NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Poza cieniem" (wyd. 2024)

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Griffin, Kate - "Szaleństwo aniołów"
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Matthew Swift
Tytuł oryginału: A Madness of Angels
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Data wydania: Styczeń 2011
Wydanie: I
ISBN: 978-83-7480- 196-6
Oprawa: miękka
Format: 135 x 202 mm
Liczba stron: 560
Cena: 39,00 zł
Rok wydania oryginału: 2009
Wydawca oryginału: Orbit
Tom cyklu: 1



Griffin, Kate - "Szaleństwo aniołów"

Wstęp: Kłopoty z telefonami
w którym przywołanie jest prawie (ale nie do końca) idealne,
zdobywa się nowych przyjaciół i przypominają się dawni wrogowie

Nie tak to miało wyglądać.
Przebudzenie trwało za długo. Ciepła podłoga pod moimi palcami, gruby, gryzący dywan, mrowienie na skórze, szybko przeradzające się w gwałtowne pieczenie, jakby mrówki wgryzały się w ciało. Zbyt długo nic nie czułem. Kończyny miałem słabe jak u niemowlęcia. Powiedziałem „poruszcie się” i palce moich stóp mnie posłuchały. Reszta ciała zadrżała z wysiłku. Rzekłem „mrugnijcie” i moje oczy upodobniły się do dwóch częściowo przeżutych cukierków toffi, szorstkich, lepkich i nieustępliwych. Moje powieki walczyły z ich oporem, jakbym próbował łączyć podnoszenie ciężarów z biegiem maratońskim.
Odnosiłem jednak wrażenie, że to wszystko minie. Błękitny szok towarzyszący mojemu przebudzeniu, jeśli to jest właściwe słowo, odszedł, maleńkie elektryczne robaki wryły się w podłogę albo odpełzły na sufit, wracając do linii telefonicznych. Gorący koc ich osłony opadł z mojego ciała. Zimno wżarło się niczym wielka, głodna bestia we wszystkie stawy i w każdy cal skóry. Moje kości stały się za długie dla ciała, a mięśnie nagle rozluźniły się tak bardzo, jakby nigdy już nie miały się napiąć. Wszystkie części ciała zaczęły drżeć, gdy wróciło czucie.
Leżałem na podłodze nagi jak wąż, który zrzucił skórę. Rozważyliśmy swoją sytuację.
UciekajuciekajuciekajuciekajuciekajUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJ! – wysyczał spanikowany głos w moim wnętrzu, ten sam, który postrzegał odległe o cal od nosa nogi łóżka jako stopy olbrzyma, w szumie ruchu ulicznego przebijającym się niekiedy przez szelest deszczu słyszał odgłos jadu ściekającego po rozwidlonym języku, a słabe neonowe światło sączące się przez znajome brudne okno uważał za gorące jak blask słońca w południe, padający na ziemię przez dziurę w warstwie ozonowej.
Spróbowałem poruszyć nogą, co spowodowało dziwne zawroty głowy, jakby było to najwyższe osiągnięcie, do którego przygotowywałem się przez całe życie, spełnienie wszelkich moich ambicji. A może chodziło po prostu o to, że w nasze ciało wbijały się igły oraz szpilki i, nie bardzo wiedząc, jak sobie poradzić z bólem, uciekliśmy się do śmiechu. Odwróciłem głowę, wtykając nos w zakurzony dywan, by stłumić obłąkańczy chichot, a jednocześnie podciągnąłem kolana pod brodę. Do kącików ust spływały mi łzy. Spróbowaliśmy ich z zaciekawieniem. Słony smak wydał się nam przyjemny, jak pierwszy, przywołujący do ust ślinę kęs gorącego, kruchego boczku. Odnalezienie talerza takiego boczku stało się nagle główną motywacją w moim życiu, pragnieniem, które przesłoniło wszystko inne. Dlatego, mając światło za przewodnika, szarpnąłem się ze wszystkich sił, wlazłem na łóżko i przeczołgałem się na drugą stronę. Oparłem się o szafkę, czekając, aż świat zdecyduje, gdzie jest dół.
Miejsce, w którym się znalazłem, nie do końca było moim pokojem, niezgodności były jednak niewielkie i powierzchowne. To były moje ściany, sam je pomalowałem na nieszkodliwy bladożółty kolor. I moje okno, z widokiem na niewielki korowód łatwych do rozpoznania sklepów po drugiej stronie ulicy: kiosk z gazetami, sklep monopolowy, sklep z drobiazgami, w którym sprzedawano również sprzęt gospodarstwa domowego, pralnia samoobsługowa oraz sławny sklepik pani Lee Po, oferujący chińszczyznę na wynos. W jego oknie nadal radośnie świeciła czerwona lampa. Moje okno, mój widok, ale nie mój pokój. Łóżko było nowe: brzydki mebel na wysoki połysk, udający sprzęt ze średniowiecznej sypialni dla nowożeńców, przeznaczony dla księżniczki w spiczastym kapeluszu. Materac, na którym usiadłem, okazał się tak twardy, że po niespełna minucie poczułem ból. Na ścianie wisiało wielkie lustro w złoconej ramie – wyobrażałem sobie, że Maria Antonina mogłaby się w nim przeglądać, poprawiając fryzurę – w kącie zaś stały dwie szafy, nie jedna. Polazłem do nich i oparłem się o bliższą, by odzyskać dech w piersi po tej epickiej wędrówce. Po otworzeniu pierwszej szafy sączące się spod drzwi światło i wpadający przez okno blask neonów pozwoliły mi zobaczyć tweedowe żakiety, długie jedwabne suknie, białe i kremowe koszule o charakterystycznym kroju, czarne skórzane buty o ostrych szpicach, sandały na wysokich obcasach, składające się wyłącznie z rzemieni bez żadnej osłony, oraz torebkę wielkości puchowej poduszki, wiszącą na grubym złotym łańcuchu. Otworzyłem ją i przeszukałem zawartość. Znalazłem portfel z pięćdziesięciofuntowym banknotem, który sobie wziąłem, dwie karty kredytowe, kartę biblioteczną z miejscowej biblioteki i mały pliczek grubych, białych wizytówek. Wyciągnąłem jedną i przeczytałem w słabym świetle: „Laura Linbard, współpracownik KSP”. Położyłem ją na łóżku i uchyliłem drzwi drugiej szafy.
Znalazłem tam spodnie, koszule, marynarki, a także – ku swemu zaskoczeniu – wielką parę grubych żółtych spodni rybackich oraz żeglarskie buty. Na dnie stała mała skrzynka, wyglądająca na ważną. Otworzyłem ją. W środku był stetoskop, mała apteczka, termometr oraz kilka specjalistycznych, groźnie wyglądających narzędzi z metalu. Wolałem nie snuć domysłów na temat ich przeznaczenia. Zdjąłem z wieszaka białą bawełnianą koszulę oraz szare spodnie. W szufladzie znalazłem majtki, które nie pasowały na mnie zbyt dobrze, oraz grube czarne skarpetki. Ubierając się, ostrożnie ­dotykałem lewego barku i klatki piersiowej w poszukiwaniu uszkodzeń. Okazało się jednak, że wszystkie kości się pozrastały, a skóra zagoiła. Nie wyczułem nawet blizny ani śladów zakrzepłej krwi.
Rękaw koszuli sięgał mniej więcej do nasady mojego kciuka, a nogawki do połowy długości stóp. Za to skarpetki jak zwykle pasowały świetnie. Buty natomiast były o kilka numerów za małe. To mnie zdziwiło. Jak to możliwe, by ktoś miał tak długie kończyny, ale nosił buty maleńkie, jakby w dzieciństwie wiązano mu stopy? Postanowiłem je zostawić, choć obawiałem się, że mogę potem tego żałować.
Włożyłem wizytówkę i banknot do kieszeni spodni, a potem ruszyłem ku drzwiom. Po drodze zobaczyliśmy swe odbicie w wielkim lustrze i zatrzymaliśmy się, gapiąc się na nie z fascynacją. Czy tak teraz wyglądaliśmy? Ciemnokasztanowe, rozczochrane włosy sugerowały, że nie dbamy o takie sprawy – były za krótkie, by można je uznać za artystowską demonstrację, i za długie, by były modne. Bladą twarz pokrywały piegi od słońca, a nos był za duży w porównaniu z drobnymi rysami twarzy. Głowa sprawiała wrażenie przypadkowo nasadzonej na ciało, któremu niedorzecznie duże ubranie nadawało jeszcze bardziej patykowaty wygląd. Nie było to ciało, jakie byśmy dla siebie wybrali, ale dawno już wyrzekłem się marzeń o upodobnieniu się do któregoś z gwiazdorów filmowych, z typowym dla przeciętniaków pragmatyzmem uświadomiwszy sobie, że taki już jestem i wcale mi to nie przeszkadza.
I to ja patrzyłem na siebie z lustra.
Ale nie do końca ja.
Podszedłem bliżej. Przekrzywiałem głowę, przesuwając palcami po brudnych, przetłuszczonych włosach w poszukiwaniu siniaków albo blizn. Przebudzenie wyglądało na w pełni udane, nadal jednak odnosiłem wrażenie, że coś tu nie gra.
Zbliżyłem się jeszcze bardziej, aż szkło pokryło się szarą parą mojego oddechu, i spojrzałem sobie w oczy. We wczesnej młodości gryzłem się tym, że są takie okrągłe, z jakiegoś powodu wyobrażając sobie, że małe oczy równają się wysokiej inteligencji, aż wreszcie któregoś dnia, w szkole, trzynastoletni Max Borton wytłumaczył mi, że wielkie, ciemne oczy zapewniają powodzenie u dziewczyn. Zamrugałem i odbicie odpowiedziało tym samym. Tęczówki lśniły w pomarańczowawym blasku ulicznych latarń jak ślepia kota. Kiedy ostatnio miałem okazję przyjrzeć się swym oczom, były czarne. Teraz zrobiły się intensywnie jasnoniebieskie niczym niebo w bezchmurny zimowy dzień. Wyglądały jak oczy albinosa i nie byłem już jedyną istotą spoglądającą nimi na mnie.
Uciekajuciekajuciekajuciekajuciekajuciekaj UCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJ!
Dotknąłem głową zimnego szkła, walcząc z nagłym przerażeniem, grożącym nam upadkiem na podłogę. Musiałem cały czas oddychać, cały czas pozostawać w ruchu. Nic innego nie miało znaczenia. Jeśli będę uciekał wystarczająco długo i szybko, może uda mi się stworzyć jakiś plan. Ale jeśli człowiek i tak już nie żyje, nic innego nie ma znaczenia.
Moje nogi działały sprawniej od mózgu. Wyprowadziły mnie z pokoju. Palce otworzyły drzwi. Zamrugałem, porażony oślepiającym blaskiem stuwatowej żarówki palącej się na korytarzu. Położono tu nowy dywan i wypolerowano poręcze, ale na ścianie wisiał obraz, reprodukcja Picassa, przed zbyt wielu już laty kupiona przeze mnie za piątaka – same kolory i dziwne, porozrzucane proporcje. Obraz całkowicie pochłonął naszą uwagę. Wisiał dokładnie tam, gdzie go umieściłem. Uznałem to niemal za zniewagę. Byliśmy zafascynowani: eksplozja wizualnych cudów nabyta za cenę taniego tajskiego posiłku wisiała przed nami w całej swej chwale. Czy wszystko było takie? Spróbowałem to sobie przypomnieć. Oblizałem wargi i poczułem smak starej zakrzepłej krwi. Myśli i wspomnienia wciąż pozostawały zbyt splątane, bym mógł się z nich czegoś dowiedzieć. Najważniejsze, by pozostawać w ruchu, przeżyć wystarczająco długo, by stworzyć jakiś plan i poznać odpowiedzi.
Z dołu dobiegły mnie śmiechy, brzęk szkła i dźwięk otwieranych drzwi. Usłyszałem kroki zmierzające z salonu do kuchni, stukot luźnej, białej płytki pośrodku romboidalnego wzoru, brzęk talerzy i warczenie wentylatora pieca, usuwającego gorące powietrze.
Ruszyłem na dół. Coraz wyraźniej słyszałem uprzejmą, towarzyską rozmowę. Dominowała w niej kobieta o przenikliwym głosie i śmiechu, który zaczynał się gdzieś w głębi nosa, nim zszedł do płuc, a potem wydostał się na zewnątrz. Poczułem do niej instynktowną antypatię. Zerknąłem w stronę kuchni i zobaczyłem odwróconego do mnie plecami mężczyznę. Pochylał się nad czymś, co parowało, i buchała od tego woń ciasta. Minąłem kuchnię jak oszołomiony duch, który nie potrafi pojąć, że umarł, i pchnąłem uchylone drzwi salonu.
Siedziało tam troje ludzi. Czwarte, wolne krzesło czekało na nieobecnego kucharza. Pili wino, a na stole o blacie z matowego szkła stały resztki sałatki. Nikt nie zauważył, że wszedłem do środka. Skupiali uwagę na kobiecie wyglądającej i brzmiącej, jakby była w samym środku dowcipnego monologu. Nagle jednak spojrzała w moją stronę.
– George, ciasto...
Nim jeszcze skończyła mówić, kieliszek wypadł z jej rąk i rozbił się o blat. Brzęk przyciągnął uwagę pozostałej dwójki.
Gapili się na mnie, a ja na nich. Zapadło pełne zażenowania milczenie, jakie tylko Anglicy potrafią odgrywać tak doskonale. Chwila zapewne trwała krócej niż sekundę, ale odniosłem wrażenie, że minęło kilkanaście tyknięć zegara. Potem stało się to, co zapewne musiało się stać. Jedna z kobiet krzyknęła.
Wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegło drżenie. Jej głos przebił się przez warstwę grozy i niezrozumienia otulającą mój mózg. Wreszcie zrozumiałem, w końcu sobie uświadomiłem, że to już nie jest mój dom, że zbyt długo mnie tu nie było, że ci ludzie to prawowici właściciele, a ja jestem w ich oczach intruzem. Krzyk uderzył w mój umysł z siłą buforów pociągu, utorował w mojej świadomości ścieżkę, po której do środka wlała się cała reszta. Zrozumiałem, że jeśli mój dom nie należy już do mnie, straciłem również dawne życie, dobytek, pieniądze, długi, ubrania, buty, filmy i muzykę. Wszystko to zniknęło w mgnieniu oka – rzeczy, które posiadałem jeszcze jako chuderlawy nastolatek; elektryczna szczoteczka do zębów, którą podarował mi ojciec w przypływie nagłej troski o moje zdrowie; zdjęcia kolegów i miejsc, w których byłem; egzemplarz Calvina i Hobbesa, otrzymany od mojej pierwszej dziewczyny na znak wiecznej przyjaźni na Gwiazdkę po naszym zerwaniu; ulubione pantofle; wakacje, które planowałem spędzić w górach północnej Hiszpanii; wszystko, na co pracowałem, co posiadałem i co pragnąłem osiągnąć, ulotniło się z tym jednym krzykiem.
Rzuciłem się do ucieczki. Nie uciekaliśmy przed dźwiękiem, nie on nas przestraszył. Chciałem się zagubić. Żałowałem, że w ogóle się przebudziłem, zamiast nadal unosić się w błękicie.

***

Pewnego razu, nie tak dawno temu, usiadłem ze swą szaloną babcią na ławce obok zaśmieconego niedopałkami trawnika przezwanego przez miejscową radę „zielenią osiedlową”. Patrzyliśmy na przelatujące wysoko samoloty i na podświetlone pomarańczowawym blaskiem chmury przesłaniające żółty, posępny księżyc. Miała na sobie ciepły płaszcz z kapturem, wyblakłą niebieską koszulę nocną i wielkie, różowe kapcie. Ja włożyłem szkolny mundurek i duży granatowy płaszcz po ojcu. Matka znalazła go któregoś dnia w kartonowym pudle. Zamierzała go spalić, ale zalałem się łzami. Miałem dopiero jedenaście lat i nie byłem pewny, dlaczego mi na nim zależy, matka zgodziła się jednak zachować go dla mnie.
Siedzieliśmy tam we dwoje. Gołębie obsiadały rynsztoki i mury, skakały wokół pantofli babci, kuśtykały na naderwanej nóżce, łopotały połamanymi, wystrzępionymi skrzydłami, gapiły się na nas okrągłymi, pomarańczowymi, niemrugającymi oczami osadzonymi w maleńkich główkach niczym szklane soczewki. Nie okazywały strachu. Powinienem odrobić lekcje z matematyki, ale nie miałem zamiaru się tym zajmować. Brzuch wypełniał mi mrożony groszek z keczupem. Zbliżała się zima, ale pogoda była ­ładna. Panował rześki chłód, a powietrze było zupełnie przezroczyste. We wszystkich domach na osiedlu zapalono już światła. Byłem tajnym agentem, chłopcem, który siedział w mroku na ławce i obserwował, jak pan Paswalah spod dwudziestego siódmego prasuje koszule, Jessica i Al spod trzydziestego drugiego kłócą się, kto ma posprzątać, a stara pani Gregory spod dwudziestego pierwszego przerzuca trzysta kanałów telewizyjnych w poszukiwaniu czegoś głośnego i pełnego przemocy. Dopóki żył jej mąż, wstydziła się oglądać takie rzeczy. Damie wychowywanej w latach czterdziestych ubiegłego stulecia nie wypadało zachwycać się filmami takimi jak Szklana pułapka.
Siedziałem obok babci, jak podczas wielu poprzednich nocy. Tylko nas dwoje, gołębie i nasz skradziony świat obserwowanych ukradkiem okien.
Babcia milczała przez długi czas. Sprawiała wrażenie szczęśliwej właściwie tylko wtedy, gdy siedziała na tej ławce wśród gołębi. Nagle zwróciła się ku mnie i spojrzała mi prosto w oczy.
– Chłopcze?
– Słucham, babciu? – wymamrotałem.
Wciągnęła usta, osłaniając jasnoróżowe dziąsła. Sztuczną szczękę zostawiła w domu, obok małego łóżka. Przeżuwała wargi przez dłuższą chwilę, spoglądając na niebo, a potem na ziemię. Wreszcie skierowała wzrok z powrotem na mnie.
– Ładnie śpiewasz w chórze, prawda?
– Tak, babciu – skłamałem. Może i płakałem, by uratować płaszcz ojca, ale uważałem się już za nastolatka i nigdy w życiu nie zgodziłbym się śpiewać w szkolnym chórze.
– Chłopcze?
– Słucham, babciu?
– Ściągasz na sprawdzianach?
– Tak, babciu.
– Mówiłam im, mówiłam, ale wszystkie starsze panie powtarzały... Angelina ma kłopoty z lewym uchem, wiedziałeś o tym? Ściągasz na sprawdzianach, chłopcze?
– Nie, babciu.
– Pamiętasz, by naostrzyć ołówki, zanim wyschnie atrament?
– Tak, babciu.
Zapadła bardzo długa cisza. Pamiętam, że gapiłem się na nogi staruszki, wystające spod nocnej koszuli. Były szare, pokryte sinymi żyłami, wielkie i obrzękłe. Wyglądały jak spłaszczone bryły cuchnącego, pleśniowego sera, wyrastające z pantofli.
– Chłopcze? – odezwała się wreszcie.
– Słucham, babciu.
– Nadchodzi cień, chłopcze – westchnęła. Wyciągnęła serwetkę z kieszeni płaszcza, by wytrzeć cieknący nos. – Nadchodzi cień. Jeszcze go tu nie ma. Nie przyjdzie tak szybko. Ale nadchodzi. Zje cię, chłopcze.
– Tak, babciu.
Uniosła szybko rękę i zdzieliła mnie w ucho. To było tak, jakby walnęła mnie cienkim płatem surowego mięsa.
– Słuchaj! – warknęła. – Gołębie go widziały! Widziały wszystko! Nadchodzi cień. Młodzi nigdy nie słuchają. Idzie po ciebie, chłopcze. Jeszcze nie, jeszcze nie... będziesz musiał śpiewać jak anioły, żeby go powstrzymać.
– Tak, babciu.
Spojrzałem w wyblakłe, pokryte zaćmą oczy i ku swemu zaskoczeniu zauważyłem, że zaszły łzami. Ująłem jej rękę, nagle zatroskany.
– Babciu? Dobrze się czujesz?
– Nie jestem szalona – oznajmiła, wycierając nos i oczy zasmarkanym rękawem. – Nie jestem wariatką. Widziały go. Gołębie wiedzą najlepiej. Widziały go. – Uśmiechnęła się, odsłaniając dziąsła pełne maleńkich strzępków ciała, zwisających luźno w miejscach, gdzie kiedyś były zęby.
Wstała, chwiejąc się przez chwilę. Ptaki rozpierzchły się na wszystkie strony. Potem ujęła mnie za ręce, pociągnęła ku sobie i zaczęła tańczyć, pchając mnie w przód i w tył z gracją i swobodą pijanego wielbłąda. Tańczyliśmy walca w blasku miejskich latarń.
– „Myśmy są światło, myśmy są życie, myśmy są ogień, ta‑dam, ta‑dam!” – nuciła cały czas niemelodyjnym, piskliwym głosem. – „Wyśpiewujemy elektryczny płomień, ta‑dam, dudnimy z podziemnym wiatrem, ta‑dam, tańczymy niebo! Stań się nami i bądź wolny...”.
Zatrzymała się tak gwałtownie, że wpadłem na nią, tonąc w tłustych, skulonych ramionach.
– Za wcześnie, by śpiewać. – Westchnęła, patrząc mi prosto w oczy. – Nie jesteś gotowy, chłopcze. Jeszcze nie. Trzeba zaczekać. Potem zaśpiewasz jak anioł. Gołębie mają za małe mózgi, by kłamać.
Znowu zaczęła tańczyć, jak zgarbiony, śpiewający nocny duszek, aż po chwili mama kazała nam iść spać.
Spoglądając wstecz, zdaję sobie sprawę, że problem nie polegał na tym, że babcia wiedziała więcej niż mi mówiła. Prawda wyglądała tak, że szczerze powiedziała mi wszystko, ale miałem za mało rozumu, by to pojąć.

***

Zatrzymałem się, gdy stopy zaczęły mi krwawić. Nie miałem pojęcia, gdzie się znajduję ani jaką drogą tu dotarłem. Wiedziałem tylko, że jestem na skraju błoni albo małego publicznego parku, jest ciemna noc, a pogoda sugeruje wczesną wiosnę albo późną jesień. Z wielkich platanów otaczających porośnięty trawą obszar opadały liście. Zatem jesień. Padała osobliwa londyńska mżawka, zimna i wilgotna, lecz zarazem jakby niedostrzegalna w różowopomarańczowym blasku latarń. Przypominała raczej gęstą mgłę unoszącą się w powietrzu niż prawdziwy deszcz. Nie potrafiłem zebrać myśli, było na to za wcześnie. Gdy dotarło do mnie, że wszystko straciłem, panika ogarnęła mój umysł na podobieństwo gorącego prysznica, nie pozwalając mi się zastanowić, co powinienem zrobić albo dokąd pójść.
Znalazłem mroczny, oświetlony tylko blaskiem neonów tunel przebiegający pod torami kolejowymi. Tej nocy nie zagarnął go dla siebie żaden żebrak ani bezdomny włóczęga. Osunąłem się na zimny, suchy chodnik, podciągając kolana pod brodę. Przez długą chwilę dygotałem tylko i kuliłem się z zimna, próbując uporządkować myśli. Smak krwi w ustach doprowadzał mnie do szaleństwa. Przypominał gorzki, niemożliwy do wypłukania posmak lekarstwa na kaszel. Znowu pomyślałem o intensywnie niebieskich oczach nieznajomego widocznych w moim odbiciu. Spróbowałem umieścić te oczy we własnej twarzy. Wspomnienia nie powodowały fizycznego bólu. Umysł świetnie sobie radzi z zapominaniem o tym, o czym, nie chce pamiętać. Niemniej każda myśl przynosiła ze sobą strach przed bólem, przywoływała na nowo to, co było kiedyś. Byłem gotowy czmychnąć na jakąś niezamieszkaną skałę, daleko od ludzi i latarń, by tylko przed tym uciec.
Rozważałem ów pomysł przez krótką chwilę, powtarzając sobie, że utrata wszystkiego jest w rzeczywistości zamaskowanym wyzwoleniem. Jak postąpiłby w takiej sytuacji Budda? Zapewne powędrowałby na bosaka przez błotniste, niezaorane pole, radując się ponownymi narodzinami. Wyobraziłem sobie robaki między palcami swych stóp, tłuste, wijące się, różowoszare ciała, zimne jak deszcz, którym się karmiły. Zmieniliśmy zdanie. Uciekniemy, ale nie tak daleko.
Jak zawsze, kiedy się bałem, pozwoliłem swym zmysłom dryfować bezwładnie. To był odruch, wpojony mi niemal na początku szkolenia, gdy mój nauczyciel po raz pierwszy...
...gdy mój nauczyciel...
Daj mi życie!
...nadchodzi cień...
uciekajuciekajuciekajuciekajuciekaj UCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJUCIEKAJ.
Oddychanie było siłą, mur zapewniał bezpieczeństwo. Wcisnąłem w niego plecy, wspierając głowę o cegły. Z muru nie wyłonią się palce, z cieni nie wyrosną pazury. Im większa część mojego ciała pozostawała w kontakcie z czymś materialnym, im mniej było miejsc, w które mogłaby zakraść się ciemność, tym lepiej dla mnie. Wyobraziłem sobie wielkiego, szczekającego psa, otwierającego zaślinioną, pełną zębów paszczę, wiernego towarzysza, który przysiadł u mego boku, gotowy pełnić straż, gdy ogarnie mnie znużenie. Mógłbym też wykombinować inne rzeczy, niemal równie dobre jak stróżujący pies, ale nie byłem pewien, czy nie przyciągną zbytniej uwagi.
Znowu zacząłem oddychać wolniej, uruchamiając zmysły w poszukiwaniu informacji. Z góry dobiegała woń elektryczności, spłukiwanego przez deszcz moczu, rozlanego piwa i suchej zaprawy murarskiej. Odległy stukot nocnego pociągu podmiejskiego, wiozącego nielicznych, sennych pasażerów na przedmieścia i dalej. Autobus przejeżdżający z pluskiem przez kałużę powstałą nad zatkanym odpływem. Zatrzaskujące się drzwi. Dobiegające z oddali zawodzenie policyjnego sygnału. Gdy byłem chłopcem, dźwięk policyjnych syren dodawał mi otuchy. Świadczył o obecności strażników w niebieskich strojach, chroniących nas przed nocą. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że świadczy to o istnieniu czegoś, przed czym trzeba nas chronić. Teraz syreny zabrzmiały znowu i zastanawiałem się, czy śpiewają dla mnie.
Byłem ubrany za cienko na taką noc. Ubranie nasiąknęło deszczem, zrobiło się zimne i lepkie, przylegało do skóry, powodując swędzenie. Czułem, że ramiona pokrywa mi gęsia skórka. Poczuliśmy się nią zafascynowani. Odwinęliśmy rękaw, by przyjrzeć się owemu zniekształceniu naszego ciała oraz maleńkim włoskom, stojącym na baczność jak naelektryzowane. Nawet zimno nas interesowało. Nasze zmysły robiły się od niego nieadekwatne, stopy nie mieściły się w przestrzeni, którą zamieszkiwały, a odrętwiałe palce dłoni wydawały się wielkimi kawałkami dyni. Nasunęła się nam myśl, że ludzkie ciało jest bardzo zawodnym narzędziem.
Chrupiący boczek.
Zapach ciasta.
Smak krwi.
Wspomnienie o...
...o...
Przymknij oczy, a wszystko wróci. Pożółkłe zęby i niebieskie oczy spoglądające na ciebie z góry. Zaciśnij mocno powieki, a krew znowu popłynie po twoim ciele, pokrywając plecy i boki, ścieknie po podeszwie stopy, zakrzepnie w tkaninie skarpetek.
Naprawdę chcesz przypomnieć sobie to wszystko?
Nie? Tak też sądziłem.
Nie zamykaj oczu.
Zsunąłem rękaw, wcisnąłem podbródek głębiej między kolana, oplotłem się rękami i skrzyżowałem nogi.
Na odebranie czekały meldunki innych zmysłów.
Zerknij na chwilę, spojrzyj ulotnie, co to szkodzi? Nikt nic nie zauważy. Wciągnij to do płuc i może wszystko będzie w porządku, pomimo cieni?
Zaczerpnąłem tchu, pozwalając, by miejscowe powietrze wniknęło mi głęboko w płuca, wypełniając moją krew i mój mózg swoimi objawieniami. Gotowy?
Aura miejsca, w którym kuliłem się jak dziecko, miała ostry, gryzący posmak. Tuż nad ziemią była rzadka, znacznie rzadsza niż tam, gdzie życie pojawia się częściej i w większej obfitości. Niemniej wyczułem też ślady innych miejsc, przyniesione tu przez powietrze, pochwycone w całym mieście przez przejeżdżające górą pociągi. Moc i struktura, jakie zdołałem wyczuć, miały silny zapach, ale były śliskie w dotyku, cofały się przed zbyt stanowczym rozkazem, jak spłoszony ptak. Mimo to dały mi pocieszenie i odrobinę ciepła.
Podniosłem się i spojrzałem na białe ściany, odczytując pokrywające je graffiti. Większość wyglądała zwyczajnie: „J to gej!” albo „P&N na wieki”, ale na jednej ze ścian wypatrzyłem pomarańczową smugę farby, pełną pętli i nagłych zakrętasów. Poznawałem ją. Dotknąwszy jej palcami, poczułem ciepło i lekkie mrowienie, jakbym dotykał poruszającego się powoli piasku. To był znak żebraków, znaczący granicę klanowego terytorium. Ucieszyłem się, że moje zmysły nadal pozostają wrażliwe na takie rzeczy. Niewykluczone, że mogły nawet stać się jeszcze wrażliwsze. Rozumieliśmy ewentualne korzyści, ale ta myśl mnie nie pocieszyła.
Wlokłem się przez tunel, przyglądając się z uwagą wszystkim plamom farby i zadrapaniom na białych ścianach. Przekazy mówiące:

NIE POZWÓL, BY SYSTEM CIĘ ZNISZCZYŁ
albo:
xxULTRASxx
albo:
Nie liżcie pędzli

zlewały się ze sobą na pokrytej cementem, pomalowanej na biało powierzchni.
Moją uwagę przyciągnęła plama farby u końca tunelu. Nie miała typowych cech ochrony, jakimi posługują się ci, którzy znają się na takich sprawach, by bronić swojego terytorium. Napis namalowano czarnym sprayem, prostymi, drukowanymi literami. Głosił: „ZROBIŁEM Z SIEBIE CIEŃ NA ŚCIANIE”.
Zaniepokoił mnie ten widok, lecz inne wydarzenia owego wieczoru były ważniejsze, zignorowałem więc napis. Nie miałem farby, ale zanurzyłem palce w ostrym posmaku tego miejsca i w samym środku tunelu zacząłem rysować na ścianie własny znak. Poczułem, że nawet ta drobna czynność dodaje mi otuchy. Nakreśliłem długi symbol ochronny, mój własny znak chroniący przed złem i szkodą. Nie był to pies stróżujący, ale zawsze coś.
Kiedy skończyłem, rozbolała mnie głowa, a palce zaczęły mi drżeć. Nawet coś tak małego kosztowało mnie bardzo wiele. Z moich kończyn odpłynęły resztki sił. Wypełniające mnie ciepło sugerowało istnienie pustki, którą czas być może zdoła wypełnić. Słabość brała się nie tyle z wyczerpania, ile z niedoświadczenia, jakby palce wyrosły mi dopiero przed chwilą, a mięśnie były niewypróbowane, jeszcze nieprzyzwyczajone do użytku, jaki zwykłem z nich robić. Osunąłem się na ziemię pod przeciwległą ścianą i czekałem.
Minęło zaledwie kilka sekund, nim rysunek nakreślony przeze mnie na ścianie zapłonął z sykiem. Tworzące go linie ujawniły się jako wąskie czarne zakrętasy. Przywarłem do chodnika i z drżeniem podciągnąłem kolana pod brodę. Białe jarzeniówki na suficie buczały cicho. Czułem dobiegający od nich zapach elektryczności. To jej właśnie dotyczyła pierwsza lekcja zawsze udzielana każdemu, kto uczył się mojego zawodu.
Podjąłem ryzyko, zgarniając koniuszkami palców odrobinę ciepła i światła z jednej z nich. Lampa zgasła, gdy wciągnąłem w siebie jej energię. Maleńka jak ziarnko grochu kulka żarzącego się blasku, którą w ten sposób uzyskałem, paliła się między dwoma moimi palcami na podobieństwo zapałki. Była szokująco gorąca w dotyku, ale nie wystarczała, by podtrzymywać życie. Nie wiedząc, co sprawi mi więcej bólu, zimno czy brak sił, odważyłem się przyciągnąć jeszcze nieco więcej światła oraz kilka dodatkowych stopni ciepła. Uformowałem je w kulkę pieszczotliwymi ruchami palców. Niemal wszystkie światła w tunelu zgasły, zostało tylko po jednym na obu końcach. Od wysiłku zalał mnie zimny pot, straciłem dech w piersiach i zaczęło mi paskudnie szumieć w uszach, ale za to trzymałem teraz w rękach niematerialną kulę białego blasku dorównującą niemal wielkością piłce nożnej. Położyłem się, zwinięty wokół niej, jakby była torbą wypełnioną szczerym złotem. Ciepło wypełniło moje ciało, przeganiając z ubrania część wilgoci. Zamknąłem oczy.
Nie chcieliśmy zasnąć. Nasze myśli gnały opętańczo, nasze zmys­ły sięgały tak daleko, jak tylko to było możliwe, wnikając w stukot pazurków biegnącego kanałem szczura i węszący nos miejskiego lisa o wystrzępionym ogonie. Próbowaliśmy wykryć kształt i posmak wszystkiego, co żyło wokół nas. Byłem już jednak zmęczony – zanadto zmęczony – i bez względu na to, czego mogliśmy pragnąć, musiałem się przespać. Poczułem, że moje powieki opadają z impetem katowskiego miecza.

***

Smak krwi.
Pożółkłe zęby i załzawione, niebieskawe oczy.
Daj mi życie daj mi życie daj mi życie daj mi życie DAJ MI...
To nie do końca był sen.
Dobiegający z oddali dźwięk syreny, odgłos jadących samochodów. Ktoś wędrował przez noc, tropiąc kogoś innego. Czołgał się po rynsztokach, rozmawiał z gołębiami, kradł nos rudemu lisowi szukającemu hamburgera na kolację.

***

Sen nie był dla nas przyjemny. Nasze sny mieszały się z naszą rzeczywistością, światem oglądanym przez niebieską mgiełkę. Zawsze uwielbiałem takie noce, gdy rynsztokami spływała deszczówka. Wszystko stawało się wtedy czystsze i wyraźniejsze. Umysł z łatwością mógł zawędrować daleko, nie przeszkadzały mu opary tłoczącego się gęsto życia, gorączkowa ruchliwość tak często przeszkadzająca wędrownemu wzrokowi. Myśli bez słów.
Spałem najwyżej kilka godzin. Kiedy się obudziłem, ciepło odpłynęło już z moich rąk z powrotem do lamp, jarzących się teraz intensywnym, białym blaskiem, tak samo jak przedtem. Moją uwagę przyciągnęło słabe kap, kap, kap, słyszalne na samej granicy zmysłów.
Pomarańczowy znak żebraków umieszczony na jednym z końców tunelu spływał na ziemię jak krew sącząca się z nosa. Farba zatrzymała się na wyniosłości muru, utworzyła jeziorko, a potem przelała się, skapując z cichym, regularnym rytmem do smętnej ­kałuży powstałej na ziemi. Zerknąłem na swój własny znak ochronny, spiralę wypalonej farby na drugim końcu tunelu. On również tracił już spoistość, linie jego mocy migotały, jakby przesłaniała je mgiełka, a u podstawy zaczął się zamieniać w płyn.
Wstałem na nogi, które natychmiast zameldowały mi, że nie chcą mieć nic wspólnego z resztą ciała, podkreślając swą opinię tępym, pulsującym bólem. Krew i ziemia zmieszały się ze sobą, tworząc ciemnobrązową plamę. Pokuśtykałem do wyjścia z tunelu i wyjrzałem na zewnątrz. Była jeszcze noc, a przynajmniej poprzedzająca świt pora, nim jeszcze horyzont zacznie jaśnieć. Deszcz dawał z siebie wszystko, pokrywając grunt małymi, srebrzystymi kraterami. Chodnik zamienił się w czarną jak heban taflę. Odbijające się w niej światło różowopomarańczowego neonu rozjaśniało kałuże swym blaskiem.
Poczułem, że moje zmysły się oddalają. Ogarnął mnie niepokój, zadrżałem z powodów wykraczających poza zwykłe zimno. Przez deszcz przebijała się jakaś woń, atakująca gwałtownie nozdrza, nie tylko odór, lecz również smak. Wnikała w głąb nosa, drażniąc jednocześnie wszystkie receptory, wskutek czego zalany potopem informacji mózg nie był w stanie zidentyfikować nawet części składowych zapachu, stwierdzić, że to są skórki pomarańczy, a tamto mokra tektura. To był odór ciepłych, wilgotnych śmieci, które gniły i pleśniały na interesujące sposoby w ciasnej, ciemnej, zamkniętej przestrzeni, nim wydostały się na świeże powietrze. Smród nasilał się z każdą chwilą.
Wytężyłem słuch, nasłuchując śmieciarek, zbieraczy odpadków albo złodziei.
Nic.
Tylko cichy syk topiącej się farby i szum deszczu.
Nie mam skłonności do paranoi, ale niedawne doświadczenia zmieniły moją perspektywę. Nie wydawało się prawdopodobne, by farba się topiła, a w powietrzu unosił się zapach śmieci – a nawet czegoś więcej niż śmieci, wrażenie było nieco ostrzejsze od zwyk­łego niesmaku – i między jednym a drugim nie było jakiegoś ­nieprzyjemnego związku. Odwróciłem się od smrodu i ruszyłem w drugą stronę tak szybko, jak tylko pozwalały mi obolałe stopy. Wyszedłem w deszcz, pozwalając by woda mnie obmyła. Szok sprawił mi przyjemność. Deszczówka wypłukała senność z moich oczu. W tej samej chwili inne zmysły odzyskały pełną czułość i zameldowały...
...smród śmieci...
...smak pleśni...
...dotknięcie deszczu...
...bezludna ulica pełna dziwnych cieni...
...odgłos kroków...
...nuta gorącego, suchego ozonu, coraz bliższa i silniejsza...
Ruszyłem przed siebie truchtem. To nie było miłe wrażenie. Każde zetknięcie podeszew stóp z ziemią przypominało mi, że ludzkie ciało waży bardzo dużo i cały ten ciężar opiera się na stosunkowo małej powierzchni. Doszliśmy do wniosku, że przybrana przez nas postać jest śmieszna. To absurd, że taki gatunek zdołał podbić świat.
Usłyszałem za sobą dźwięk przywodzący na myśl gazetę niesioną po piasku przez wiatr. Zerwałem się do biegu. Nagle przestałem się przejmować bólem. Zawładnęło mną pragnienie, by jak najszybciej znaleźć się gdzieś daleko. Odgłos nasilał się z każdą chwilą, podobnie jak smród. Towarzyszyło mu teraz dziwne, niskie dudnienie, przypominające warkot bardzo starego silnika wysokoprężnego na chwilę przed tym, nim się rozleci, buchając obłokami pary.
Zauważyłem zaułek przebiegający między dwoma domami. Było w nim pełno brudnych toreb ze śmieciami oraz oleistych kałuż. Skręciłem w uliczkę, kierując się ku murowi na jej końcu. W zamkniętej przestrzeni poczułem się bezpieczniej. Nie miałem dokąd uciekać, ale to, co mnie ścigało, miało tylko jedną drogę wejścia i mogłem stawić mu czoło, wiedząc, że moim plecom nie zagrożą pazury i pożółkłe zęby. Dobiegłem do muru i odwróciłem się, opierając się o wysoką, drewnianą bramę, zapewne prowadzącą do ogródka na zapleczu czyjegoś domu. Rozpostarłem dłonie na twardej powierzchni po obu stronach i zacząłem wciągać w siebie moc. Trwało to długo, bardzo długo. Minęło zbyt wiele czasu, odkąd ostatnio tego próbowałem. Od wielu lat nie musiałem tego robić. Nie dawałem jednak za wygraną. Moc wypełniała powietrze, aż wreszcie ściany otaczających mnie budynków przesłoniła mgiełka zrodzona z narastającego we mnie ciśnienia. Otoczyłem się ochronnym kokonem mocy, gotów cisnąć ją przeciwko każdemu, kto mógłby mnie szukać. Nie mogło być mowy o przypadku. Nie dzisiejszej nocy.
W wylocie zaułka nic się jednak nie pokazało. Wytężyłem słuch i usłyszałem ciche brzęk, brzęk, a potem odgłos przywodzący na myśl siorbanie gęstego surowego ciasta zbierającego się na dnie wazy. Potem to również ucichło i słyszałem tylko własny oddech. Mimo to nie opuszczała mnie typowa dla szaleńców pewność, że ktoś mnie obserwuje.
Nie ruszałem się z miejsca. Jeśli miało dojść do pojedynku na siłę woli między mną a tym, co czekało na zewnątrz, byłem gotów stać pod tym murem aż do świtu albo zmierzchu, zamiast narażać się na nieznane niebezpieczeństwo.
Uniosłem nagle głowę, gdy z pobliskiej rynny wypadła para gołębi. Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie pożyczyć ich oczu, by spojrzeć na świat z góry, postanowiłem jednak tego nie robić. Wystarczająco wiele wysiłku kosztowało mnie utrzymanie się na nogach. Wielozadaniowość nie wchodziła w grę.
Czekałem.
Może minęła minuta, a może dziesięć. Nie wiedziałem tego i było mi to obojętne. Wypełniająca organizm adrenalina nie pozwalała na ocenę upływu czasu.
Wtem usłyszałem stuk toczącej się po chodniku puszki. Spojrzałem na oparte o mur torby ze śmieciami. Jedna z nich pękła i jej zawartość wysypała się do nieruchomej kałuży, przez którą musiałem przejść, by dotrzeć do końca zaułka. Na wodzie unosiły się podarte torby po frytkach, skórki bananów, zużyte serwetki, rolki po papierze toaletowym, kartonowe pudełka po gotowych daniach do odgrzania, brudne ścierki kuchenne, odłamana od kubka rączka, podarta folia, zmięta taśma klejąca, zmiażdżone opakowania po soku pomarańczowym i półtłustym mleku. Wszystko to wysypało się z torby, a teraz – bardzo, bardzo delikatnie, bez widocznego powodu – zaczęło podskakiwać jak prażona kukurydza na patelni.
Strach skierował na mnie mały blady palec. Zrozumiałem, co się dzieje. Do tej pory szło mi zbyt łatwo.
Stare plastikowe torby, podarte reklamy i połamane pudełka na kompakty wysypywały się z torby, powiększając rozdarcie. Na chodnik wysypały się kolejne śmieci. Nagle zaczęły drżeć, a potem – najpierw najlżejsze, uniesione wiatrem reklamówki, resztki opakowań po szynce, folia, w której został kawałek sera – unios­ły się, jakby grawitacja była tylko przemijającą modą. Następnie cięższe śmieci – firmowe kartonowe pudełko na nowe przenośne radio, szczątki na wpół wyciśniętej cytryny, sterta skórek pomarańczy – wzbiły się jednym ciągiem ku górze niczym wijący się wąż. Oddalały się nieśpiesznie od rozdartej torby. Kawałki zmiętej taśmy klejącej prostowały się i rozciągały w locie, worki na chleb nadymały się niczym wypełnione gorącym powietrzem balony, unosząc się dnem ku dołowi. Nie było w tym nic gwałtownego, nic dramatycznego. Słyszałem tylko cichy szum i szelest starych śmieci.
Wszystkie leciały w jedno miejsce, ku cieniowi widocznemu u końca jednego z budynków. Skupiły się przy jego narożniku, gdzie mur spotyka się z rynną, i połączyły w jedną całość z owym cieniem. Srebrzysta torba po frytkach pokrywała coś, co mogło być ramieniem, kawałek tektury osłaniał coś, co można by opisać jako brzuch. Pokraczne stworzenie wyglądało jak organiczny gargulec, z jednej z jego kończyn skapywał dziwny, gęsty płyn. Czekało cierpliwie bez ruchu.
Nagle skierowało głowę ku mnie. W jego oczach paliły się dwa węgielki dogasających niedopałków. Gdy wydychało, z nosa, stworzonego z ułamanego kawałka rury wydechowej, buchał dym. Kiedy oderwało łapę od muru, o który się opierało, rozległo się mlaśnięcie dobrze przeżutej gumy. Błyszczące pazury były zrobione z ostrych jak brzytwa fragmentów starych puszek po coli albo zupie. Uda powstały z grubych gumowych węży, porzuconych na ulicy przez robotników po remoncie wodociągów, dolną część tułowia pokrywały kawałki blachy i tektury, wgniecione znaki drogowe oraz wyrzucone pudełka, tworzące razem osłaniający masywne podbrzusze pancerz. Czułem zapach jego gnijącego wnętrza, a przez szczeliny w powłoce mogłem je również zobaczyć. Składały się na nie zbutwiałe owoce, skórki od jabłek, frytki, niedojedzone hamburgery i porzucona chińszczyzna na wynos, wszystko to połączone w brązową masę kryjącą się pod zbroją niczym brzuch, z którego zdarto skórę. Stwór otworzył paszczę, błyskając zielenią zębów z butelkowego szkła. Twarz pokrywały mu stare gazety i czasopisma, ręce błyszcząca folia, skrzydła zaś powstały z dwóch półprzezroczystych pasm taśmy klejącej, unoszących się za nim z ostrym łopotem. Stawy łączył w całość drut bezpiecznikowy, wnikający w ciało niczym ścięgna. Istota czepiała się gumiastymi łapami ściany domu nade mną. Śmieci z rozprutej torby opadały na ciało, pokrywały zgarbiony grzbiet, owijały się wokół zginających się do tyłu kolan. Gdyby to było żywe stworzenie, powiedziałbym, że przypomina olbrzymią hienę, większą niż człowiek, garbatą i złowieszczą, o skulonej sylwetce sugerującej gotowość do ataku. Ponieważ jednak nie było żywe, a oddech miało gorący od utrzymującej je w całości mocy, widziałem, co to jest: śmieciuch.
Do tej pory szło mi stanowczo za łatwo.
Powinienem był przewidzieć, że prędzej czy później wydarzy się coś podobnego. Po prostu – nieco zbyt optymistycznie – stawiałem na później.
Stwór rozchylił szczęki lśniące od zielonego szkła, odsłaniając język z butwiejącego papieru ściernego. Syknął i z jego paszczy buchnęły czarne opary. Ostatnie połamane plastikowe słomki i przepalone żarówki uniosły się nad ziemię i opadły na ciało śmieciucha, czyniąc go większym i silniejszym. Wygiął grzbiet. Skrzydła z taśmy klejącej lśniły od spływającej po nich deszczówki. Z jego gardła wyrwał się syk przypominający odgłos odmawiającego posłuszeństwa gaźnika. Śmieciuch sięgnął ku mojej twarzy blaszanymi pazurami, z jego otwartej paszczy buchnęła kolejna chmura oparów. Potem odbił się tylnymi nogami od chodnika i spróbował odgryźć mi głowę.
Życie uratował mi raczej instynkt niż świadoma decyzja.
Uwolniłem ścianę mocy, którą wzniosłem. Fala trafiła śmieciucha w locie, odrzucając go do tyłu. Stwór walnął o ścianę. Z jego ciała eksplodowały brudne gazety i gnijące substancje organiczne. Runął na ziemię w stercie podartej folii i taśmy klejącej. Nie miałem zamiaru czekać, by się przekonać, czy to go powstrzyma. Byłem przekonany, że tak się nie stanie, więc bez dalszej zwłoki zacząłem raz po raz uderzać barkiem w wysoką drewnianą bramę, aż wreszcie zamek ustąpił i mogłem uciec do ogrodu. Śmieciuch dźwignął się już na tylne nogi, podarte resztki jego skóry napływały z powrotem na miejsce. Ruszył za mną, prychając głośno przez zardzewiały nos.
Przebiegłem po mokrym trawniku i wdrapałem się na przeciwległy mur, nie oglądając się za siebie. Potem zeskoczyłem ze znacznej wysokości na tory kolejowe, lądując na tyłku, który do tej pory nie ucierpiał zbytnio, przynajmniej w porównaniu ze stopami. Rozerwałem sobie skórę oraz ubranie o paprocie i połamane wózki z supermarketów, które w jakiś sposób zawsze lądowały przy torach. Rodzina szczurów uciekła w panice. Uderzyłem z łoskotem o twardą podsypkę torów i runąłem na nią, łapiąc się jednej z szyn, na szczycie gładkiej i srebrzystej, ale na bokach pokrytej grubą warstwą rdzy. Podniesienie się było zapewne jeszcze bardziej bolesne niż upadek na skarpę. Wszystkie mięśnie protestowały głośno, każdy cal skóry pokrywały skaleczenia, siniaki albo pęcherze. Pokuśtykałem wzdłuż toru błotnistym pasem, na którym podsypka stykała się z nasypem. Było mi wszystko jedno, dokąd idę, chciałem tylko jak najszybciej się oddalić. Śmieciuchy raczej nie krążą po ulicach Dulwich, atakując przypadkowo wybrane ofiary. Mają cel, kieruje nimi czyjaś wola. Nietrudno było się domyślić, że dzisiaj stwór ­ścigał nas. Słyszałem za sobą przeciągłe zawodzenie polującego śmieciucha, dźwięk przypominający pisk hamulców starego autobusu. Zabrakło mi odwagi, by się obejrzeć. Wlokłem się cały czas przed siebie.




Dodano: 2011-01-12 11:31:59
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS