Co zrobić, żeby zachęcić do zakupu czasopisma literackiego, na które składają się teksty mało znanych lub w ogóle nieznanych autorów? Według redakcji „SFFiH” należy dołożyć do tego grona jednego twórcę z nazwiskiem, który będzie pełnić rolę wabika. Gdyby jeszcze tylko przynęta okazała się bardziej smakowita...
Niestety, „Trucizna” Andrzeja Pilipiuka nie należy do najlepszych osiągnięć autora. Ba, nie zalicza się nawet do średnich. I chociaż darzę Jakuba Wędrowycza wielką estymą nie jestem w stanie napisać o jego kolejnej przygodzie nic dobrego. Szwankuje wszystko – od pomysłu po wykonanie. Czyżby faktycznie nadszedł już kres pierwszego egzorcysty „ściany wschodniej”?
Kolejne tekst także zbytnio nastroju nie poprawia. „Czarne koty” Anny Nieznaj to wprowadzenie do cyklu traktującego o grupie zmodyfikowanej genetycznie młodzieży. Oczywiście nie są oni zwykłymi zjadaczami chleba, ale międzynarodową grupą agentów do specjalnych poruczeń. Pomysł dawał duże pole do popisu, ale ostateczny efekt rozczarowuje. Jak na opowieść o szpiegach jest tu za mało akcji i emocji. Przydało by się także popracować nad indywidualnością bohaterów – nie licząc różnicy w specjalizacji wojskowej wydają się być bliźniaczo do siebie podobni, niezależnie od płci. Miły akcent – wprowadzenie agenta starej daty à la Bond – może jest to pomysł na dalsze części?
„Kurier” Przemysława Pomorskiego to swoiste połączenie „Dystryktu 9” (przybycie Obcych i konsekwencje stąd wynikające) i „Małej Apokalipsy” Tadeusza Konwickiego (wątek samospalenia). Szkoda, że dobry pomysł nie przekłada się na fabułę. Na początku ciekawie prowadzona narracja szybko grzęźnie w niekończących się i donikąd prowadzących dysputach. Szkoda zmarnowanego potencjału.
O wiele lepiej prezentuje się „Dzień, w którym pękł Olympus Mons” Grzegorza Żaka. Dzieje się tak głównie za sprawą wyczuwalnej z tekstu pasji autora do gór. Historia zdobycia najwyższego szczytu w Układzie Słonecznym byłaby jeszcze lepsza, gdyby w pewnym momencie autor nie zrobił wolty i nie wprowadził do fabuły wątków religijnych. Według mnie zdecydowanie lepiej autorowi wychodzi opis wspinaczki niż teologiczne dysputy, na szczęście Żak ma duże poczucie humoru, co ratuje tekst przed zapomnieniem.
Ostatnim tekstem literackim w numerze jest „Hrabina i Nocołaki” Alicji Pawłowskiej. Trochę fantasy (istnieje magia), trochę science fiction (akcja rozgrywa się na odległej planecie). Całość nie wywołuje zbyt dużo emocji – intryga tytułowej hrabiny jest przewidywalna, a fabuła pozostawia więcej znaków zapytania niż odpowiedzi.
W dziale publicystyki warto odnotować powrót Tomasza Bochińskiego – inna sprawa, że wywody o wampirach dziwnie przypominają jego prelekcję wygłoszoną dwa lata temu na Avangardzie. Z drugiej strony – autor potrafi pisać i nawet starsze teksty czyta się z przyjemnością.
Bardzo sentymentalnie prezentuje się tekst Andrzeja Pilipiuka. Zamiast komentarza na aktualne tematy „Wielki Grafoman” funduje czytelnikom podróż sentymentalną w przeszłość Wojsławic. Przeszłość chwalebną i krwawą jak nasza historia.
Z kolei Dariusz Domagalski, tak jak w poprzednich tekstach, szuka paraleli między przeszłością a teraźniejszością. Tym razem bierze na warsztat kwestie ciemnej strony sportu – doping. Z tekstu wynika, że latka lecą, ale pewne rzeczy się nie zmieniają.
Ostatni felieton w numerze, „Jeremiada”, to rozważania na temat literatury faktu i fabuły. I chociaż tekstowi trudno coś zarzucić pod względem warsztatowym, czyta się go bardzo dobrze, to same przemyślenia autora specjalnie odkrywcze nie są.
Sortuj: od najstarszego | od najnowszego
niepco - 09:41 17-04-2011
Zdobywanie Olympus Mons znacznie lepiej wyszło niejakiemu Kimowi Stanleyowi Robinsonowi w noweli "Zielony Mars" (IASFM nr 10)
Tigana - 11:35 17-04-2011
niepco pisze:Zdobywanie Olympus Mons znacznie lepiej wyszło niejakiemu Kimowi Stanleyowi Robinsonowi w noweli "Zielony Mars" (IASFM nr 10)
Z tym, ze tutaj zdobywanie szczytu jest tylko pretekstem, a nie sztuką dla samej sztuki. Inna sprawa, ze sam opis wspinaczki jest bardzo sympatyczny.
niepco - 13:43 17-04-2011
Tam także, o ile pamiętam, chodziło o coś więcej niż sztukę wspinaczki;-)