NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Rajaniemi, Hannu - "Kwantowy złodziej" (wyd. 1)
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Kwantowy złodziej
Tytuł oryginału: The Quantum Thief
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Data wydania: Luty 2011
Wydanie: I
ISBN: 978-83-7480-201-7
Oprawa: miękka
Format: 135 x 202 mm
Liczba stron: 336
Cena: 35,00 zł
Rok wydania oryginału: 2010
Wydawca oryginału: Gollancz
Tom cyklu: 1



Rajaniemi, Hannu - "Kwantowy złodziej"

Rozdział 1
Złodziej i dylemat więźnia

Jak zawsze, zanim z wojmózgiem strzelimy do siebie nawzajem, próbuję do niego zagadać:
– Wszystkie więzienia są takie same, nie uważasz?
Nawet nie wiem, czy mnie słyszy. Nie ma żadnych widocznych organów słuchowych, tylko oczy, całe setki ludzkich oczu umieszczonych na końcach sterczących z ciała wypustek. Przypomina egzotyczny owoc. Unosi się w powietrzu w sąsiedniej celi, po drugiej stronie rozdzielającej nas świecącej linii. Olbrzymi srebrny colt wyglądałby niedorzecznie w uścisku jego gałązkowatych manipulatorów – gdyby nie fakt, że zastrzelił mnie z niego już czternaście tysięcy razy.
– Przypominają dawne lotniska na Ziemi – mówię dalej. – Nikt nie chce w nich przebywać, nikt tak naprawdę w nich nie mieszka. Jesteśmy tu przejazdem.
Dzisiaj ściany więzienia są szklane, przezroczyste. Wysoko w górze świeci słońce, niemal jak prawdziwe, ale nie do końca: jest słabsze. Miliony cel o ścianach i posadzkach ze szkła ciągną się w nieskończoność wszędzie wokół mnie. Rozszczepione przez nie światło kładzie się barwami tęczy na podłodze. Nie licząc tych kolorów, moja cela jest pusta, a ja nagi jak po urodzeniu. Mam tylko broń. Czasem, kiedy wygrywasz, pozwalają ci wprowadzić jakieś drobne zmiany. Wojmózgowi się udało. W jego celi pływają przystosowane do nieważkości kwiaty – czerwone, fioletowe i zielone bańki wyrastające z bąbli wody, jak rysunkowe wersje prawdziwych kwiatów. Cholerny narcyz.
– Gdybyśmy mieli tu toalety, ich drzwi otwierałyby się do wewnątrz. Nic się nie zmienia.
No dobrze, zaczyna mi brakować pomysłów.
Wojmózg powoli unosi colta. Gąszcz opatrzonych oczami wypustek faluje. Szkoda, że nie ma twarzy, spojrzenie tego lasu wilgotnych ślepi działa mi na nerwy.
Nie przejmuj się, powtarzam sobie w duchu. Tym razem się uda.
Minimalnie poruszam rewolwerem; drgnienie nadgarstka i język ciała sugerują ruch, jaki powinienem wykonać, gdybym naprawdę chciał w niego wycelować. Każdym mięśniem krzyczę „współpraca!”.
No, daj się przekonać. Serio. Tym razem zostaniemy przyjaciółmi...
Ognisty błysk – to czarna źrenica colta rozbłyskuje światłem. Mój zaciśnięty na spuście palec drga odruchowo. Podwójny grzmot. I pocisk w mojej głowie.
Nie sposób przyzwyczaić się do wrażenia, jakie wywołuje rozpalona metalowa kula wbijająca się w czoło i wychodząca potylicą. Symulacja jest cudownie szczegółowa. Ognisty pociąg wjeżdżający w czaszkę, ciepły rozbryzg krwi i mózgu na plecach i ramionach, gwałtowny chłód, i na koniec czerń, kiedy wszystko się zatrzymuje. Archontowie więzienia Dylemat chcą, żeby więźniowie dobrze to czuli. To kształcące doświadczenie.
A więzienie edukacją stoi. Oraz teorią gier, czyli matematyką podejmowania racjonalnych decyzji. Nieśmiertelne umysły, a takimi są archontowie, mają czas na różne obsesje. I bardzo to pasuje do Sbornosti – kolektywu rządzącego Wewnętrznym Układem Słonecznym – żeby właśnie im powierzyć nadzór nad więzieniami.
Gramy wciąż w tę samą archetypiczną grę, ukochaną grę ekonomistów i matematyków, która tylko przybiera różne formy. Czasem bawimy się w cykora: znajdujemy się na nieskończonej autostradzie, pędzimy naprzeciw siebie z ogromną prędkością i podejmujemy decyzję, czy w ostatniej chwili stchórzyć i skręcić, czy zostać na kursie kolizyjnym. Czasem jesteśmy żołnierzami w okopach i patrzymy na siebie ponad pasem ziemi niczyjej. A czasem maksymalnie upraszczają sprawę i robią z nas więźniów – zwykłych, staroświeckich więźniów, przesłuchiwanych przez ludzi o nieprzeniknionych twarzach – którzy muszą wybierać między zdradą i kodeksem milczenia. Dzisiaj dla urozmaicenia dali nam pistolety. Wcale nie jestem ciekaw, co wymyślą jutro.
Wracam do życia ostro, z trzaskiem, jak wańka-wstańka na gumce. Mrugam powiekami. Mam przerwę w umyśle. Chropowatą krawędź. Po każdym powrocie archontowie minimalnie zmieniają układ neuronów w mózgu. Twierdzą, że darwinowska szlifierka prędzej czy później zmieni każdego więźnia w zrehabilitowanego, skłonnego do współpracy obywatela.
Jeśli przeciwnik strzeli, a ja nie, mam przechlapane; jeśli strzelimy obaj, trochę zaboli; jeśli pójdziemy na współpracę, będziemy mogli świętować – tyle tylko, że zawsze jest bodziec, który każe pociągnąć za spust. Teoria mówi, że odpowiednio duża liczba spotkań wykształci w nas skłonność do współpracy.
Jeszcze kilka milionów takich rund i zostanę harcerzem.
Rewelacja.
Wynik ostatniego starcia to ból w kościach. Obaj z wojmózgiem zdradziliśmy. W tej rundzie będą jeszcze dwie próby.
Za mało. Niech to szlag.
Pokonując sąsiadów, zdobywa się terytorium. Kto na koniec rundy ma najwięcej punktów, ten wygrywa. W nagrodę dostaje duplikaty samego siebie, które usuwają i zastępują otaczających go przegranych. Dzisiaj idzie mi słabo: dwie podwójne zdrady, obie z wojmózgiem. Jeśli nie przeważę szali na swoją korzyść, czeka mnie prawdziwa nicość.
Ważę w myślach możliwości. W dwóch z otaczających mnie sześcianów (po lewej i z tyłu) znajdują się klony wojmózga. Po prawej widzę jakąś kobietę. Kiedy odwracam się w jej stronę, szklana ściana między nami znika i dzieli nas już tylko niebieska linia śmierci.
Tamta cela jest tak samo pusta jak moja. Ubrana w podobny do togi czarny strój kobieta siedzi na środku pomieszczenia i obejmuje kolana rękoma. Przyglądam się jej ciekawie. Widzę ją pierwszy raz. Ma przypominającą kształtem migdał twarz Azjatki i krępe, silne ciało. Jej mocno opalona skóra przywodzi mi na myśl Oort. Uśmiecham się do niej i macham ręką. Nie zwraca na mnie uwagi, ale więzienie najwyraźniej postanawia potraktować tę interakcję jako współpracę. Punktuję; odczuwam to jako ciepło, jak po łyku whisky. Od kobiety znów dzieli mnie szklana ściana.
To było łatwe, myślę sobie. Ale na wojmózga nie wystarczy.
W czwartej, ostatniej celi siedzi drugi ja. Ma na sobie białą koszulkę tenisową, szorty i za duże okulary przeciwsłoneczne. Wyleguje się na leżaku nad basenem. Czyta książkę: Kryształowy korek. Jedna z moich ulubionych.
– Znowu cię dopadł – mówi, nie podnosząc wzroku. – Znowu. Który to raz? Trzeci z rzędu? Powinieneś się już zorientować, że u niego zawsze jest wet za wet.
– Tym razem prawie mi się udało.
– Cała ta koncepcja fałszywych wspomnień ze współpracy jest nawet niegłupia. Tylko że w jego wypadku nie zadziała. Wojmózgi mają niestandardowy płat potyliczny i niesekwencyjny grzbietowy kanał wizualny. Nie oszuka się ich złudzeniem optycznym. Szkoda, że archontowie nie przyznają punktów za starania.
– Zaraz... Jak to możliwe, że ty o tym wiesz, a ja nie?
– A co, myślałeś, że nie ma tu innych le Flambeurów? Ja siedzę tu już dłuższy czas. Zresztą nieważne: żeby pokonać wojmózga, potrzebujesz dziesięciu punktów. Chodź do mnie. Pomogę ci.
– Całuj mnie w nos, dupku.
Podchodzę do niebieskiej linii. Pierwszy raz podczas tej rundy oddycham z ulgą. Tamten wstaje. Wyciąga spod książki lśniący pistolet.
Celuję w niego wyprostowanym palcem.
– Bum, bum – mówię. – Chcę współpracować.
– Bardzo śmieszne – odpowiada i szczerząc zęby, celuje do mnie z pistoletu.
Moje podwójne odbicie w jego okularach jest małe i nagie.
– Ej, chwila, przecież razem w tym tkwimy.
To ma być moje poczucie humoru?
– Obaj lubimy grać ostro i o wysokie stawki, nie? – pytam.
Nagle coś do mnie dociera. Zniewalający uśmiech i luksusowa cela miały uśpić moją czujność. Facet mnie przypomina, ale coś jest nie tak...
– Ożeż kurwa...
Każde więzienie ma swoje plotki i mityczne potwory. Tę historię opowiedział mi zokijski renegat, z którym przez krótki czas współpracowałem. To legendarna anomalia. Wszechzdrajca. Stwór, który nigdy nie współpracuje i zawsze uchodzi mu to na sucho. Znalazł lukę w systemie i zawsze przyjmuje twoją postać – a jeśli nie możesz zaufać sobie, to komu?
– No właśnie – mówi wszechzdrajca i pociąga za spust.
Przynajmniej to nie wojmózg, zdążam jeszcze pomyśleć, zanim uderzy we mnie świetlisty grzmot.
A potem wszystko traci sens.

***

We śnie Mielli jest na Wenus i je brzoskwinię. Miąższ jest słodki, soczysty, z odrobiną goryczki. W cudowny sposób łączy się ze smakiem Sydän.
– Ty łachudro... – chrypi Mielli.
Znajdują się w kwantopunktowej bańce czternaście kilometrów ponad Kraterem Kleopatry – maleńkim bąblu człowieczeństwa, potu i seksu na jednym z urwisk Gór Maxwella. Na zewnątrz hula wiatr niosący kwas siarkowy. Bursztynowa poświata chmur przesącza się przez błyszczącą skorupę pseudomaterii, nadając skórze ­Sydän miedziany odcień. Wnętrze jej dłoni idealnie pasuje do wzgórka łonowego Mielli; palce opierają się tuż powyżej wciąż wilgotnej szparki. Mięciutkie skrzydełka leniwie trzepoczą jej w ­brzuchu.
– Co ja takiego zrobiłam?
– Mnóstwo rzeczy. Tego was uczą w guberni?
Sydän posyła jej ten swój uśmiech skrzata. W kącikach jej oczu tworzą się kurze łapki.
– To był kawał czasu, prawdę mówiąc.
– Pocałuj mnie w tyłek.
– Czego od niego chcesz? Jest bardzo ładny.
Palcami wolnej ręki Sydän wodzi po srebrzystych konturach wytatuowanego na piersi Mielli motyla.
– Nie rób tego – mówi Mielli, którą nagle przenika chłód.
Sydän przesuwa dłoń i dotyka jej policzka.
– Co się dzieje?
Miąższ owocu się skończył, została tylko pestka. Mielli przytrzymuje ją w ustach, zamiast od razu wypluć: mała szorstka grudka o powierzchni rzeźbionej wspomnieniem.
– Tak naprawdę wcale cię tu nie ma. Nie jesteś prawdziwa. Pomagasz mi tylko nie zwariować w więzieniu.
– Skutecznie?
Mielli przyciąga Sydän do siebie i całuje w szyję. Czuje smak potu.
– Niezbyt. Nie chcę stąd wychodzić.
– Zawsze byłaś tą silną. – Sydän głaszcze ją po włosach. – Już prawie czas.
Mielli wtula się w jej dobrze znajome ciało. Wysadzany klejnotami wężyk na nodze Sydän odgniata się na jej skórze.
Mielli.
Głos pellegrini w jej głowie przywodzi na myśl zimny wiatr.
– Jeszcze chwilkę...
Mielli!
Przejście jest ostre i bolesne, jak przygryzienie pestki brzoskwini; od nacisku na twarde jądro rzeczywistości prawie pękają jej zęby.
Więzienna cela. Fałszywe, blade słońce. Szklana ściana. A za nią dwaj rozmawiający złodzieje.
Misja. Długie miesiące przygotowań i ćwiczeń.
Mielli się otrząsa. Nagle cały plan jasno i wyraźnie staje jej przed oczami.
Niepotrzebnie dałam ci to wspomnienie, mówi w jej głowie pellegrini. Omal się nie spóźniłaś. A teraz mnie wypuść. Tutaj robi się ciasno.
Mielli pluje pestką w szklaną ścianę, która rozpada się na drobne kawałeczki jak lód.

***

Czas zwalnia bieg.
Kulę, która wbija mi się w czaszkę, odczuwam jak miękki, łagodny ból głowy. Przewracam się i jednocześnie stoję, trwam w zawieszeniu. Wszechzdrajca staje się zamrożonym posągiem po drugiej stronie niebieskiej linii. Wciąż trzyma w ręce pistolet.
Ściana po mojej prawej stronie rozpada się na kawałki. Odłamki szybują wokół mnie, lśniąc w słońcu jak galaktyka ze szkła.
Kobieta z sąsiedniej celi podchodzi do mnie szybkim krokiem. W jej ruchach dostrzegam determinację, jakby długo ćwiczyła tę rolę, a teraz zareagowała na jakiś bodziec jak aktor na wskazówkę reżysera.
Mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów. Ma krótkie ciemne włosy i jasnozielone oczy. Jej lewy policzek przecina blizna – czarna krecha na ciemnej opaleniźnie, precyzyjna jak wzór geometryczny.
– To twój szczęśliwy dzień – mówi. – Musisz coś ukraść.
Podaje mi rękę.
Ból spowodowany przez pocisk w czaszce narasta. Otaczająca nas szklana galaktyka układa się w jakiś wzór, jakby znajomą twarz...
Uśmiecham się.
No jasne. To dogorywający sen. Jakaś niedoskonałość systemu powoduje, że śmierć musi chwilę potrwać. Rozbite więzienie. Drzwi toalet. Nic się nie zmienia.
– Nie – mówię.
Kobieta ze snu jest zdziwiona.
– Jestem Jean le Flambeur – dodaję. – Kradnę to, co chcę i kiedy chcę. To miejsce również opuszczę wtedy, gdy będę tego chciał, i ani sekundy wcześniej. Prawdę mówiąc, nawet mi się tu podoba...
Ból rozlewa się bielą na cały świat. Nic nie widzę. Zaczynam się śmiać.
W moim śnie ktoś śmieje się razem ze mną.
– Mój Jean – rozbrzmiewa jakiś inny głos, do bólu znajomy. – O tak. Zabieramy go.
Czyjaś szklana dłoń muska mój policzek. W tej samej chwili mój symulowany mózg wreszcie postanawia umrzeć.

***

Mielli trzyma w ramionach martwego złodzieja, który nic nie waży. Pellegrini przepływa z pestki do wnętrza więzienia jak rozedrgane od gorąca powietrze i materializuje się w postaci wysokiej kobiety w białej sukience i brylantowym naszyjniku. Włosy ma starannie ufryzowane w kasztanowe fale. Wygląda jednocześnie młodo i staro.
Od razu mi lepiej, mówi. W twojej głowie jest za mało miejsca. Przeciąga się z rozkoszą. No, ale teraz musimy cię stąd wyciągnąć, zanim moi bratankowie się zorientują. Czeka mnie sporo pracy.
Mielli czuje, jak przepełnia ją zapożyczona siła. Wybija się i wys­kakuje do góry. Wznoszą się coraz wyżej, powietrze opływa ich ze świstem, i przez chwilę czuje się tak, jakby zamieszkała w domu babki Brihane i znów miała skrzydła. Wkrótce więzienie staje się kratownicą maleńkich kwadracików daleko w dole. Kwadraciki zmieniają kolory jak piksele na ekranie, tworzą nieskończenie złożone wzory współpracy i zdrad, tworzą obrazy...
Tuż przed tym, jak Mielli ze złodziejem przebiją niebo, więzienie odwzorowuje uśmiechniętą twarz pellegrini.

***

Śmierć jest jak marsz przez
pustynię i rozmyślanie o kradzieży. Chłopiec leży na brzuchu na rozpalonym piasku, słońce praży go w plecy, a on obserwuje robota na skraju pola paneli słonecznych. Robot wygląda jak krab w barwach maskujących, jak plastikowa zabawka, ale w środku ma wiele cennych rzeczy, za które Jednooki Ijja dobrze zapłaci. I może, może Tafalkayt znów nazwie go swoim synem, jeśli tylko zachowa się jak mężczyzna...
Nigdy nie chciałem umrzeć w
więzieniu – w brudzie, wśród betonu, metalu, bicia i gorzkiej woni stęchlizny. Rozcięta warga młodego mężczyzny boli. Mężczyzna czyta książkę o człowieku, który jest jak bóg; o człowieku, który robi, co chce, wykrada tajemnice królów i cesarzy, śmieje się z prawa, umie dowolnie zmieniać swoją twarz, a wszystkie brylanty i kobiety ma na wyciągnięcie ręki. Ten człowiek nosi imię kwiatu.
Nie cierpię tych chwil, gdy dajesz się złapać.
szarpnięciem podnoszą go z ziemi. Jeden żołnierz policzkuje go na odlew, pozostali wycelowują karabiny...
to wcale nie jest takie zabawne jak
kradzież z diamentowego umysłu. Bóg złodziei kryje się w ziarenkach rozumnego pyłu nanizanych na nić kwantowych więzów. Okłamuje diamentowy umysł tak długo, aż ten uwierzy, że bóg złodziei jest jedną z jego myśli, i wpuści go do środka...
do góry...
Ludzie, których jest wielu, tworzą lśniące, połyskliwe światy, jakby specjalnie dla niego; wystarczy, że wyciągnie rękę i je zgarnie...
To jest jak umieranie. A ucieczka przypomina
klucz obraca się w zamku. Kraty się rozsuwają. Bogini wchodzi do celi i mówi mu, że jest wolny.
narodziny.
Odwracają się stronice książki.

***

Głęboki wdech. Wszystko boli. Skala obrazu jest niewłaściwa. Zasłaniam oczy wielgachnymi dłońmi. Ich dotyk przypomina uderzenie pioruna. Mięśnie jak sieć stalowych lin. Śluz w nosie. Dziura w żołądku, paląca, wzburzona.
Skup się.
Przetwarzam sensoryczny zgiełk w kamień, taki jak te zalegające Argyre Planitia – duży, nieporęczny, gładki. W moim umyśle kładę się na siatce o drobnych oczkach, kruszę się, zmieniam w czerwony piasek i przeciskam się przez nią, przesypuję. Kamień za mną nie podąży.
I nagle znów robi się cicho. Wsłuchuję się w swój puls, który jest niewiarygodnie regularny: każde uderzenie jak cykl pracy doskonałego mechanizmu.
Słaby zapach kwiatów. Lekki powiew porusza włoskami na moich przedramionach – i nie tylko: wciąż jestem nagi. Nieważkość. Niesłyszalna, lecz namacalna obecność otaczającej mnie intelmaterii. Inna ludzka istota, gdzieś niedaleko.
Coś łaskocze mnie w nos. Oganiam się ręką i otwieram oczy. Biały motyl odfruwa w powodzi jasnego światła.
Mrużę powieki. Jestem na pokładzie statku – oortyjskiego pająkostatku, sądząc po wyglądzie – w cylindrycznym wnętrzu o długości dziesięciu i średnicy pięciu metrów. Ściany są przezroczyste i przybrudzone, jak kometarny lód. Tkwią w nich dziwaczne plemienne rzeźby, trochę przypominające znaki runiczne. Kuliste bonsai i kanciaste meble nieważkościowe szybują blisko osi ­cylindra. Za ścianami rozpościera się gwiaździsta ciemność. Wszędzie fruwają małe białe motyle.
Moja wybawicielka unosi się w powietrzu obok mnie. Uśmiecham się do niej.
– Młoda damo... – mówię. – Jesteś chyba najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem.
Wydaje się, że głos dobiega z daleka, ale z pewnością należy do mnie. Zastanawiam się, czy umieli właściwie odtworzyć także moją twarz.
Widziana z bliska wydaje się naprawdę okropnie młoda. W jej zielonych oczach nie ma nawet śladu zblazowania. Jest ubrana w ten sam zwyczajny strój co wcześniej w więzieniu. Przyjęła zwodniczo zrelaksowaną pozę, gładkie, odsłonięte nogi trzyma wyprostowane, ale widać, że jest gotowa do działania. Jak mistrzyni sztuk walki. Łańcuszek wielokolorowych klejnotów oplata jej lewą kostkę i wspina się po nodze.
– Moje gratulacje, złodzieju – mówi. Jej głos jest cichy i opanowany, zdradza jednak odrobinę pogardy. – Uciekłeś.
– Mam nadzieję, bo na razie równie dobrze mogłem się znaleźć w kolejnym wariancie Dylematu. Dotychczas archontowie byli raczej konsekwentni, ale nie można mówić o paranoi po tym, jak naprawdę przesiedziało się szmat czasu w wirtualnym piekle.
Coś drga mi między nogami i rozprasza przynajmniej część moich wątpliwości.
– Przepraszam, minęło trochę czasu... – wyjaśniam, obojętnie przyglądając się swojej erekcji.
– Widzę.
Kobieta marszczy brwi. Jej twarz przybiera dziwny wyraz, niesmak miesza się na niej z podnieceniem. Uświadamiam sobie, że wsłuchuje się w bioodczyty z mojego ciała i częściowo czuje to, co ja.
– Uwierz mi, naprawdę jesteś wolny. Sporo nas to kosztowało. Oczywiście, miliony twoich kopii nadal przebywają w więzieniu, więc możesz się uważać za szczęściarza.
Łapię jeden z umieszczonych na osi cylindra uchwytów, podciągam się i chowam za jednym z bonsai, ukrywając swoją nagość jak Adam. Chmara motyli schowanych dotąd w listowiu drzewka wzbija się do lotu. Dziwnie się czuję z tym pierwszym wysiłkiem; mięśnie mojego nowego ciała jeszcze się nie obudziły.
– Młoda damo, ja mam nazwisko.
Podaję jej rękę poprzez koronę bonsai. Przyjmuje ją z wahaniem. Ściskam z całej siły. Wyraz jej twarzy nie zmienia się ani na jotę.
– Jean le Flambeur, do usług – mówię. – Poza tym ma pani całkowitą rację. – Pokazuję jej trzymany w dłoni łańcuszek, który jeszcze przed chwilą miała na kostce. Wije się w mojej ręce jak żywy wąż z klejnotów. – Rzeczywiście jestem złodziejem.
Wytrzeszcza oczy. Blizna na jej policzku czernieje.
I nagle ląduję w piekle.
Jestem bezcielesnym punktem zawieszonym w czerni, niezdolnym uformować choćby jedną spójną myśl. Imadło ściska mój umysł, w ogóle coś zaciska się wokół mnie ze wszystkich stron – nie mogę myśleć, wspominać, czuć. Uczucie jest tysiąc razy gorsze od pobytu w więzieniu. I trwa wieczność.
I już jestem z powrotem. Dyszę ciężko, żołądek co rusz pochodzi mi do gardła, wymiotuję żółcią, która frunie kulistymi grudami w powietrzu – ale i tak jestem nieskończenie wdzięczny za każde z tych doznań.
– Więcej tego nie zrobisz – mówi kobieta. – Twoje ciało i umysł zostały ci tylko wypożyczone; kiedy ukradniesz to, czego się od ciebie oczekuje, może będziesz mógł je zachować.
Łańcuszek znów oplata jej kostkę. Mięśnie policzków drgają nerwowo.
Wyostrzony w więzieniu instynkt podpowiada mi, żebym zam­knął dziób i przestał rzygać, ale człowiek-kwiat we mnie musi przemówić, a ja nie umiem go powstrzymać.
– Za późno... – stękam.
– Co?
Jest coś prześlicznego w zmarszczce, która nagle przecina jej czoło jak ślad pędzla.
– Zostałem zresocjalizowany. Za późno mnie uwolniliście. Jestem teraz świadomym altruistą, stworzeniem przepełnionym życzliwością i miłością braterską. Nie śmiem śnić o uczestnictwie w jakimkolwiek nielegalnym przedsięwzięciu, nawet jeśli tego właśnie domaga się moja urocza wybawczyni.
Patrzy na mnie obojętnie.
– Dobrze – mówi.
– Dobrze?
– Jeśli mam nie mieć z ciebie żadnego pożytku, wrócę po innego. Perhonen, proszę, zabierz go stąd i wyrzuć.
Przez chwilę patrzymy sobie w oczy. Czuję się głupio. Za dużo czasu spędziłem w pociągu zdrad i współpracy, czas z niego wysiąść.
Pierwszy odwracam wzrok.
– Zaczekaj – mówię z namysłem. – Kiedy cię słucham, dochodzę do wniosku, że może jednak ocalały we mnie jakieś egoistyczne impulsy. Tak, wyraźnie czuję, jak do mnie wracają, kiedy rozmawiamy.
– Spodziewałam się tego. Przecież jesteś podobno niereformowalny.
– Co teraz?
– Dowiesz się. Ja jestem Mielli, a to Perhonen, mój statek. – Mielli wykonuje zamaszysty gest ręką. – Dopóki tu jesteś, jesteśmy dla ciebie bogami.
– Jak Kuutar i Ilmatar? – pytam, wymieniając imiona oortyjs­kich bóstw.
– Na przykład. Albo, jeśli wolisz, jak Mroczny Człowiek.
Uśmiecha się. Kiedy przypomnę sobie miejsce, do którego wcześniej mnie wtrąciła, faktycznie dostrzegam w niej podobieństwo do oortyjskiego boga mroku i pustki.
Perhonen wskaże ci drogę do kabiny.

***

Po wyjściu złodzieja Mielli kładzie się w kołysce pilota. Czuje się wyczerpana, mimo że z bioodczytów jej ciała (które od miesięcy czekało na nią na Perhonen) wynika, że jest całkowicie wypoczęta. Gorszy jest jednak dysonans poznawczy.
Czy to ja byłam w więzieniu? Czy ktoś inny?
Wspomina długie tygodnie przygotowań, dni subiektywnego spowolnienia czasu w szybkombinezonie, planowanie przestępstwa tylko po to, żeby dać się archontom złapać i wtrącić do więzienia. A potem wieczność w celi, z umysłem otulonym starymi wspomnieniami. Gwałtowną ucieczkę, wystrzelenie przez pellegrini pod niebo i przebicie firmamentu na wylot. I przebudzenie w nowym ciele, obolałym i roztrzęsionym.
Wszystko dla tego złodzieja.
A teraz ta kwantowa pępowina łącząca ją z ciałem, które pellegrini dla niego stworzyła, i ciągła przytępiona świadomość jego myśli – jakby spała w jednym łóżku z obcym człowiekiem i czuła, jak się porusza i wierci przez sen. Mogła liczyć na boginię Sbornosti, że każe jej zrobić coś, co doprowadzi ją do szaleństwa.
On dotknął klejnotu Sydän!
Złość trochę pomaga.
Poza tym, tu nie chodzi tylko o niego, lecz także o nią.
– Odstawiłam złodzieja na miejsce – odzywa się Perhonen.
Przynajmniej jej ciepły głos rozbrzmiewający w jej głowie należy tylko do niej; więzienie go nie skaziło. Chwyta jeden z maleńkich białych awatarów Perhonen i zamyka go w dłoni. Awatar trzepocze skrzydłami, łaskocze ją jak puls pod skórą.
– Naszło cię na amory? – pyta żartobliwie statek.
– Nie. Po prostu stęskniłam się za tobą.
– Ja za tobą też. – Motyl podrywa się do lotu i zaczyna krążyć wokół głowy Mielli. – To było okropne, tak na ciebie czekać w samotności.
– Wiem. Przepraszam.
Nagle Mielli odczuwa pulsowanie pod czaszką. Wyczuwa jakąś spoinę w głowie, w umyśle, jakby coś z niego wycięto i wklejono coś innego.
Czy na pewno się nie zmieniłam?
Wie, że mogłaby się porozumieć ze swoją wyprodukowaną w Sbornosti metakorą mózgową, poprosić o wyizolowanie tego uczucia, bezpieczne zapakowanie i odłożenie na bok. Ale oortyjska wojowniczka by się tak nie zachowała.
– Źle się czujesz – mówi Perhonen. – Nie należało cię tam puszczać, to ci zaszkodziło. A ona nie powinna była cię do tego zmuszać.
– Ciii, bo cię usłyszy – ucisza go Mielli.
Za późno.
Mały stateczku, rozlega się głos pellegrini. Powinieneś wiedzieć, że zawsze troszczę się o swoje dzieci. Już jest z nimi. Stoi nad ­Mielli. Niegrzeczna dziewczynka, źle wykorzystuje moje dary. Niech no spojrzę...
Siada z wdziękiem, jak w normalnym ziemskim ciążeniu, i krzyżuje nogi. Dotyka twarzy Mielli, głębokimi piwnymi oczami szuka jej oczu. Dotyk jej palców jest ciepły, poza zimną krechą jednego z pierścionków, która wypada dokładnie na bliźnie na policzku. Mielli wdycha woń jej perfum. Coś się obraca, kręcą się trybiki, zapadka wskakuje na miejsce – i nagle umysł Mielli staje się gładki jak jedwab.
No i proszę, czy tak nie jest lepiej? Pewnego dnia zrozumiesz, że nasz sposób jest skuteczny: nie martw się o to, kto jest kim, i uświadom sobie, że wszyscy są tobą.
Pozbycie się dysonansu działa jak zimny prysznic na oparzoną skórę: ulga jest tak gwałtowna, tak ostra, że niewiele brakuje, by Mielli wybuchnęła płaczem. Nie może sobie jednak na to pozwolić w jej obecności. Dlatego tylko otwiera oczy i czeka, gotowa posłusznie wypełnić rozkaz.
Nie podziękujesz mi? – dziwi się pellegrini. Jak chcesz. Wyjmuje z torebki cienki biały walec i wkłada go do ust. Jego drugi koniec zapala się i emituje paskudną woń. W takim razie powiedz mi, jak ci się podoba mój złodziej?
– Moją rolą nie jest wypowiadanie sądów, lecz służba.
Dobra odpowiedź, choć trochę nudna. Nie jest przystojny? Bądź ze mną szczera. Czy naprawdę możesz tęsknić za swoją utraconą miłostką, mając pod ręką kogoś takiego jak on?
– Czy naprawdę jest nam niezbędny? Sama sobie poradzę. Będę ci służyć, tak jak służyłam przedtem...
Pellegrini się uśmiecha; jej uróżowane usta są doskonałe jak wiśnie.
Nie tym razem. Jesteś może nie najpotężniejszą z moich sług, ale z pewnością najwierniejszą. Bądź mi posłuszna, a nagroda cię nie minie.
Pellegrini znika i Mielli zostaje w kołysce sama. Motyle kołują jej nad głową.

***

Moja kabina jest niewiele większa od schowka na miotły. Próbuję przełknąć mleczny koktajl proteinowy z wbudowanego w ścianę fabrykatora, ale moje nowe ciało niechętnie przyjmuje pokarm. Muszę spędzić trochę czasu na kosmosraczyku: małym samobieżnym worku, który wysuwa się ze ściany i przykleja człowiekowi do tyłka. Oortyjskie statki nie należą do najbardziej komfortowych.
Jedna z zakrzywionych ścian ma lustrzaną powierzchnię. Oglądam w niej swoją twarz podczas załatwiania niegodnych, lecz koniecznych potrzeb naturalnych. Twarz wygląda jakoś niewłaściwie. Na pozór wszystko jest w najlepszym porządku: usta; oczy Petera Lorre’a (jak wieki temu powiedziała mi jedna z kochanek); dołeczki na skroniach; rzednące i lekko posiwiałe włosy ostrzyżone krótko, tak jak lubię; chude, przeciętne ciało, w niezłej kondycji, z kępą włosów na piersi – ale kiedy na nie patrzę, muszę wciąż mrużyć oczy, jakby obraz był stale nieostry.
Najgorsze jednak jest to, że podobne uczucie dręczy mnie także w głowie. Cokolwiek próbuję sobie przypomnieć, czuję się, jakbym szturchał językiem ruszający się ząb.
Jakby mi coś skradziono.
Ha.
Dla rozrywki podziwiam widoki. Ściany dają takie powiększenie, że w oddali widzę więzienie Dylemat: brylantowy torus o średnicy blisko tysiąca kilometrów z tej perspektywy wygląda jak błyszczące wśród gwiazd i wpatrzone we mnie oko o wąskiej pionowej źrenicy. Z wysiłkiem przełykam ślinę i przestaję na nie patrzeć.
– Cieszysz się z wolności? – pyta mnie statek.
Ma kobiecy głos, trochę podobny do głosu Mielli, tylko młodszy. W innych, szczęśliwszych okolicznościach chętnie poznałbym jego właścicielkę.
– Nawet sobie nie wyobrażasz... – Wzdycham. – Więzienie to naprawdę niefajne miejsce i jestem dozgonnie wdzięczny twojej pani kapitan, nawet jeśli chwilowo jest rozdrażniona.
– Nie masz pojęcia, przez co przeszła, żeby cię stamtąd wyciągnąć – wyjaśnia Perhonen. – Mam cię mieć na oku.
To ciekawe stwierdzenie; odkładam je na bok, do późniejszej analizy. Jak właściwie mnie wyciągnęła? I dla kogo pracuje?
Na razie jednak za wcześnie na takie pytania, więc tylko się uśmiecham.
– Nie wiem, co dla mnie planuje, ale na pewno będzie to lepsze niż strzelanie sobie co godzinę w łeb. Jesteś pewna, że twoja szefowa nie ma nic przeciwko temu, żebyśmy sobie pogadali? No wiesz, jestem przecież przestępcą, mistrzem manipulacji i tak dalej.
– Myślę, że dam sobie z tobą radę. Poza tym... ściśle rzecz biorąc, ona wcale nie jest moją szefową.
– Aha. Może jestem staroświecki, ale kiedy byłem młodszy, kwestia seksualności w układach człowiek-gogol zawsze mnie intrygowała. Niełatwo wykorzenić stare nawyki.
– To nie tak! – zaperzył się statek. – My się tylko przyjaźnimy! Poza tym, to ona mnie stworzyła. To znaczy, nie mnie, tylko statek. Bo wiesz, jestem starsza niż wyglądam.
Zastanawiam się, czy ten akcent jest prawdziwy, czy udawany.
– Muszę ci powiedzieć, że słyszałam o tobie – mówi dalej. – Dawno temu. Przed Upadkiem.
– No popatrz, a ja nie dałbym ci więcej niż trzysta lat... Byłaś moją fanką?
– Podobała mi się kradzież sunliftera. To był numer z klasą.
– Klasa... Zawsze mi na niej zależało. Nawiasem mówiąc, nie dałbym ci więcej niż trzysta lat.
– Naprawdę?
– Mhm. Przynajmniej sądząc po tym, co na razie wiem.
– Chcesz, żebym cię oprowadziła? Mielli nie będzie miała nic przeciwko temu, zresztą jest zajęta.
– Z przyjemnością – odpowiadam.
Kobieta... Może jednak ocaliłem z więzienia jakiś cień mojego uroku osobistego.
Nagle odczuwam silną potrzebę ubrania się: rozmawiając z istotą płci żeńskiej w sytuacji, kiedy nie mam nawet listka figowego, czuję się bezbronny.
– Wygląda na to, że będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby się lepiej poznać. Załatwisz mi jakieś ciuchy?

***

Na początek Perhonen fabrykuje dla mnie ubranie. Tkanina jest zbyt gładka w dotyku, w ogóle nie cierpię ubrań z intelmaterii, ale kiedy widzę się w białej koszuli, czarnych spodniach i ciemnofioletowej marynarce, czuję się trochę bardziej sobą.
Potem pokazuje mi wirtprzestrzeń. Nagle świat zyskuje nowy wymiar. Wkraczam w niego, wychodzę z ciała i przenoszę swój punkt widzenia w kosmos, żeby obejrzeć statek z zewnątrz.
Miałem rację: Perhonen faktycznie jest oortyjskim pająkostatkiem, złożonym z połączonych nanowłóknami modułów. Kabiny mieszkalne wirują wokół centralnie biegnącej osi jak krzesełka karuzeli, co zapewnia w nich namiastkę grawitacji. W sieci nanowięzów moduły mogą się poruszać jak pająki w pajęczynie. Kwantopunktowe żagle – koncentryczne pierścienie, zrobione ze sztucznie wytworzonych atomów i cienkie jak bańka mydlana, rozpościerające się na kilometry wokół statku, równie skutecznie łowiące światło słońca, mezocząstki Autostrady i podczerwień – prezentują się imponująco.
Przy okazji zerkam dyskretnie na swoje ciało – i to dopiero jest naprawdę imponujący widok. Obraz widoczny w wirtprzestrzeni tętni szczegółami. Sieć kwantopunktów pod skórą, proteomiczny komputer w każdej komórce, gęste komputronium w kościach. Coś takiego mogło powstać tylko w którymś ze światów guberni, blisko słońca. Wygląda więc na to, że moi wybawcy pracują dla Sbornosti. Interesujące.
– Myślałam, że to mnie chcesz lepiej poznać – zauważa urażona Perhonen.
– Ależ oczywiście. Chciałem się tylko upewnić, że wyglądam jak należy. W więzieniu rzadko mogłem się cieszyć towarzystwem kobiet.
– Za co właściwie tam trafiłeś?
Nagle sam się sobie dziwię, że od tak dawna o tym nie myślałem – do tego stopnia pochłaniały mnie pistolety, zdrady i współpraca.
Dlaczego trafiłem do więzienia?
– Taka grzeczna dziewczynka nie powinna się tym interesować.
– Może masz rację. – Perhonen wzdycha. – Może w ogóle nie powinnam z tobą rozmawiać. Mielli nie byłaby zachwycona, gdyby się dowiedziała. Ale już strasznie dawno nie miałyśmy na pokładzie nikogo interesującego!
– Rzeczywiście, nie wygląda mi to na gęsto zaludnioną okolicę. – Pokazuję otaczającą nas wygwieżdżoną pustkę. – Gdzie jesteśmy?
– W pasie trojańskim Neptuna. Na zadupiu. Bardzo długo tu czekałam, kiedy Mielli po ciebie poleciała.
– Mało wiesz o tym, jakie to uczucie, być przestępcą. To straszna nuda, bezmiar nudy z rzadka przerywany chwilami grozy. Trochę to przypomina wojnę.
– Wojna była o wiele ciekawsza – odpowiada podekscytowana. – Brałyśmy udział w Wojnie Protokołu. Bardzo mi się ­podobało. Trzeba wtedy tak szybko myśleć. Czego myśmy nie robiły... Raz nawet ukradłyśmy jeden księżyc, wiesz? Metis, tuż przed Impulsem. To było niesamowite. Mielli zainstalowała bombę dziwnocząstkową, żeby wypchnąć go z orbity. Kiedy wybuchła, to było jak fajerwerki. Kto nie widział, nie uwierzy...
Nagle milknie. Ciekawe, czyżby uświadomiła sobie, że za dużo powiedziała? Nie, po prostu coś innego zwróciło jej uwagę.
Daleko, w pajęczynie żagli, wektorów wirtprzestrzennych i etykiet odległych habitatów, dostrzegam klejnocik złożony ze świetlistych punktów: sześcioramienną gwiazdę. Powiększam obraz. Ciemne statki, zębate, postrzępione, z wyrzeźbionym na dziobie skupiskiem siedmiu twarzy zdobiących wszystkie twory Sbornosti. To twarze Założycieli, królów-bogów mających tryliony podwładnych.
Kiedyś chodziłem z nimi na piwo.
To nadlatują archontowie.
– Nie wiem, co zrobiłeś... – mówi Perhonen. – Ale najwyraźniej chcą cię odzyskać.




Dodano: 2011-01-26 14:33:03
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS