NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Kisiel, Marta - "Dożywocie"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Dożywocie
Data wydania: Listopad 2010
ISBN: 978-83-7574-253-4
Oprawa: miękka
Format: 125x195 mm
Liczba stron: 376
Cena: 31,90 zł
Seria: Asy polskiej fantastyki
Tom cyklu: 1



Kisiel, Marta - "Dożywocie"

Licho, alleluja!

Była noc przed Gwiazdką i w całym domu…
No, może nie tak do końca przed. W zasadzie wcale nie przed, a na pewno nie tuż przed, bynajmniej. Właściwie to do Gwiazdki było dość sporo czasu, tak ze dwa tygodnie. A dokładniej rzecz ujmując, trzynaście dni. Mikołajkowe prezenty zdążyły się już znudzić, po słodyczach zostały tylko stosy sreberek i papierków, nowe komórki tłuszczowe oraz radosne zaczątki próchnicy, zaś pora na rozplątywanie światełek i ubieranie choinki jeszcze nie nadeszła. Takie grudniowe ni wpiął, ni wypiął, kiedy nie za bardzo wiadomo, co ze sobą począć.
Była zatem noc na trzynaście dni przed Gwiazdką i w całym domu panowały błogi spokój i cisza. Mimo to Licho nie spało. Jak zwykle siedziało na pralce, odruchowo majtając nóżkami w bamboszkach, i z przejęciem mazało w bloku rysunkowym Bardzo Wielki Plan Bardzo Wielkich Świątecznych Porządków. Wokół siebie miało liczne kubeczki po lodach i jogurtach, a w nich ołówki, kredki, flamastry, długopisy, zakreślacze, cienkopisy, gumki, linijki, ekierki i wiele innych artykułów piśmienniczych. W zestawie brakowało jedynie farb, tych jednakże Lichu używać nie było wolno, odkąd w ferworze przygotowywania kartek z życzeniami upaćkało kuchenny stół, a potem, usiłując zatrzeć ślady zbrodni, do czerwonych kropek domalowało kropki żółte i zielone. Tak powstały kwiatowy deseń nie zyskał uznania ze strony niezadowolonego Konrada, który nie uwierzył szczerym zapewnieniom anioła, że tak miało być, bo tak ładniej i weselej, i bez słowa skonfiskował narzędzia przestępstwa. Na szczęście Krakers wykazał się znacznie większym zrozumieniem, utrwalając dzieło sztuki naiwnej warstwą bezbarwnego lakieru.
Nikt jednak nie odebrał Lichu tubek z klejem ani gumy arabskiej, dlatego też BW Plan BWŚ Porządków był nie tylko bardzo, bardzo kolorowy, ale również bardzo, bardzo, naprawdę bardzo upierzony, co należało zaliczyć w poczet może niezamierzonych, za to intrygujących efektów ubocznych. Taki domowy popart.
Postawiwszy ostatnią kreskę i ostatniego kleksa, anioł zlazł z pralki. Wyrwał kartkę z bloku, po czym dołączył ją do pozostałych, rozłożonych na podłodze. Różnobarwne bazgroły utworzyły przekrój poprzeczny Lichotki, na którym widniała plątanina strzałek, kropek, figur geometrycznych, liter i cyfr. Gdzieś w tym szaleństwie tkwiła metoda – pozorny bałagan zawierał w sobie bardzo precyzyjny plan, co, kto, kiedy i czym będzie sprzątał. Jeszcze odrobina taśmy klejącej…
– A gdzie ja dałom nożyczki? – Licho poskrobało się po głowie. Zajrzało kolejno do wszystkich kubeczków, pod kartki, między miski i środki czystości. Przeszukało każdy kąt i zakamarek, lecz nigdzie nie znalazło nożyczek. Diabeł ich ogonem nie nakrył, gdyż siły ciemności – z jednym, acz niezbyt drobnym wyjątkiem – miały zakaz prowadzenia działalności w domu, w którym stróżował anioł, wniosek był zatem dość prosty i Licho szybko do niego doszło.
– Musiałom je zostawić w kuchni, alleluja.
Wylazło więc zza pralki i kichając cichutko co parę kroków, zeszło na dół. Zegar w holu zaczął wybijać jedenastą.
Zaginione nożyczki leżały obok zlewu, a w Lichu odezwała się ochota na coś dobrego. Pstryknęło więc czajnikiem, z szafki wyjęło kubek z krową, wrzuciło do niego torebkę herbaty i trzy kostki trzcinowego cukru. Po krótkim namyśle dodało jeszcze jedną. O ile pamięć go nie myliła, w lodówce leżał jeszcze kawałek sernika z czekoladową polewą… Czekając, aż woda w czajniku się zagotuje, Licho wyglądało przez okno na śniegowe zaspy. Przypominały łagodnie rozkołysane fale, wyższe tam, gdzie pod spodem były krzaki albo małe pagórki. Droga od lasu, podjazd przed domem, na którym zazwyczaj stało tico, pryzma gruzu, ostatnia pozostałość po remoncie – jak okiem sięgnąć, cała okolica spoczywała pod białym puchem. Gałęzie jodeł i świerków uginały się pod jego ciężarem aż do samej ziemi. W ściętej lodem powierzchni stawu ział niewielki przerębel, wyrąbany przez Szymona, aby utopce mogły raz na jakiś czas wychynąć z wody i sprawdzić, jak się na świecie sprawy mają, albo rzucić w kogoś śnieżką. Licho nie lubiło śnieżek, wolało lepić bałwanki. Nie wpadały tak za kołnierz.
Wyposażone w kubek gorącej herbaty, talerzyk z ciastem i łyżeczkę, podreptało z powrotem do wieżyczki, gdzie napotkało niespodziewaną trudność: jak otworzyć drzwi, kiedy obie ręce są zajęte słodkościami? Licho popadło w zadumę.
Wtem usłyszało hałas, jakby trzask. A potem ciche brzęknięcie i deski skrzypiące pod czyimiś stopami. I znów trzask.
Dźwięki najwyraźniej dochodziły z piętra, a tam przecież nikogo nie było. Nie mogło być, myślał struchlały anioł. No bo kto? Konrad jeszcze nie wrócił z miasta, inaczej na podjeździe stałoby tico, Szymon to Szymon, ma swoje zasady, a Szczęsny stanowczy, alleluja, zakaz wchodzenia na górę, Zmora zaś porusza się bezszelestnie, no, chyba że akurat wisi na żyrandolu albo włazi komuś pod nogi, zatem…
Puch na skrzydłach stanął Lichu dęba.
…zatem po domu myszkował ktoś obcy.
Drżąc z przejęcia, Licho odstawiło kubek i talerzyk na podłogę, po czym powolutku, na paluszkach zeszło parę stopni niżej, kucnęło i zerknęło przez balustradę.
Drzwi do sypialni Konrada były uchylone.
– Ojoj… – pisnęło cichutko.

***

(...)

***

Jako tradycyjny anioł stróż Licho nie miało na wyposażeniu żadnych mieczy ognistych ani tym podobnych, robiących odpowiednie wrażenie akcesoriów, mogło co najwyżej kopnąć z bamboszka. Trochę się bało, w końcu było malutkie i nigdy nie widziało prawdziwego, żywego włamywacza – martwego zresztą też nie – jednak poczucie obowiązku i odpowiedzialności za dom oraz domowników budziło w nim ducha bojowego. Owszem, budziło powoli, niemniej bardzo skutecznie.
Przede wszystkim Licho postanowiło uzbroić się po zęby.
Spośród przedmiotów zgromadzonych w wieżyczce jako te najbardziej zabójcze wybrało żółte, gumowe rękawice, sięgające mu niemal pod pachy, spray na mszyce oraz mopa. Od razu poczuło się większe i groźniejsze. Prawdziwy mały morderca.
Zdeterminowane i niebezpieczne dla otoczenia, zwłaszcza dla mszyc, przemknęło do kuchni niezauważone przez intruza, aby paść na kolana przed klapką w drzwiach spiżarni.
– Krakers? – zawołało przeraźliwym szeptem. – Krakers, apsik, jesteś tam?
Odpowiedział mu bulgot, niestety, zbyt równomierny i spokojny, by był czymś innym niż chrapaniem. Pradawny stwór ciemności spał snem sprawiedliwego.
– A niech to alleluja!
Sytuacja stała się poważna. Z odbezpieczonym sprayem w dłoni oraz mopem pod pachą, co rusz zerkając za siebie, Licho przebiegło przez hol, minęło bibliotekę, łazienkę i dopiero wtedy odruch zwyciężył nad atakiem straceńczej odwagi. Zapukało.
– Wkroczyć!
– Ciiichooo!… – wyszeptało, wślizgując się do salonu.
Rozwalony niedbale na sofie Szczęsny oderwał wzrok od książki, którą czytał. Choć sam rzekłby raczej, że zmysłami wszelkimi niczym kielichem z kryształu rzeźbionym czerpał ze zdroju nieziemskiej poezji. Talentu do komplikowania najprostszych nawet czynności nie sposób mu było odmówić.
– Na chtonicznych bogów! – zawołał na widok anioła. – Czyś ty bez reszty oszalało? Zamierzasz w środku nocy, w dodatku zimą, mszyce tępić!?
– Ciszej, apsik, bo cię usłyszy!
– Któż taki? – wyraził łaskawie zainteresowanie.
– Włamywacz! Tam, na piętrze! – wskazało końcem mopa w stronę sufitu.
– Pierniczysz? – panicz zerwał się na równe nogi. – To jest, żarty sobie stroisz?
Anioł miał ochotę się trochę nabzdyczyć, ale misja to misja. Nie czas na fochy, kiedy Lichotka w potrzebie.
– Nie stroję. W sypialni na górze grasuje włamywacz. Trzeba go przegonić, zanim coś ukradnie lub zniszczy. Jesteśmy sami, tylko ty i ja, apsik!
– A Konrad?
– Jeszcze nie wrócił.
– A Krakers?
– Śpi. Poza tym nie sięga na piętro.
– A Zmora? – zasugerował panicz w przypływie beznadziejnej rozpaczy. Ufał sile swego intelektu i ducha, sile zmaterializowanych mięśni natomiast znacznie mniej. Ostatnie, o czym by marzył, to starcie z włamywaczem, niewątpliwie bezwzględnym i barbarzyńskim.
– Trzeba by nią w tego włamywacza rzucić, a na to się nie zgadzam, alleluja. Bo to niehumanitarne. Jesteśmy sami – powtórzyło.
– No to na co jeszcze czekasz? Dzwoń po odsiecz jakową!
– Konrad nie zostawił komórki, a drugiej przecież nie mamy. Numeru do odsieczy jakowejś też nie – zauważyło rozsądnie.
– A nie możesz się połączyć… sam nie wiem… o, telepatycznie?
– Jestem aniołem, a nie Kaszpirowskim – przypomniało Licho, które swego czasu wspólnie z jednym z poprzednich dożywotników z zapałem poddawało się telewizyjnej hipnozie i bioenergoterapii, a i niejedną butelkę wody przy okazji naenergetyzowało. – No chodź!
Nie czekając na kolejne wykręty, chwyciło panicza za rękę i wywlokło korytarzykiem do holu, a potem schodami na górę. Gruby dywan dobrze tłumił odgłos ich kroków. Pomału, ostrożnie, cicho, jak najciszej…
Od strony sypialni rozległ się trzask, trochę głośniejszy niż poprzednio.
– To na pewno włamywacz? – wycharczał Szczęsny. Strach jedną ręką ściskał go za gardło, a drugą skręcał żołądek w fikuśny paragraf.
– Oczywiście, że włamywacz, kto inny pałętałby się po domu w środku nocy?
– A może duch? Bo jeśli tak, to ja wracam do salonu! Ja się duchów lękam!
– Przecież jesteś widmem!
– No i co z tego, że jestem, skoro się lękam i już! – panicz migiem dotarł na granice histerii.
– Dobra, apsik. Jeśli to duch, samo na niego ruszę.
– A wąpierz? Przecież to może być wąpierz, krwiożerczy i… bardzo krwiożerczy! Albo troll. Albo… albo małe, zielone dziabongo!
– A co to takiego?
– No… no wiesz. Takie małe… zielone… i dziabongowate.
Bywały takie chwile, raczej rzadkie, kiedy w Lichu budziło się bardzo nieśmiałe podejrzenie, że Szczęsny jest głupszy od jego bamboszków.
Ujrzawszy uchylone drzwi, za którymi w najlepsze grasował włamywacz, dzielni obrońcy Lichotki zastygli na ostatnim stopniu.
– Masz jakąś broń?
– Że co mam?… – w pierwszej chwili panicz nie zrozumiał, a potem szybko przeszukał kieszenie. – Szydełko może być?
– Może. A teraz… do boju!
I ruszyli ramię w ramię, anioł z mopem oraz widmo z szydełkiem. W pierwszym pokoju nikogo nie zastali, lecz drzwi do drugiego były otwarte, a za nimi paliło się światło. Nieustraszeni pogromcy złoczyńców wstrzymali oddechy i bohatersko przekroczyli próg.
Włamywacz, odwrócony tyłem do pokoju i wejścia, właśnie przetrząsał szafę.
– Ręce do góry, alleluja! – wrzasnęło strasznym głosem Licho, mierząc sprayem w intruza.
Wrażenie zrobiło piorunujące. Trudno powiedzieć, kto w tym momencie osłupiał bardziej, włamywacz, który wciąż siedział z głową w szafie, czy zbrojny w szydełko Szczęsny.
– No co?… Źle powiedziałom? Nie do góry?
– A nie, nie, do góry, dobrze… Bardzo dobrze… – mocno zmieszany Szczęsny spojrzał na szydełko, które raptem wydało mu się bronią cokolwiek niestosowną na tę okazję, potem na włamywacza. – Do góry… te ręce… No.
Nie zabrzmiało to co prawda zbyt przekonująco, ale musiało wystarczyć.
Włamywacz obrócił się pomału w ich stronę, po czym zastygł w kuriozalnej pozie, ni to zgięty, ni to wyprostowany, trzymając kurczowo parę markowych i niewątpliwie drogich dżinsów. Owa markowość polegała na profesjonalnym, artystycznym wytarciu, przetarciu, rozdarciu i zużyciu ogólnym, przez co wyglądały, jakby od lat służyły za ścierę do wyjątkowo brudnej podłogi. Ale przecież nie po to brnął przez zaspy, czatował w lesie i obserwował dom na odludziu, z którego od paru miesięcy wyjeżdżały dziesiątki wartościowych paczek z antykami, by ukraść dżinsy, choćby najdroższe, poobijanego laptopa i elektryczną golarkę niepierwszej nowości! Już zdążył się przekonać, że w pojedynkę nie da rady wynieść sekretarzyka, o zabytkowej szafie i łóżku mógł jedynie pomarzyć, na rodowe srebra i skarpetę z oszczędnościami przestał nawet liczyć, chciał zatem poszperać jeszcze w pozostałych pomieszczeniach, a tu ni stąd, ni zowąd wpadają jakieś czupiradła i drą się „alleluja”.
Pozostało mu tylko zbaranieć.
W dodatku jedno z tych czupiradeł – rozsądek włamywacza bezskutecznie usiłował wyprzeć to, co widziały oczy – otóż jedno z nich było wyposażone w parę niekompletnie upierzonych, lecz bardzo prawdziwie wyglądających skrzydeł. Takich białych. Niedużych. Był w zasadzie pewien, że ludzie ich nie miewają.
– Jeeezuuu… – wybełkotał. – Jeeezuuu…
– Nie, ale jest pan blisko – ani chybi anioł uśmiechnął się życzliwie.
– Jeeezuuu… – dżinsy wypadły włamywaczowi z roztrzęsionych dłoni. – Kooo… Kooo… Kooo…
– Chyba się zaciął, apsik. Czy ja go aby nie zepsułom? – zmartwiło się skrzydlate czupiradło.
– A psiknęłoś tym sprayem? – zapytało czupiradło we fraczku.
– Nie, ani trochę, chciałom tak tylko postraszyć…
– Kooo… – włamywacz wreszcie przypomniał sobie, co było dalej, po „kooo”, co do którego nie miał wątpliwości. – Kooosmiiitaaa! Jeeezuuu, kosmita, kosmitaaa!
Na wszelki wypadek Licho natychmiast odsunęło mopa i spray na bezpieczną odległość, a Szczęsny z wrażenia upuścił szydełko.
– To już! Inwazja! Inwaaazjaaa! Jezu, kosmici zajęli Ziemię! Baamisjanie! Wystrzelają nas jak kaczki! Znikąd ratunku, Jezuuu! Daimos!!! – wrzasnął na całe gardło włamywacz, przyjmując pozycję teoretycznie bojową. – Pronto al combattimento!!!
Nie próbowali go zatrzymać. Wręcz ustąpili mu miejsca, by mógł przebiec, nie potykając się o nic. Sądząc po hałasie, zleciał ze schodów mniej więcej w połowie, w holu wywinął pięknego orła i mniej więcej od drzwi już bez większych przeszkód pognał przez las. Miał niezłe tempo, jego wrzask szybko ucichł w oddali.
– Dziwak jakowyś… – mruknął widmowy panicz, podnosząc szydełko z ziemi i chowając do kieszeni niebieskiego fraczka.
– No, dziwak… – przytaknął anioł w bamboszkach.



Dodano: 2010-11-04 21:27:18
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS