NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

Weeks, Brent - "Nocny anioł. Nemezis"

Ukazały się

Markowski, Adrian - "Słomianie"


 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

Linki

Sherman, David; Cragg, Dan - "Szkoła ognia"
Wydawnictwo: Dwójka bez sternika
Cykl: Sherman, David; Cragg, Dan - "Starfist"
Tytuł oryginału: School of Fire
Data wydania: Czerwiec 2011
Wydanie: I
ISBN: 978-83-62432-06-6
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 346
Cena: 35,00 zł
Rok wydania oryginału: 1998
Tom cyklu: 2



Sherman, David; Cragg, Dan - "Szkoła ognia"

PROLOG

Do uszu komendanta Hinga dotarły coraz bliższe dźwięki łamania gałązek i zgrzytania liści pod stopami. Nie odwrócił się, żeby spojrzeć w ich stronę. Gdyby był to maszerujący przez las dureń z Feldpolizei, nie przeżyłby dość długo, by dotrzeć do tego miejsca inaczej niż jako więzień – dopilnowaliby tego jego bojownicy. Hing uznał, że najprawdopodobniej jest to jeden ze zwiadowców jego powstańczego oddziału, wracający z raportem o zbliżającym się do zasadzki, oczekiwanym patrolu Feldpolizei.
Hing nie spuszczał wzroku z drogi wcinającej się między niskie wzgórze, na którym znajdowała się jego pozycja, a równie niskim wzniesieniem po drugiej stronie drogi, rozważając równocześnie wszystkie możliwości. Dowódca, który brał pod uwagę wszystko, co może się nie udać, mógł przygotować plany, obracając na swoją korzyść potencjalne źródła porażki.
Dźwięki zbliżały się coraz bardziej, aż w końcu ustały, zakończone uderzeniem kolana o ziemię metr od miejsca, w którym Hing ukrył się za kępą grospalmowców.
– Komendancie, chyba prawdą jest to, co słyszeliśmy o nowym inspektorze Feldpolizei – wydyszał ktoś. Hing oderwał wreszcie uwagę od drogi i obejrzał się na mówiącego, bojownika Quetlala, czyli zwiadowcę, który pośpiesznym marszem złamał tyle gałązek i zgniótł tak wiele liści. Komendant pytająco uniósł brwi.
Quetlal uśmiechał się szeroko. Szybko przestał dyszeć – członkowie oddziału partyzanckiego byli przyzwyczajeni do intensywnego wysiłku fizycznego w warunkach wysokiej temperatury i dużej wilgotności. Złożył raport.
– Nie mają żadnego kamuflażu, komendancie. Nie założyli nawet zwykłej zieleni ani brązów, żeby łatwiej było im się ukryć pośród drzew. – Jego uśmiech zrobił się jeszcze szerszy, a w oczach błyskały ogniki. – Jest ich setka. I wszyscy ubrani są w poma­rańczowe bluzy i błękitne spodnie. A oficerów można odróżnić po pióropuszach na hełmach!
Setka, normalnie zbyt wielu dla jego kompanii... ale w tych mundurach mogą być łatwi do pokonania. Komendant Hing natychmiast pomyślał o czymś, co może pójść nie tak, nawet z inspektorem Feldpolizei tak głupim jak ten.
– Skąd wiesz, że to nie jest podstęp?
Bojownik Quetlal wyszczerzył się szerzej, niż wydawało się to możliwe, i szybko kiwnął głową.
– Też o tym pomyślałem, komendancie. Jak tylko ich zobaczyłem, pomyślałem, że to musi być przynęta. Ale choć się naszukałem, nikogo nie znalazłem. Tak samo jak inni zwiadowcy.
Hing powoli skinął głową. Oligarchowie w coraz głupszy sposób prowadzili tę wojnę. Skąd wytrzasnęli pomysł, że elegancko wyglądający oddział prosto z placu defilad będzie nadawał się do prowadzenia walki? Naprawdę sądzili, że wyszukane mundury przestraszą bojowników?
– Kiedy tu będą?
– Maszerują energicznie w kolumnie, komendancie. Znacznie szybciej, niż my moglibyśmy iść przez las. Gdybym zobaczył nas tam, gdzie ich, powiedziałbym, że przynajmniej za pół godziny, ale ponieważ idą środkiem drogi, to najwyżej za kilka minut.
– Na ile zwracają uwagę na otoczenie?
– Patrzą prosto przed siebie, jakby maszerowali na defiladzie. Blastery niosą w pozycji defiladowej, przy prawym ramieniu.
– Zwiadowcy? Skrzydłowi?
Bojownik Quetlal potrząsnął głową.
– Mają dwóch ludzi na szpicy, dwadzieścia metrów przed czołem kolumny, to cała ich osłona. – Zaśmiał się krótko. – Zwiadowcy muszą siebie uważać za gotowych do walki, chociaż też patrzą tylko prosto przed siebie, a blastery niosą na ramieniu.
– Przekazałeś ostrzeżenie?
– Kiedy szedłem wzdłuż naszej linii, komendancie. Powiedziałem wszystkim.
– W takim razie idź dalej wzdłuż linii i powiedz reszcie kompanii. – Hing zwrócił się z powrotem do drogi, przestając zwracać uwagę na Quetlala. Zwiadowca ruszył wypełnić rozkaz.

Komendant Hing w zamyśleniu pogładził łoże swojego blastera, przesuwając palcami aż do spustu. Była to jedna z nielicznych sztuk nowoczesnej broni w posiadaniu brygady pod dumną nazwą Che Loi, należącej do Armii Wyzwolenia Ludu, i jedyna w za­sadzce. Pozostałych sześćdziesięciu ludzi z dowodzonej przez niego brygady uzbrojonych było w przestarzałe karabiny pociskowe, co było głównym powodem urządzenia zasadzki – planowali zdobyć nowoczesną broń przez rozgromienie oddziału należącej do oligarchów Feldpolizei. W normalnych warunkach, dysponując tylko sześćdziesięcioma ludźmi, pozwoliłby spokojnie przejść setce Feldpolizei, ale ponieważ maszerowali w opisanej formacji, stanowili zbyt łakomy kąsek, by zostawić ich w spokoju. Już za chwilę, za kilka minut, bojownicy Hinga zadadzą potężny cios i wzbudzą jeszcze silniejszy strach w sercach oligarchów... zdobywając przy tym lepszą broń.

***

– Ten idiota prowadzi nas na śmierć – wymamrotał funkcjonariusz Perez do idącego obok kolegi.
– Tylko, jeśli urządzili zasadzkę – równie cicho odpowiedział funkcjonariusz Troung – i nie wystraszą się naszych blasterów. – Miał ochotę splunąć, ale kapitan Rickdorf zbyt surowo pilnował dyscypliny, by odważył się na coś takiego. Poruszył lekko ramionami, by poprawić rozłożenie dźwiganego na nich ciężaru. – Bardziej przeszkadza mi pocenie się od kamizelki kuloodpornej.
– Cisza w szeregach – zawołał cicho sierżant zmiany Ruiz ze swojego miejsca obok maszerującej dwójkami kolumny. Zamiast blastera na ramieniu niósł w ręce szablę sierżanta. – Nie chcemy, żeby jacyś bandyci w okolicy nas usłyszeli i uciekli, zanim ich złapiemy.
Maszerujący sztywno na czele kolumny kapitan Rickdorf nie okazał, że usłyszał rozmowę swoich ludzi. Ale usłyszał i zapamiętał. Obiecał sobie, że Perez i Troung – rozpoznał ich głosy – zostaną ukarani za odzywanie się bez pytania jako przykład dla innych, gdy wrócą do garnizonu 407. GSB – Grafshaftsbezirk. Potem odsunął od siebie myśli o funkcjonariuszach do tego stopnia niezdyscyplinowanych, że pozwalają sobie na rozmowy w szeregu i pomyślał o kompletnym zaskoczeniu, które sparaliżuje bandytów, gdy w końcu zobaczą jego wspaniałą kompanię, i o panice, która wybuchnie, gdy jego ludzie zaleją ich ogniem zniszczenia z blasterów. Do głębi serca zgadzał się z inspektorem Schickeldorfem: doskonale wyćwiczony, świetnie uzbrojony i wspaniale wyglądający oddział mundurowych zawsze wzbudzi strach w sercach bandy niezdyscyplinowanych zbirów, a sam widok takiego przeciwnika może skłonić bandycką hałastrę do ucieczki. Nawet jeśli spróbują walczyć, ich broń palna będzie bezużyteczna przeciwko kamizelkom kuloodpornym noszonym przez jego ludzi pod bluzami. W duchu kiwnął głową, przekonany, że jego krótka wyprawa na zawsze wyleczy Prowincję Wzgórz Bawary z problemu bandytów.
Kapitan Rickdorf zauważył, że droga przed nimi wcina się między dwa wzgórza o stromych, gęsto zalesionych zboczach. Doskonale wiedział, że było to miejsce w rodzaju tych, w których bandyci uwielbiali urządzać zasadzki. Uśmiechnął się w duchu na myśl o szoku, jaki widok jego oddziału wzbudzi w bandytach, jeśli faktycznie czają się tam w zasadzce. Miał na to nadzieję. Ta ekspedycja mogła umożliwić mu zdobycie orderu z rąk komisarza Schickeldorfa... oraz upragniony awans i przeniesienie z tej zapomnianej przez Boga górskiej prowincji.

***

Ledwie bojownik Quetlal opuścił pozycję komendanta Hinga, gdy dowódca brygady usłyszał łupłupłup butów uderzających o powierzchnię drogi w dole. Wytężył słuch, próbując wyłapać głosy, ale nie usłyszał, by ktokolwiek liczył tempo. A to znaczyło, że potrafią maszerować. No cóż, wkrótce okaże się, czy potrafią umierać. Jego ludzie doskonale opanowali leżenie w pułapce, niewidoczni z drogi – żaden nie wystrzeli, zanim Hing nie dmuchnie w swój gwizdek.
W polu widzenia pojawili się dwaj policjanci, rzeczywiście tak wystrojeni, jak mówił bojownik Quetlal. Promienie słońca przeciskające się przez szczyty olbrzymich drzew hochbaum rosnących między kępami grospalmowców rzucały na ich bluzy plamy koloru starego złota. Sztywny krok marszowy sprawiał, że błękitne spodnie migotały niczym szybko płynąca woda w przejrzystym, płytkim strumieniu. Hing potrząsnął głową – rzeczywiście maszerowali wyprostowani, patrząc prosto przed siebie i z blasterami przy ramieniu. – Durnie – mruknął pod nosem, ale jego głodne spojrzenie nie mogło oderwać się od ich broni. Wkrótce bojownicy jego brygady wykorzystają te nowoczesne blastery znacznie lepiej, niż byłaby do tego zdolna ta operetkowa Feldpolizei.
Dwadzieścia metrów za szpicą maszerowała dwójkami reszta oddziału. To było głupie – Hing podejrzewał, że dowódca kazałby im maszerować czwórkami, gdyby tylko pozwalała na to szerokość leśnej drogi.
Ach tak, ich dowódca. Był największym pajacem z nich wszystkich. Jego bluzę obszyto złotą lamówką, na ramionach lśniły złote epolety, a z lewego ramienia zwieszał się złoty askelbant – pleciony, ozdobny sznur. Lewą pierś zdobił dodatkowo istny kalejdoskop orderów. Wzdłuż szwów nogawek spodni ciągnęły się szerokie pasy srebra, i choć wydawało się to niemożliwe, pochwa szabli zwisająca z ozdobionego chwastami pasa również wyglądała na wykonaną ze szlachetnego metalu. Szabla, którą trzymał przy ramieniu, sprawiała wrażenie ostrza czysto ceremonialnego, choć broń sieczna i tak byłaby bezużyteczna przeciwko blasterom lub choćby broni palnej.
Gdy oficer minął pozycję Hinga, dowódca partyzantów skupił uwagę na samej kolumnie. Gdyby wiedział, że kapitan Rickdorf uważał, że jego partyzanci będą zaskoczeni, całkowicie by się z nim zgodził. Bardzo zdziwił go widok maszerującej kolumny wanderjahrańskiej Feldpolizei. Maszerowali, jakby znajdowali się na placu defilad, z blasterami chwilowo bezużytecznie opartymi o prawe ramiona. Hing pomyślał, że gdy dmuchnie w gwizdek, połowa zginie, zanim zdążą przyjąć pozycję strzelecką.
Hing zaczął liczyć maszerujące w dole dwójki Feldpolizei. Gdy doliczył do dwudziestu, przyłożył gwizdek do ust. Przy dwudziestu dwóch nabrał powietrza do płuc, a przy dwudziestu czterech – prawie równo pośrodku podwójnego rzędu Feldpolizei, gdy wszyscy znaleźli się w strefie śmierci zasadzki – zagwizdał.
Wzdłuż całego zbocza wzgórza przetoczył się grzmot salwy brygady Che Loi, która otwarła ogień do maszerującej kolumny. Ubrany w pomarańczową bluzę mężczyzna padł z krzykiem na ziemię, chwytając się za biodro, gdzie z dziury po pocisku tryskała tętnicza krew. Inny wykręcił się w miejscu, pryskając czerwienią z roztrzaskanego ramienia. Zanim padł na ziemię, na czole trzeciego rozkwitła jaskrawa rozeta kości, mózgu i krwi. Inni zachwiali się od pocisków uderzających w ich torsy, ale utrzymali się na nogach dzięki kamizelkom kuloodpornym, rozpraszającym i pochłaniającym energię kinetyczną trafień.
– Oddział! W prawo zwrot! – zawołał przez grzmot wystrzałów kapitan Rickdorf, a dowódcy plutonów powtórzyli jego rozkaz.
– Pierwszy szereg, na kolano! – Rickdorf spokojnie wykrzyknął rozkaz. Porucznicy powtórzyli rozkaz, szybko zajmując miejsca przy jednym z końców szeregu swojego plutonu. Plutonowi stali ze swoimi ludźmi, gotowi przekazywać rozkazy i utrzymywać po­rządek w szeregach.
– Strzelać pokosem! – rozkazał Rickdorf, a młodsi oficerowie zawtórowali mu echem.
– Szeregami. Pierwszy szereg, ognia! Drugi szereg, ognia!
Z luf blasterów pierwszego szeregu wyleciały trzaskające elektrycznością strumienie plazmy, uderzając w zbocze w losowym wzorze, po czym salwa została powtórzona równie losowym wzorem ognia blasterów drugiego szeregu. Rozległ się jeden czy dwa krzyki partyzantów spieczonych plazmą, ale szybko uciszyła je śmierć lub szok. Zbocze wzgórza natychmiast pokryło się cienką warstwą mgiełki z wody odparowanej z mokrych liści i wilgotnej ziemi. Gdzieniegdzie rośliny strzeliły płomieniami, ale ogień szybko zgasł, ponieważ niedawne deszcze nasyciły las wodą.
– Wyrównać ogień – rozkazał Rickdorf. Ani on, ani jego ludzie nie widzieli napastników, musieli strzelać systematycznie, by mieć pewność, że pokryli całe zbocze wzgórza. – Pierwszy szereg, dziesięć metrów w górę zbocza, ognia! – Pierwszy szereg znów wypalił. Tym razem ich pociski uderzyły w nieregularnej linii wzdłuż zbocza, niektóre w kępy grospalmowców, w których ukrywali się partyzanci, inne bezużytecznie, w lekko porośnięty grunt między nimi.
– Drugi szereg, przeskok pięć metrów, ognia! – Drugi szereg wypalił salwą, a ich plazmowe pociski rozprysły się w poszarpanej linii wzdłuż zbocza wzgórza, około pięciu metrów nad pierwszą linią.

Tu i ówdzie wzdłuż dwóch szeregów Feldpolizei ludzie zginali się w pół albo zataczali, gdy pociski traciły energię, uderzając w ich pancerze, a niektórzy krzyczeli w agonii z powodu pocisków trafiających w ręce lub nogi, ale ich krzykom nie wtórowały podobne ze wzgórza. Tylko nieliczni policjanci padli od przypadkowych trafień w głowę.
– Pierwszy szereg, przeskok, ognia!
– Spokojnie, ludzie – rzucił Ruiz głośno, ale spokojnie, maszerując pewnym krokiem za drugim szeregiem. – To tylko źle uzbrojona hałastra. Łatwo ich pokonamy. Spokojnie. Utrzymywać zdyscyplinowany ostrzał. – Inni plutonowi zmian mówili mniej więcej to samo do swoich ludzi.

***

Komendant Hing zauważył, jak przeciwnicy reagują na trafienia pociskami wystrzeliwanymi przez jego ludzi i niemal natychmiast zrozumiał, czemu nie padali i kontynuowali ogień. Może jednak należało ich przepuścić. Z drugiej strony, on i jego ludzie wciąż mieli szansę na wygranie potyczki.
– Mają kamizelki kuloodporne! – krzyknął. – Celować w głowy, ręce i nogi.
Usłyszał, jak inni wykrzykują jego rozkaz wzdłuż całej linii zasadzki, niektórzy tak szybko, że musieli sami dojść do identycznych wniosków. Partyzanci przestali celować w środek torsów, przenosząc ogień na kończyny i głowy, a ich wrogowie zaczęli padać.

***

Funkcjonariusze Feldpolizei stali lub klęczeli cierpliwie w szeregach jeszcze przez czas potrzebny na jedną salwę, zanim zaczęły do nich docierać przez trzask blasterów i grzmot karabinów krzyki spośród własnych szeregów i fakt osłabienia intensywności trzasków ich broni.
– Mówiłem ci! – Perez krzyknął do Trounga.
– Strzelaj dalej! – odkrzyknął Troung.
W jego sercu gwałtownie zaczęła narastać panika i Perez zerknął na bok... gdyby ktoś porzucił szereg, pobiegłby za nim. Obejrzał się akurat na czas, by zobaczyć, jak sierżant zmiany Ruiz wybucha gejzerem krwi i mózgu z dwóch dziur po kulach. Na ten widok Perez wrzasnął przerażony. Rzucił swój blaster i zaczął uciekać. Jakimś cudem udało mu się dobiec pod osłonę drzew.
Kapitan Rickdorf powiódł spojrzeniem po zboczu wzgórza. Bandyci musieli się kryć wyżej na zboczu niż przypuszczał, bo ich ogień nie słabł.
– Drugi szereg, przeskoczyć dziesięć... – Nie skończył rozkazu. Trafiły go równocześnie trzy pociski: jeden w gardło, drugi w skroń, a trzeci w otwarte usta, rozrywając kręgosłup u podstawy czaszki.
Pocisk, który trafił Rickdorfa w gardło, kontynuował swój zabójczy lot i wytracił energię dopiero w ramieniu stojącego obok funkcjonariusza. Mężczyzna zatoczył się i padł na kolana. Siła uderzenia wytrąciła mu blaster z ręki i przekręciła go na bok, gdzie zobaczył jak pozbawione życia ciało jego kapitana pada na powierzchnię drogi. Krzyknął, bardziej od wstrząsu na widok poległego dowódcy niż bólu trafienia. Z wysiłkiem podniósł się na nogi i spróbował ucieczki, ale poczuł, że rosnący ból z powodu rany jest zbyt silny, by mógł biec. Padł na stojącego obok mężczyznę.
Partyzanci ze swoich miejsc na zboczu wzgórza zobaczyli padających wrogów, co tchnęło w nich nowego ducha. W dole coraz więcej policjantów dostrzegało i słyszało, że ich towarzysze już nie strzelają, albo z powodu śmierci lub ran, albo ucieczki.
Nagle, po śmierci kapitana, żyjący jeszcze członkowie Feldpolizei – zdolni do biegu – rzucili się do ucieczki.
– Brać ich! – krzyknął komendant Hing. – Zabić ich, zanim uciekną.
Partyzanci obsypali ogniem uciekających funkcjonariuszy, z których większość porzuciła broń, by szybciej uciekać. Wielu padło, martwych z powodu trafień w głowę lub okaleczonych, rannych w nogi. Niektórzy padali na kolana i obracali się w stronę wzgórza z rękami uniesionymi w geście poddania.

– Wstrzymać ogień, wstrzymać ogień! – krzyknął Hing, gdy nieliczni uciekający zniknęli wśród drzew na przeciwległym zboczu lub za zakrętem drogi. Wstał i ruszył w dół zbocza, a jego bojownicy ruszyli za nim.
Komendant Hing popatrzył w obie strony drogi, po kępach grospalmowców i wysokich kolumnach na przeciwległym zboczu. Otaczało go ponad siedemdziesięciu, może nawet ponad osiemdziesięciu pokonanych policjantów – martwych, rannych i wzię­tych do niewoli. A na ziemi leżało ponad dziewięćdziesiąt blasterów. Był to wyjątkowo satysfakcjonujący widok.
– Porucznik Pincote – odezwał się, gdy zbliżyła się jego zastępczyni. – Jakie mamy straty?
Porucznik Sokum Pincote uśmiechnęła się do niego, odsłaniając przy tym białe zęby.
– Tylko sześciu ludzi, komendancie.
– Sześciu martwych bojowników to nie powód do radości, poruczniku – warknął na nią. – Nie obchodzi mnie, ilu Feldpolizei zabijemy, życie jednego wojownika ma wielką wartość.
Pincote zacisnęła wargi.
– Tak jest, komendancie. Wiem o tym. Po prostu wyrażałam radość z naszego zwycięstwa. Teraz możemy odpowiednio uzbroić prawie pół brygady.
Hing znów popatrzył na trupy i rannych zaścielające drogę i kiwnął głową.
– Co zrobimy z rannymi? – zapytała Pincote. – Mam ich dobić?
Hing nawet nie wysilił się, by potrząsnąć głową.
– Nie jesteśmy mordercami. Zostawcie ich. Nie ośmielimy się zostać tu dość długo, by udzielić im pomocy. Ich ranami mogą się zająć ci, którzy uciekli w las.
Dziesięć minut później pięćdziesięciu czterech członków brygady Che Loi, którzy przeżyli walkę, niosło ładunek dziewięćdziesięciu trzech blasterów i zwęglone ciała sześciu poległych towarzyszy, kierując się w stronę wąskiej doliny o stromych zboczach, ukrytej przez aktualnymi orbitami rządowych satelitów obserwacyjnych. Wkrótce dołączą do pozostałych 240 członków brygady Che Loi w obozie, w którym satelity nie będą miały szans ich wypatrzyć, niezależnie od wyznaczonych orbit.

/..../

Kalat żywo opisał szczegóły pułapki zastawionej przez brygadę Che Loi z Armii Wyzwolenia Ludu w prowincji Wzgórz Bawary. Podczas gdy jego sekretarz składał raport, jakaś część oszołomionego umysłu Arschmanna zdała sobie sprawę, że Uxmal czerpał satysfakcję z roli dostarczyciela ponurych wieści.
Po zakończeniu raportu obaj mężczyźni przez dłuższą chwilę milczeli. Rickdorf był ulubionym siostrzeńcem Arschmanna. Chłopak zawsze był nadętym durniem i bardzo kiepskim materiałem na oficera Feldpolizei, ale jego umiłowanie aktywnego życia i otwarty podziw dla „germańskich” wartości przodków sprawiły, że stał się bliski wujowi. Nie dość inteligentny, by uczęszczać do najlepszych uczelni poza planetą, co było powszechną praktyką w klasie właścicieli ziemskich na Wanderjahrze, młody Rickdorf został studentem szkoły wojskowej w stolicy, gdzie wyróżniał się jazdą konną, strzelaniem i szermierką, choć już nie na taktyce i historii. Nikt nawet przez chwilę nie pomyślał, że jego przydział na oficera Feldpolizei, oddziałów paramilitarnych stworzonych do starć z partyzantami, mógł skończyć się tak tragicznie. Prawdę mówiąc, nawet ojciec młodzieńca uważał Feldpolizei za doskonałe miejsce do trzymania syna z dala od kłopotów.
A teraz chłopak zginął, a wraz z nim prawie setka jego ludzi!
Arschmann oparł głowę na dłoniach.
– Wiemy, kto urządził zasadzę?
– Ekscelencjo, nasze źródła wywiadu uważają, że bandyci byli dowodzeni przez Fernando Hinga.
Arschmann gwałtownie opuścił dłonie i wyprostował się w fotelu.
– Niech to szlag, syn mojego kuzyna zamordował mi siostrzeńca. I to ja przepchnąłem tego sukinsyna przez szkołę! – Choć w duchu ucieszył się, że nie było odwrotnie. Choć Hing stanowił przeszkodę dla ambicji Kurta Arschmanna, podziwiał go za skuteczność i poświęcenie – zdaniem Arschmanna jedne z głównych zalet człowieka.

Arschmann odetchnął głęboko i zebrał się w sobie. Miał pracę do zrobienia. Ten incydent zapewni mu potrzebne oparcie.
– Kalat, masz natychmiast zebrać Radę – powiedział.

/.../

Ta cała sprawa z Armią Wyzwolenia Ludu, czy jak to tam się obecnie nazywali, przybrała bardzo niedobry kierunek. Powinni byli podjąć przeciw partyzantom stanowcze działania już lata temu, jak wtedy radził – uwięzić ich, powystrzelać, wygnać, cokolwiek. Jednak nikt nie wierzył, że garstka nadmiernie wyedukowanych, uniwersyteckich radykałów mogła stanowić poważne zagrożenie dla rządu Wanderjahru, zwłaszcza w sytuacji, gdy Konfederacja udzieliła im właśnie nieograniczonej licencji na eksport thule na wszystkie planety Ludzkiej Przestrzeni. Nie w sytuacji, gdy niespotykany dobrobyt miał właśnie wynieść Wanderjahr z podrzędnego świata rozwijającego się na ekonomicznego konkurenta najstarszych i najbardziej rozwiniętych członków Kon­federacji Planet.
Czego chcieli ci durnie? Demokracji? To przecież durny system, w którym durnie mogą wybierać innych durniów i tchórzy, żeby kierowali ich życiem. Podziału bogactw? To gwarantowało jedynie, że wszyscy będą równie biedni. Własności ziemi? Bzdura! Co wieśniacy Wanderjahru wiedzieli o zarządzaniu swoją własnością? Niezależności? Miało to być czyste, ekonomiczne przetrwanie najlepiej dostosowanego? Związków zawodowych dla robotników plantacji? Dobry Boże, czy nie rozumieli, że związki zawodowe dałyby tylko władzę i bogactwo ich szefom, nie oferując niczego wieśniakom? Nie, tak naprawdę bandyci chcieli władzy dla siebie, uznał w końcu Arschmann, a jeśli ją dostaną, zrujnują ekonomię i porządek społeczny ustanowiony drobiazgowo na Wanderjahrze przez ich przodków w czasie dwóch i pół stulecia. A co ważniejsze, dążenie do władzy czyniło z bandytów jego bezpośrednich konkurentów.
Kurt Arschmann zerknął na holograficzny portret Karla Eschmanna Wanderjahrera, zajmujący honorowe miejsce na ścianie. Ubrany w antyczny, formalny strój z końca dwudziestego drugiego wieku, stary odkrywca wydawał się patrzeć wprost na niego. Arschmann był potomkiem Wanderjahrera przez żeńską linię rodziny. Jego błękitne oczy były niemal identyczne, jak szacownego patriarchy. Poza oczami nie było między nimi fizycznych podobieństw, a jeszcze mniej w zakresie filozofii. Podczas gdy Karl Wanderjahrer był filantropem i wizjonerem, Kurt Arschmann jedynie biznesmenem.
Karl Wanderjahrer był potomkiem starego rodu niemieckich ewangelików, należących do sekty o nazwie Zjednoczone Bractwo. Wierzyli w ciężką pracę, chwałę Boga i ludzką godność. Brutalnie prześladowany w dawnych czasach kościół odnowił się duchowo w Ameryce, gdzie rozkwitł na długo przed Drugą Amerykańską Wojną Secesyjną. W Niemczech odnowił swoją obecność na długo przed urodzeniem Karla Wanderjahrera w Nowym Kaiserslauten w roku 2101.
Bractwo nie wyrzekało się owoców swojej pracy. Wręcz przeciwnie. Z czasem wiele należących do niego rodzin stało się bardzo bogatych, włącznie z Wanderjahrerami. Gdy Karl odziedziczył rodzinną fortunę w wieku lat czterdziestu, zdążył już stworzyć plany wypełnienia jednego z największych marzeń Bractwa: stworzenia świata, na którym ich potomkowie mogliby żyć w pokoju, wolni od prześladowań będących utrapieniem sekty od czasu jej utworzenia w piętnastym wieku.
Marzenie Karla i Bractwa zyskało szansę na urzeczywistnienie wraz z nabyciem statku międzygwiezdnego Dr Elly Brosig. Czarterowany przez Konfederację jako pojazd badawczy i kartograficzny, Brosig osiągnął bardzo dużo, znacznie poszerzerzając zewnętrzne granice Ludzkiego Kosmosu w czasie pięćdziesięciu lat, których Wanderjahrer i jego towarzysze potrzebowali na znalezienie odpowiedniej planety do osiedlenia się. Gdy odkryto planetę nazwaną później mianem Wanderjahr, spełniała ona wszystkie kryteria określone przez radę Bractwa jako niezbędne do osiedlenia się: daleko od uczęszczanych tras kosmicznych, nadająca się do zamieszkania przez ludzi bez konieczności terraformacji oraz ze środowiskiem umożliwiającym stworzenie ekonomii na bazie rolnictwa. Pierwsze badania doniosły o faunie nieprzyjaznej ludziom w postaci gadokształtnych stworzeń luźno przypominających dinozaury występujące na Ziemi w okresie kredy, ale rada uznała, że zwierzęta Wanderjahru można będzie opanować, zawiązano więc firmę imigracyjną.

Karl poszedł na kompromis odnośnie nazwy nowego świata argumentując, że byłoby zbyt egoistyczne nazywać planetę na jego cześć, niezależnie od tego, jak bardzo zasłużył na ten zaszczyt. Zasugerował Wanderjahr, co stanowiło złożenie jego nazwiska i niemieckiego słowa „Wanderjahre”, oznaczającego okres wędrówek dla średniowiecznych czeladników. W przeciwieństwie do wielu statecznych i poważnych członków Bractwa, Karl Wanderjahrer posiadał poczucie humoru.
Jednakże Bractwo, z powodu wielu prześladowań nigdy nie będące liczną sektą, wkrótce zdało sobie sprawę, że nie zdoła przyciągnąć spośród swoich szeregów dostatecznej liczby kolonistów, by całe przedsięwzięcie mogło się powieść. Zresztą nawet pośród najwierniejszych wyznawców trafiali się tacy, którzy nie chcieli opuszczać Ziemi na rzecz odległej i zapewne niebezpiecznej, nowej planety.
Karl zasugerował więc, a sugestia została ochoczo przyjęta przez członków rady kościoła, by rozpoczęli rekrutację wśród upośledzonych ekonomicznie mas Ziemi. Zdecydowali się na mieszkańców Ameryki Łacińskiej oraz Azji, znanych z ciężkiej pracy, niespożytej energii i wytrzymałości, dla których ciężka praca wymagana do utworzenia samowystarczalnej ekonomii na bazie rolnictwa na dziewiczej planecie nie byłaby czymś obcym. Preferowano młode rodziny, ale przyjmowano także samotne kobiety i mężczyzn o cennych umiejętnościach, takich jak lekarze, inżynierowie, technicy i mechanicy. Potencjalni koloniści byli starannie przesiewani przez Radę Kolonizacyjną i każdy przyjęty musiał zgodzić się na zmianę wyznania, oraz wiernie przestrzegać religijnych doktryn i wierzeń Bractwa. Na szczęście większość imigrantów uznała założenia religii Bractwa za znacznie mniej uciążliwe niż wyznań, w których zostali wychowani.
Porozumienie nie obejmowało oferty transportu powrotnego. Mimo wszystko, chętnych były tysiące.
Życie na Wanderjahrze z początku nie było łatwe, a tragedia nastąpiła zaledwie po kilku latach od wylądowania pierwszych osadników, gdy mądry i charyzmatyczny Karl Wanderjahrer zginął w szczękach dzikiej bestii. Potem, niecałe pięćdziesiąt lat później, olbrzymi koszt wspierania kolonii doprowadził do bankructwa Rady Kolonizacyjnej i imigranci nagle zostali zdani sami na siebie w odległym kwadrancie Ludzkiego Kosmosu. Dzięki determinacji i konieczności, koloniści się utrzymali, rok za rokiem wznosząc osady coraz dalej od Brosigville, pierwszego miasta planety. Uprawy sprowadzone z Ziemi bujnie rozwijały się w doskonałym klimacie Wanderjahru, a lokalna flora i fauna, gdy nie próbowała jeść kolonistów, okazała się być jadalna, więc nigdy nie groził im głód. Z konieczności zrodzonej we wczesnych latach wiele grup kulturalnych i etnicznych osiadłych na Wanderjahrze – potomków Inków i Azteków z gór Ameryki Południowej i Meksyku, Hindusów i Pakistańczyków z Indii, Wietnamczyków i Kambo­dżan z rejonu delty Mekongu – przemieszało się ze sobą.
Pierwotne rodziny niemieckie trzymały głównie ze sobą, choć dochodziło czasem do małżeństw również w obrębie innych społeczności imigrantów. Rasa nie stanowiła oddzielającej ich bariery, głównym problemem, niemożliwym do pokonania dla większości Wanderjahrańczyków okazał się fakt, że Niemcy byli szefami, a wszyscy inni ich pracownikami.
Rząd Wanderjahru był zdecentralizowany. Rodziny rządzące kierowały swoimi posiadłościami niczym niezależnymi lennami, nazywanymi Staat, dysponując całkowitą autonomią w zakresie sądownictwa i lokalnych rządów. Radę Rządzących powołano do kierowania sprawami dotyczącymi handlu międzyplanetarnego, polityki międzyplanetarnej oraz wspólnych interesów, takich jak stawki celne dla towarów spoza planety, wspólnego bezpieczeństwa oraz polityki między poszczególnymi Staatami. W składzie Rady Rządzących zasiadało dziewięciu przedstawicieli dziewięciu rodzin będących w posiadaniu całej ziemi uprawnej na Wanderjahrze. Przewodnictwo Rady przechodziło rotacyjnie na kolejnych jej członków. Członkowie Rady wybierali także ambasadora do Konfederacji Planet, a wszystkie jego działania podlegały ich nadzorowi i akceptacji. Cztery lata temu Konfederacja przysłała na Wanderjahr swojego amba­sadora, starzejącego się dyplomatę gotowego do przejścia na emeryturę. Ambasador stanowił obiekt żartów oligarchów, ale mimo wszystko był oficjalnym przedstawicielem Konfederacji, stanowiąc namacalny dowód, że Wanderjahr został przyjęty do społeczności planet.
Angielski był na Wanderjahrze lingua franca, podobnie jak na innych światach Konfederacji Planet. Bractwo nigdy nie uznało za konieczne wymuszania na kolonistach stosowania niemieckiego, ponieważ jego członkowie wierzyli, że człowiek powinien przemawiać do Boga w języku, który jest dla niego najwygodniejszy. Wraz ze swoimi językami, pierwotni koloniści sprowadzili na Wanderjahr kultury krain, z których się wywodzili na Ziemi. Angielskiego uczono we wszystkich szkołach planety, ale o ile tylko oligarchowie potrafili się porozumieć ze swoimi pracownikami, nie obchodziło ich, w jakim języku ci ostatni rozmawiają w domu.
Niższe szczeble lokalnej administracji często przypominały te z miejsc na Ziemi, z których wywodziła się większość mieszkańców danego rejonu, w związku z czym burmistrz miasta zasiedlonego przez latynosów mógł być nazywany alcalde, podczas gdy urzędnik kierujący miastem z przewagą osadników z Niemiec określany był mianem Burgermeister. Tego rodzaju modyfikacje istniały oczywiście wyłącznie za zgodą miejscowego oligarchy, dysponującego jedyną prawdziwą władzą w swoim Staat.
Nic się nie zmieniło po odkryciu thule, gdy inne planety Konfederacji zaczęły handlować z Wanderjahrem w celu zdobycia cennego towaru. Z początku głównym zmartwieniem oligarchów było ograniczanie nielegalnej produkcji narkotyku na potrzeby domowe oraz na eksport. Do opanowania nielegalnego handlu wykorzystywano miejscową policję znaną jako Stadtpolizei czyli policję miejską, która przymykała oczy na płacących łapówki, bezwzględnie ścigając przemytników, którzy się im nie opłacali. Do czasu zawiązania się grup powstańczych armię i marynarkę wojenną uważano za zbędne.
Chrześcijański duch ewangeliczny, którym natchnieni byli wcześni osadnicy w rodzaju Karla Wanderjahrera wkrótce wygasł, zastąpiony z czasem przez rozwodnione, usankcjonowane przez państwo „duszpasterstwo” głoszące, że to, co oddaje się cesarzowi jest równie ważne, jak powinność względem Boga. Wśród ludu rozwinęły się różnego rodzaju kulty religijne. Siedzący w swoim biurze Kurt Arschmann doszedł do wniosku, że portret starego Karla Wanderjahrera patrzy na niego złowrogo.
A teraz, jakieś 250 lat po tym, jak staruszek pierwszy raz postawił stopę na planecie, gdy oligarchowie prawie mieli już w ręku najbardziej dochodowy towar w całej Ludzkiej Przestrzeni, ci cholerni radykałowie musieli zabić kapitana Rickdorfa i prawie setkę jego ludzi!



Dodano: 2011-01-17 15:19:54
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS