitować odpowiednio ukształtowaną wiązkę mocy, która trafiając na wzorzec odbije się i wróci do czarodzieja.
Zaklęcie wymyślono, podpatrując zachowanie nietoperzy. Cóż, ludzie mają różne zainteresowania. Widocznie ktoś miał wiele wolnego czasu i cierpiał na bezsenność.
Skupiłem moc.
Powoli przeczesywałem okolicę, czekając na sygnał. Nic. Pojawiały się drobne drgnięcia, resztki energii skupionej w miejscach, w których bywałem. Nie, sygnał z amuletu musiał być o wiele silniejszy, powinien zabłysnąć jak latarnia w Kareos.
Jasnym światłem.
- Jest! - krzyknąłem z ulgą. - Tam! - wskazałem na północ.
- Tam jest tylko stara candelarnia i świątynia Marsa - zauważył Albinus.
- Nie, nie w mieście. Sygnał dobiegał z oddali.
- To znaczy z lasu? Co Rufus robi w lesie?
- Nie mam pojęcia. Ale chętnie się dowiem.

* * *

Przedzieraliśmy się przez leśną gęstwinę, zmierzając wprost do miejsca skąd dobiegał sygnał. Albinus szedł przodem, z wprawą torując drogę wśród drzew. W końcu był specjalistą od magii natury. Patrząc na przyjaciela nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że minął się z powołaniem. Sprawdziłby się jako druid albo łowca.
- Ciii. - Usłyszałem szept.
Albinus zatrzymał się i wskazał przed siebie.
W oddali, na niewielkiej polance, zobaczyłem Rufusa i Emilię. Towarzyszyło im czterech nieprzyjemnie wyglądających kuszników. Rufus siedział pod drzewem i trzymał się za udo, Emilia miała związane dłonie. Klarowna sytuacja.
- Co robimy? - spytał Albinus.
- Poznajesz ich?
- Nie, ale wyglądają na aretańskich najemników.
Skinąłem głową. Kusznicy nosili wysokie buty z cholewami i blaszane napierśniki. Coś, czego w Imperium Averyńskim nie widywało się często.
- Chyba powinniśmy im pomóc. - Skrzywiłem się z niechęcią.
- Masz jakiś plan?
- Hm. - Pogładziłem bródkę. - Ty weź tego z lewej, a ja tych dwóch przy Rufusie.
- To ma być twój plan? A co z tym na wprost, za Emilią?
- Nie wiem. Mógłbym go uderzyć kulą, ale jeszcze przez przypadek Emilia oberwie. Może facet ucieknie, jak załatwimy resztę?
Albinus posłał mi nieufne spojrzenie.
- Wiesz, to chyba nie jest dobry plan.
- Masz lepszy?
Milczał.
Poprawiłem pas i ruszyłem w stronę polanki. Skręciłem w prawo, starając się nie robić hałasu. Powoli podkradałem się do przeciwników. Ukryty w gęstwinie nie widziałem przyjaciela. Odetchnąłem głęboko. Przygotowałem zaklęcie oszałamiające, mając nadzieję, że i Albinus nie próżnuje. Uniosłem dłoń podświetloną błękitną poświatą kulistego piorunu. W drugiej trzymałem kolejny.
- Teraz! - ryknąłem.
Wyskoczyłem z krzaków i wpadłem na polankę. Błękitna kula pofrunęła łukiem i spadła na wroga. Elektryczne iskry oplotły jego ciało. Padł na ziemię, wstrząsały nim drgawki.
Drugi z napastników natychmiast ocknął się z zaskoczenia. Uniósł kuszę i wycelował w moją stronę. Byłem szybszy. Piorun rzucony lewą ręką nie był precyzyjny, ale uderzył w nogi, powalając wroga na trawę. Kusznik zdołał wypuścić bełt, który poszybował wysoko w górę.
Albinus również zaatakował. Z ziemi wysunęły się długie pędy, które szczelnie oplotły przeciwnika. Kusznik padł na ziemię, wydając krótki jęk. Stracił przytomność i leżał nieruchomo, jak larwa w zielonym kokonie.
Kiedy napastnik stojący za Emilią podniósł broń, dziewczyna skoczyła i barkiem wytrąciła mu kuszę. Najemnik chwycił ją za szyję. Mimo związanych dłoni, zdołała jednak rzucić zaklęcie odpychające. Kusznik poleciał w tył i wyrżnął o pień. Usłyszałem huk, posypały się liście. Zdrowo łupnął. Leżał nieruchomo, martwy lub nieprzytomny. Furia czarodziejki dodała mocy jej zaklęciu.
- W porządku? - usłyszałem głos Albinusa.
Skinąłem głową.
- Klavres? Albinus? - zdziwiła się Emilia.
- A kogo się spodziewałaś? Pretorian?
Podszedłem do dziewczyny i rozwiązałem ją. Natychmiast przypadła do Rufusa, którego cera była jeszcze bardziej blada niż zwykle. Rozerwała nogawkę, odsłaniając ranę.
- Musicie mu pomóc! - Spojrzała mi błagalnie w oczy. - Trafił go zatruty bełt. Nie potrafię go wyleczyć... ja... ja... nie znam żadnego zaklęcia! - Była przerażona.
Albinus chciał podejść do Rufusa, ale powstrzymałem go.
- Spokojnie. Najpierw załatwimy ważniejszą sprawę. Ukradliście mi cenną pamiątkę. Chcę ją odzyskać.
- Jak możesz o tym mówić w takiej chwili?! - oburzyła się.
- Po prostu bardzo poważnie traktuje swoją własność - odparłem chłodno. - To jak będzie?
Rufus spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Drżącą dłonią sięgnął za tunikę i wyciągnął zawieszony na sznurku amulet.
- Zadowolony? - warknęła Emilia.
Obracałem w dłoni złotą tabliczkę. Czerwony napis w nieznanym języku był nienaruszony.
Skinąłem głową.
- Prze-prze-praszam. Ja już nigdy... - szepnął Rufus, z trudem formując słowa.
- Wiem, że ty już nigdy - przerwałem. - Powiedzmy, że jesteśmy kwita.
Rufus nieśmiało przytaknął.
Albinus uklęknął, przyglądając się ranie. Z umocowanej przy pasie sakiewki wydobył mały flakonik z zielonkawym płynem. Wylał go na udo Rufusa. Rudzielec jęknął i skulił się. Albinus pokiwał głową.
- W porządku - powiedział.
- Naprawdę? - Emilia wytrzeszczyła oczy. - Będzie zdrowy?
- Powinien. Zużyłem na niego resztkę antidotum druidów.
Emilia jeszcze bardziej wytrzeszczyła oczy.
- Anti...
- Tak, tak, tajemne antidotum - przerwałem. - Mniejsza z tym. Może byś łaskawie wytłumaczyła nam, kim oni są? - Wskazałem ręką na napastników.
Emilia westchnęła.
- Pewnie nie zdziwicie się, jak powiem, że to ludzie Tenota?
Wymieniłem spojrzenie z Albinusem. Myliła się: obaj byliśmy zaskoczeni.
- Kiedy rano dowiedzieliśmy się o ucieczce Tenota - kontynuowała - Vexo postanowił ruszyć na poszukiwania. Nie powinnam tego mówić, ale Vexo i Tenot są w jakiś sposób połączeni. Wyczuwają się nawzajem. Na małe odległości. Chciałam odwieść go od pomysłu konfrontacji z Tenotem, dlatego wraz z Rufusem poszliśmy za nim. Śledziliśmy go. Wpadliśmy jednak w zasadzkę. Broniliśmy się, ale kiedy Rufus został ranny, poddałam się.
- Słabo się broniliście - zauważyłem.
- Mieli kusze - odparła cierpko. - Okazało się, że wynajął ich Tenot. Wiedział, że Vexo będzie podążał jego śladem, więc zastawił pułapkę.
- W którą wy się złapaliście - wtrąciłem. - A gdzie wasz przyjaciel?
- Nie wiem. Musiał ich ominąć.
- Vexo - wyszeptał blady rudzielec.
Emilia spojrzała na niego z troską.
- Zostanę przy nim - stwierdziła. - A wy znajdźcie Vexo.
- Dlaczego?
- Jak to: dlaczego? - zdziwiła się. - Żeby pomóc mu w walce z Tenotem, oczywiście.
- Nie wiemy gdzie go szukać - próbowałem się wykręcić.
- Zbyt mocnego zaklęcia użyłeś - wtrącił Albinus. - Moglibyśmy przepytać tych tutaj, gdyby chociaż jeden był w miarę przytomny.
- Twój też nie wygląda za dobrze - odgryzłem się.
- Wydaje mi się, że Vexo poszedł na zachód, w stronę akweduktów - powiedziała Emilia.
- Aha, akwedukty - mruknąłem. - Dobrze. Sprawdzimy, czy wszystko z nim w porządku. Ale do walki mieszać się nie zamierzam.
Albinus podniósł kuszę. Rzuciłem mu zdziwione spojrzenie.
- Może się przydać - wyjaśnił.
Założył na plecy kołczan z bełtami i pewnym krokiem ruszył w las. Widocznie w przeciwieństwie do mnie zamierzał się wtrącać.

* * *

Wskazówka Emilii, choć wydawała się precyzyjna, w rzeczywistości taką nie była. Triwerskie akwedukty miały długość kilku kilometrów i w większości biegły pod ziemią. Miedziane rury w kilku miejscach wychodziły na powierzchnię, gdzie woda płynęła kanałami wodnymi wspieranymi na ceglanych arkadach. Ponieważ arkady były bardziej widoczne, niż podziemne rury, to właśnie o nich zwykle myślano, gdy mówiono o akweduktach.
Podążając tym tropem, skierowaliśmy się w ich stronę. Leśna gęstwina powoli się przerzedzała i wkrótce znaleźliśmy się na skraju skarpy, wiodącej w dół, ku rzece. Po przeciwnej stronie kanionu, za niewielką równiną, rozpoczynało się pasmo wzniesień, które dalej przechodziło w górskie szczyty. Po naszej stronie teren był płaski jak koryntyjski model Ziemi. Drzewa rosły tu z rzadka i mieliśmy dobry widok na arkady akweduktu.
Kamienny most, przerzucony w poprzek wąwozu utworzonego przez koryto rzeki, prezentował się okazale. Wykonana z cegieł trzypiętrowa kondygnacja łęków wspieranych na kolumnach, zapewniała trwałość całej konstrukcji. Akwedukt, wzmocniony magią, był odporny nawet na ostrzał katapult. Jednak to nie uszkodzenia fizyczne stanowiły główny problem. Miejsce, w którym rury zaopatrujące w wodę całą Triwerię wychodziły na powierzchnię, było pod szczególną ochroną. Patrole strażników pilnowały, by woda nie została skażona przez odchody zwierząt, dbały też o prawidłowy jej przepływ.
Strażnicy strzegli akweduktów dzień i noc, nie dziwne więc, że się na nich natknęliśmy. Zaskoczeniem był fakt, że obaj leżeli na ziemi, martwym wzrokiem wpatrując się w niebo.
Albinus pochylił się na ciałami.
- Robota kuszników - powiedział krótko.
Pokręciłem głową. Szkoda, że aretańskich najemników nie potraktowaliśmy bardziej zabójczymi zaklęciami. Z pewnością na to zasługiwali. Wolałem jednak nie zostawiać za sobą zwłok, nawet jeśli należałyby do tych stojących po stronie zła. Averyńskie sądy nie zawsze potrafiły wyłapać takie niuanse.
Znajdowaliśmy się w niedalekiej odległości od kanału wodnego, który w tym miejscu biegł nad ziemią, by kilka metrów dalej zagłębić się w zboczu. Ściany kanału miały nieco ponad metr wysokości i gdy patrzyło się na wprost, przypominały ceglany mur.
Kiedy podeszliśmy bliżej, usłyszeliśmy hałas. Przezornie skryliśmy się za krzewem jałowca. Wyglądaliśmy spomiędzy gałęzi, szukając wzrokiem źródła dźwięku.
Przez chwilę nie działo się nic. Potem rozległ się trzask i zza ściany kanału wypadł Vexo. Przeleciał kilka metrów, zatrzymując się nad skarpą. Szybko wstał, z niepokojem patrząc na dno wąwozu, gdzie omal nie wylądował. Gdy otrzepywał tunikę, pojawił się jego przeciwnik. Tenot - zły czarnoksiężnik o trudnym do wymówienia nazwisku. Myliłem się, sądząc że wyruszy na północ. Najwyraźniej chęć pokonania największego wroga, osobistego nemezis, była silniejsza niż rozsądek.
Tenot rozsunął poły czarnego płaszcza. Jego poznaczona bliznami twarz rozciągnęła się w uśmiechu. Podniósł dłoń i wymierzył w przeciwnika końcem sękatego kostura. Wypuścił wiązkę energii. Vexo był szybszy. Przeturlał się na bok, a czerwony promień uderzył w ziemię, wzbijając tuman pyłu. Szybko podniósł dłoń i rzucił ognistą kulę. Ta jednak skręciła przed Tenotem i poszybowała w niebo.
Czarnoksiężnik zaśmiał się.
- Naprawdę myślisz, że mnie pokonasz?
Vexo zacisnął pięści. Mierzyli się wzrokiem, powoli obchodząc półkolem.
- Pomożemy mu? - szepnął Albinus.
- Poczekaj. Zobaczymy, co będzie dalej.
Nie miałem ochoty mieszać się do walki. Tenot wyglądał na obeznanego z magią, a szaleńczy błysk w oku, widoczny nawet z tej odległości, nie wróżył niczego dobrego.
- Nie pozwolę ci nikogo zabić - wycedził Vexo.
- Ty? Nie pozwolisz? - Tenot ponownie się roześmiał. - Nie masz ze mną szans!
Skierował kostur w stronę przeciwnika, wystrzeliwując w niego zieloną mazią. Vexo podniósł dłoń i przyjął atak na tarczę energetyczną. Gęsta substancja powoli spływała, sycząc w zetknięciu z ziemią. Vexo posłał w przeciwnika długi lodowy sopel. Ten uderzył w niewidzialną barierę tuż przed Tenotem i z hukiem rozpadł się na drobne kawałki.
- Klavres - znów usłyszałem szept.
- Cicho, oglądam walkę! - Machnąłem ręką.
Albinus pokręcił głową.
Tymczasem Vexo i Tenot chwilowo się uspokoili i wrócili do ataków słownych.
- Kiedyś udało ci się mnie pokonać - syknął zły czarnoksiężnik - ale teraz będzie inaczej. Ten kostur daje mi moc, o której możesz tylko pomarzyć. Zginiesz i świat będzie należał do mnie!
- Nigdy! - krzyknął Vexo. Rzucił w stronę przeciwnika kulę ognia, i zaraz odskoczył, gdy odbita wróciła, przelatując ze świstem obok jego głowy.
Westchnąłem. Trzeba przyznać, że walka była efektowna. Ale docinki mogli sobie darować. Uwagi, że „twoja matka to tamto, a twoja babka to siamto" są ekstra, kiedy wokół stoi tłum gapiów. Tutaj, na pustkowiu za miastem, cięte riposty na nikim nie robiły wrażenia.
- Klavres - ponownie przerwał Albinus - co to za ­beczki?
Zmarszczyłem brwi. Rzeczywiście, tuż przy ceglanej ściance stało kilka pękatych baryłek. Jedna z nich była otwarta, unosił się nad nią zielonkawy obłok. Wcześniej ich nie zauważyłem. Cóż, kiedy na pierwszym planie toczy się walka, w której stawką są losy świata, trudno zauważyć, co dzieje się w tle.
Tymczasem czarnoksiężnik wzniósł kostur i strzelił kolejną wiązką promieni. Tym razem Vexo nie odskoczył, tylko zanurkował pod pociskiem i przypadł do przeciwnika. Wyrwał mu kostur i rzucił go na ziemię. Tenot krzyknął. Vexo wypuścił kulę ognia, która momentalnie spopieliła kostur.
- To jeszcze nie koniec! - warknął Tenot. Z jego dłoni wyskoczyły błękitne płomienie, które oślepiły przeciwnika. Wybrany cofnął się, nieomal nie spadając ze skarpy. - Straciłem kostur, ale nie myśl, że wygrałeś - rzucił Tenot.
Zwinnie przeskoczył nad kanałem wodnym, nie zwracając uwagi na beczki. Kiedy znalazł się po drugiej stronie, zagwizdał na konia. Czarny wierzchowiec natychmiast przybiegł do swojego pana.
Siedząc w siodle, Tenot odwrócił się i zawołał:
- Do następnego spotkania!
Westchnąłem. Tak, jak można się było spodziewać, pierwszy po latach pojedynek Tenota i Vexo zakończył się remisem. Cóż, pewnie nie raz będą walczyć. Może kiedyś, po wielu latach bezowocnych prób pokonania przeciwnika, któryś z nich zginie...
Nie dokończyłem myśli. Usłyszałem szczęk zwalnianej cięciwy i zobaczyłem, że Tenot spada z konia.
- Albinus! - zawołałem.
Przyjaciel stał obok mnie i powoli opuszczał kuszę.
- No co? Chciał uciec.
Pokręciłem głową.
Wyszliśmy z ukrycia. Vexo powoli odzyskiwał wzrok. Spojrzał najpierw na nas, potem na leżącego nieruchomo czarnoksiężnika.
- Ale, jak to? - wyjąkał. - Co-co się stało?
Przeszedłem na drugą stronę akweduktu i stanąłem nad ciałem Tenota. Spomiędzy łopatek wystawała szara lotka. Odwróciłem go na wznak. Tak, to z pewnością był koniec. Przynajmniej dla niego.
- Co ty zrobiłeś?! - wrzasnął Vexo.
Albinus schował kuszę za plecami.
- Przepraszam. Ja chciałem tylko...
Z gardła Vexa wydobył się nieartykułowalny dźwięk. Ex-Wybrany rzucił się na Albinusa. Przewrócił go na ziemię i chwycił za gardło.
- On był mój! - ryknął. - Zabiłeś go!
- Przestań! - zawołałem.
Złapałem Vexo za ramię i odciągnąłem od przyjaciela. Albinus usiadł, z trudem łapał oddech.
- Tenot nie żyje - stwierdziłem. - Chyba wszyscy powinniśmy się z tego cieszyć!
- Nie rozumiesz! To ja miałem go pokonać! Ja! - Vexo był wściekły.
Spojrzałem na niego z powagą.
- Teoretycznie można powiedzieć, że pokonałeś Tenota. Wyrwałeś mu kostur zmuszając do ucieczki. Albinus tylko dokończył sprawę. Drobiazg bez znaczenia.
Mówiłem prawdę. Według przepowiedni Vexo miał się przyczynić do upadku Tenota. Tak też się stało. Nikt przecież nie sprecyzował szczegółów. Przypomniał mi się koryntyjski mit o Ulissesie. Legendarny heros miał wędrować tak długo, aż spotka lud nie znający morza. Znakiem miał być przechodzień, który widząc wiosło spyta, dlaczego niesie łopatę do przesiewania zboża. Długo szukać nie musiał: już na pierwszej wyspie trafił na właściwego człowieka. Co prawda przechodzień okazał się wioskowym idiotą i zapytał także, czemu prowadzi różowego jednorożca, ale tego wróżba nie precyzowała. Jego lud znał morze, Ulisses miał jednak dość wędrówek. Uznał, że taki znak wystarczy i wrócił do domu. Heros ogólnie nie miał szczęścia do przepowiedni: w oczekiwaniu na słodką śmierć z morza zmarł po zatruciu nieświeżą rybą.
Vexo wreszcie się uspokoił. Patrzył w dal tępym spojrzeniem.
- Możesz powiedzieć, że ty go zastrzeliłeś - powiedział Albinus. - Nawet byłbym wdzięczny, gdybyś tak zrobił.
- Mam skłamać? Przyznać się do zabójstwa? Nigdy! W dodatku w plecy! Niehonorowo!
- Proszę, nie chcę mieć kłopotów. ­Za coś takiego wywalą mnie z uczelni. Ale tobie dadzą nagrodę.
- Nie rozumiem.
- Jesteś Vexo! Chłopiec, który nie zginął - wtrąciłem. - Nic ci nie zrobią. A że w plecy. Powiesz, że nagle się odwrócił. Nikt nie będzie wątpił w słowa Wybranego.
Vexo poskrobał się po głowie.
- Czyli to naprawdę koniec - westchnął.
- Tak. Twój największy wróg nie żyje.
- Był naprawdę zły. - Vexo patrzył gdzieś w dal. - Chciał zatruć akwedukty.
Wzdrygnąłem się. Zatrucie wody w mieście było rzeczywiście zbrodniczym planem. Nie przypuszczałem, że Tenot jest aż tak zły. Był zły, to prawda, ale w ten prosty, tradycyjny sposób. Ograniczał się do próby przejęcia świata za pomocą armii i magii. Gdyby zatruł wodę, stałby się prawdziwym zbrodniarzem. Nie mistrzem zła, spiskującym z mrocznej twierdzy, ale psychopatą, jak Zielony Dregus - wielokrotny morderca, który w pierwszy dzień miesiąca zabijał osoby w zielonych tunikach. Myślałem, że Tenot osiągnął wyżyny zła, on jednak chwycił za kielnię i dobudował kolejne piętro.
Zostawiliśmy Vexo i ruszyliśmy w drogę powrotną. Albinus milczał. Może wciąż zastanawiał się nad tym, co zrobił? Odebranie życia, nawet komuś takiemu Tenot, zostawia na duszy ślad.
- Dobrze strzelasz - zagadnąłem.
- Tak, mam do tego smykałkę.
- Znasz się także na truciznach, lubisz naturę. Czemu właściwie zostałeś magiem?
- Wiesz, druidzi mnie nie chcieli. Wielu opcji nie miałem.
- Właściwie dlaczego cię wyrzucili? Chyba nie za kradzież antidotum? Nigdy o tym nie mówisz.
- Bo nie ma o czym - zbył pytanie. - A ty czemu masz obce imię, w dodatku pisane przez K?
- W porządku, jeśli nie chcesz powiedzieć...
Albinus westchnął.
- Jeśli koniecznie musisz wiedzieć, to z powodu jedzenia. Druidzi fatalnie gotują. Robią jakieś sałatki z zielska, herbatki, na obiad oliwki i kapary. Ja uwielbiam mięso! Nie ma nic lepszego, niż dziczyzna czy wieprzowina, z sosem, dobrze przypieczona i przyprawiona. Nawet nie wiesz, jaka to ulga zatopić zęby w omentacie, po wielodniowym wsuwaniu liści.
Pokiwałem głową. Albinus był wielbicielem natury, ale bez przesady. Tak, to wyjaśnienie było logiczne. Co prawda bardziej logiczne byłoby wyjaśnienie obejmujące przymusowy celibat druidów, ale nie chciałem się spierać.

* * *

Tak jak obiecał Vexo, nikt nie dowiedział się, co naprawdę zdarzyło się na obrzeżach Triwerii. Członkowie Bandy Trojga stali się bohaterami. Na chwilę. O ich czynach szybko zapomniano, gdy wraz ze śmiercią Tenota znikło zagrożenie z jego strony.
Vexo przez jakiś czas pławił się w chwale. Potem przygasł, stał się markotny i małomówny. Przez całe życie przygotowywał się do walki z Tenotem, miał jasno wyznaczony cel: pokonać swoje nemezis. Kiedy Tenot zginął, Vexo nie potrafił sobie z tym poradzić. Jego przyjaciele, Rufus i Emilia, zajęli się sobą. W każdym tego słowa znaczeniu. Rufus nie wspominał już o Paskudniku, co nie było dziwne. Z Emilią spędzał czas znacznie przyjemniej, niż z ulubionym gryzoniem.
Vexo został sam. Potrzebował śmiertelnego wroga, kogoś, kogo mógł nienawidzić, kto czaił się gdzieś w cieniu, motywując do rozwijania własnych umiejętności.
Bez nemezis jego życie było niepełne.
Przypomniałem sobie o dwóch erseńczykach, członkach rady miasta, wiecznie walczących ze sobą. Obrzucali się wyzwiskami i oskarżali o przestępstwa. Byli od siebie tak uzależnieni, że gdy jeden z nich zmarł, drugi stracił członkostwo w radzie. Przez cały czas skupiał się na atakowaniu przeciwnika i gdy tego przeciwnika zabrakło, nagle okazało się, że nie ma innych pomysłów. W końcu zrezygnował z polityki i wyjechał gdzieś na zachód. Podobno rozpił się jak stary centaur.
Vexo nie zamierzał iść w jego ślady. Powoli wracał do dawnego stanu i łatwo było zgadnąć, komu to zawdzięcza. Flavio Decimus, arogancki bogacz, nadawał się na śmiertelnego wroga wręcz idealnie, niczym krasnolud na górnika. Wzajemne docinki powoli przerodziły się w czystą nienawiść. Nie trudno było się domyślić, do czego to prowadzi.
Cóż, niektórzy nie potrafią żyć bez osobistego nemezis. Gdyby nie mieli potężnego wroga, musieliby zdobywać szacunek wyłącznie poprzez to kim są. Przez własne osiągnięcia, umiejętności i cechy charakteru.

A to jest wyższa szkoła magii.


Autor: Tuchorski, Andrzej
Dodano: 2011-08-24 17:46:34
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS