NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Harris, Charlaine - "Martwy jak zimny trup"
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Harris, Charlaine - "Sookie Stackhouse"
Tytuł oryginału: Dead as a Doornail
Tłumaczenie: Ewa Wojtczak
Data wydania: Październik 2010
ISBN: 978-83-7480-182-9
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 400
Cena: 32,00 zł
Rok wydania oryginału: 2005
Tom cyklu: 5



Harris, Charlaine - "Martwy jak zimny trup"

Rozdział pierwszy

Wiedziałam, że mój brat zmieni się w pumę, na długo zanim to się stało. Kiedy jechaliśmy do odizolowanej od świata społeczności Hotshot, Jason w milczeniu obserwował zachód słońca. Miał na sobie stare ciuchy, a w ręku trzymał reklamówkę z Wal-Martu, wypełnioną rzeczami, których mógłby potrzebować, takimi jak szczoteczka do zębów czy czysta bielizna. Garbił się w wielkiej kurtce panterce i patrzył prosto przed siebie. Rysy twarzy miał napięte, ponieważ usilnie starał się zapanować zarówno nad strachem, jak i podnieceniem.
– Włożyłeś do kieszeni komórkę? – spytałam i natychmiast przypomniałam sobie, że już przedtem zadałam mu to samo pytanie.
Jason jednak nie wytknął mi tego, lecz tylko skinął ­głową.
Pora była popołudniowa, lecz pod koniec stycznia zmierzch zapada wcześnie.
Dziś wieczorem księżyc po raz pierwszy w nowym roku wejdzie w fazę pełni.
Kiedy zatrzymałam samochód, brat odwrócił się do mnie i mimo przyćmionego światła dostrzegłam w jego oczach zmianę. Nie były już błękitne, tak jak moje, ale żółtawe. Zmieniły również kształt.
– Moja twarz jest jakaś dziwna – powiedział.
Co oznaczało, że wciąż nie kojarzył faktów.
W zapadającym mroku maleńka osada Hotshot wydawała się cicha i wymarła. Zimny wiatr szalał na pustych polach, a sosny i dęby drżały w jego lodowatych porywach. Zauważyłam tylko jednego człowieka. Stał przed małym domem, tym świeżo otynkowanym. Oczy miał zamk­nięte, brodatą twarz uniesioną ku ciemniejącemu niebu. Calvin Norris poczekał, aż Jason wysiądzie z mojego starego auta; dopiero wtedy podszedł i pochylił się przy moim oknie. Otworzyłam je.
Złotozielone oczy Calvina były tak zdumiewające, jakimi je zapamiętałam, poza tym mężczyzna kompletnie niczym się nie wyróżniał. Krępy, siwawy, mocnej budowy – wyglądał jak setki innych facetów, których widywałam w barze „U Merlotte’a”. Tylko te oczy!
– Dobrze się nim zaopiekuję – zapewnił mnie Norris.
Jason stał za nim, odwrócony do mnie plecami. Powietrze wokół niego wyglądało specyficznie – jakby wibrowało.
W całej tej sprawie Calvin Norris niczym nie zawinił. Nie on ugryzł mojego brata i zmienił go na zawsze.
Calvin był pumołakiem i taki się urodził. To była jego natura.
Zmusiłam się do powiedzenia:
– Dziękuję ci.
– Odwiozę go do domu rano.
– Przywieź go do mnie, bardzo cię proszę. Jego pikap stoi pod moim domem.
– Świetnie zatem. Dobrej nocy.
Znów zadarł głowę, a ja poczułam, że cała tutejsza społeczność czeka za drzwiami i oknami, aż odjadę.
Więc odjechałam.
Jason zastukał w moje drzwi o siódmej następnego ranka. Ciągle trzymał reklamówkę z Wal-Martu, ale widziałam, że nic z niej mu się nie przydało. Twarz miał posiniaczoną, ręce podrapane. Nie odezwał się. Na moje pytanie, jak się miewa, popatrzył tylko bez słowa, po czym minął mnie, przeszedł przez salon i ruszył korytarzem. Wszedł do łazienki i zamknął za sobą drzwi stanowczo i głośno. Sekundę później usłyszałam odgłos płynącej wody i westchnęłam ciężko. Chociaż z Hotshot pojechałam do pracy i do domu wróciłam zmęczona około drugiej nad ranem, nie spałam zbyt dużo.
Zanim Jason opuścił łazienkę, usmażyłam mu jajka na bekonie. Zadowolony usiadł przy starym stole w kuchni – wyglądał jak zwyczajny człowiek podczas znanych sobie i lubianych czynności. Jednakże, gdy spojrzał na talerz, od razu zerwał się na równe nogi, pobiegł z powrotem do łazienki i zatrzasnął za sobą drzwi. Słyszałam, że długo wymiotował.
Bezradna wyszłam na dwór, wiedząc, że brat woli zostać w domu sam, po chwili jednak wróciłam do kuchni i wyrzuciłam jedzenie do kosza. Wstydziłam się takiego marnotrawstwa, ale nie potrafiłabym się zmusić do zjedzenia.
Kiedy Jason wrócił, poprosił jedynie o kawę. Był chorobliwie blady i miałam wrażenie, że chodzenie sprawia mu ból.
– Nic ci nie jest? – spytałam, niepewna, czy zdoła mi odpowiedzieć.
Nalałam kawy do kubka.
– Nie – odparł po dłuższej chwili, jak gdyby musiał najpierw zastanowić się nad odpowiedzią. – To było najbardziej niesamowite doświadczenie w moim życiu.
Przez chwilę myślałam, głupia, że mówi o wymiotach w łazience, ale przecież na pewno zdarzały mu się takie sytuacje wcześniej. Jako nastolatek dość często popijał z kumplami, aż odkrył, że czas spędzony nad muszlą klozetową nie jest przeżyciem ani estetycznym, ani przy­j­emnym.
– Przemiana – zasugerowałam nieśmiało.
Kiwnął głową. W ręku trzymał kubek z gorącą, mocną, czarną kawą, która parowała prosto w jego twarz. Spojrzał mi w oczy. Jego znów były niebieskie i zwyczajne.
– To naprawdę niezwykłe uczucie – tłumaczył. – Ale ponieważ tę cechę otrzymałem z powodu ugryzienia, a nie z racji urodzenia, nigdy nie będę prawdziwą pumą, taką jak tamci. – Usłyszałam w jego głosie ton zazdrości. – Chociaż i tak było zadziwiająco. Czułem w sobie magię, moje kości zmieniły kształt i przystosowały się, widziałem wiele rzeczy inaczej. Jesteś bliżej ziemi i chodzisz w zupełnie inny sposób, właściwie, cholera, biegasz, tak naprawdę biegasz. Możesz ścigać...
I głos mu zamarł.
Wcale nie chciałam znać dalszej historii.
– Więc nie jest aż tak źle? – upewniłam się i splotłam dłonie.
Jason był jedynym członkiem rodziny, jaki mi pozostał, nie licząc pewnego kuzyna narkomana, który od wielu lat żył w swoim świecie.
– Nie, nie jest aż tak źle – zgodził się ze mną, siląc się na uśmiech. – Dopóki jesteś zwierzęciem, jest wspaniale. Wszystko wydaje się takie proste. Dopiero kiedy wracasz do ludzkiej postaci, zaczynasz się martwić o mnóstwo rzeczy.
Czyli że Jason nie miał skłonności samobójczych. Nie był nawet przygnębiony. Odetchnęłam głęboko, zdawszy sobie sprawę, że wstrzymywałam powietrze. Z pomocą innych zmiennokształtnych mój brat poradzi sobie w nowej sytuacji. Wszystko będzie dobrze.
Poczułam niemal niewiarygodną ulgę, jak gdyby wreszcie udało mi się wyjąć coś, co boleśnie i na długo utkwiło mi między zębami albo w bucie. Przez wiele dni, a może raczej tygodni niepokoiłam się o niego i teraz ta obawa zniknęła. Oczywiście, przynajmniej z mojego punktu widzenia, życie Jasona jako pumołaka nie będzie wolne od trosk. Jeśli poślubi zwyczajną kobietę, ich dzieci będą normalne, jeżeli jednak ożeni się ze zmiennokształtną ze społeczności Hotshot, będę miała bratanków i bratanice raz na miesiąc zmieniające się w zwierzęta. Na szczęście, dopiero po okresie dojrzewania, dzięki czemu i one, i ciotka Sookie, będą mogły przygotować się na ten pierw-szy raz.
Szczęśliwym trafem Jasonowi zostało do wykorzystania sporo urlopu i mógł dziś w ogóle nie pojawić się w okręgowym wydziale dróg. Ja jednak musiałam wieczorem pojechać do pracy. Gdy brat oddalił się swoim pikapem, położyłam się z powrotem do łóżka, w dżinsach i podkoszulku, a po pięciu minutach już spałam. Ulga to niezły środek nasenny.
Po przebudzeniu prawie o godzinie piętnastej musiałam od razu wstać i przygotować się do pracy w „Merlotcie”. Jaskrawe słońce lśniło na bezchmurnym niebie i było jedenaście stopni Celsjusza, co sprawdziłam na specjalnym termometrze. Taka temperatura nie jest niczym niezwykłym w północnej Luizjanie w styczniu. Po zachodzie słońca zrobi się chłodniej, a Jason znów się przemieni... Wtedy jednak będzie nosił futro, chociaż nie na całym ciele, ponieważ jest tylko pół człowiekiem, pół kotem, czym różni się od zwykłych pum. Wyjdą na polowanie. W lasach otaczających osadę Hotshot, która leży w najdalszym zakątku gminy Renard, znowu nie będzie dziś bezpiecznie.
Kiedy jadłam, brałam prysznic i składałam pranie, prze-mykały mi przez głowę dziesiątki pytań, na które pragnęłam poznać odpowiedzi. Zastanawiałam się, czy zmiennokształtni zabijają ludzi, jeśli natkną się na nich w lesie. I jak dużo ludzkiej świadomości zachowują, gdy przybierają postać zwierzęcą? Czy jeśli spłodzą dziecko jako pumy, urodzi im się kocię czy ludzkie niemowlę? Co się dzieje z ciężarną pumołaczycą podczas pełni księżyca? Interesowało mnie, czy Jason zna już odpowiedzi na te wszystkie pytania. A może Calvin podał mu tylko podstawowe informacje?
Cieszyłam się jednak, że nie wypytałam brata dziś rano, gdyż teraz wszystko było dla niego jeszcze nowe. Będę przecież miała wiele lepszych okazji na zaspokojenie ciekawości.
Po raz pierwszy od Nowego Roku myślałam o przyszłości. Symbol pełni księżyca w moim kalendarzu wreszcie przestał straszyć mnie jako potencjalny koniec jakiegoś okresu naszego życia; obecnie był tylko jednym z oznaczników upływającego czasu. Kiedy wkładałam strój kelnerki (czarne spodnie, biały podkoszulek z krótkim rękawem i dekoltem w łódkę oraz czarne reeboki), prawie zakręciło mi się w głowie z radości. Przynajmniej tym razem zostawiłam włosy rozpuszczone, zamiast ściągnąć je w tył i związać w koński ogon. Uszy przyozdobiłam jasnoczerwonymi kolczykami, usta pomalowałam szminką w identycznym odcieniu. Podkreśliłam nieco oczy, policzki musnęłam różem i byłam gotowa do wyjścia.
Ubiegłej nocy zaparkowałam samochód za domem, toteż najpierw sprawdziłam dokładnie, czy na tylnym ganku nie czają się jakieś wampiry, i dopiero wtedy wyszłam, zatrzasnęłam za sobą drzwi i zamknęłam je na klucz. Zaskakiwano mnie wcześniej i nie było to przyjemne uczucie. Chociaż dopiero niedawno zapadł zmrok, niektóre osobniki mogły się już obudzić. Japończycy, którzy wynaleźli syntetyczną krew, na pewno nie spodziewali się, że dzięki jej dostępności wampiry opuszczą świat legend i wkroczą do naszego. Japończycy próbowali po prostu zarobić na sprzedaży sztucznej krwi prywatnym pogotowiom ratunkowym i szpitalnym oddziałom pomocy doraźnej. Niestety, w ten sposób bezwiednie, lecz nieodwracalnie zmienili nasz świat.
Skoro mowa o wampirach (choć raczej o nich myś­lałam, niż mówiłam), zadałam sobie pytanie, czy Bill Compton jest w domu. Wampir Bill był moim pierwszym ­kochankiem, a nasze posiadłości oddziela jedynie cmentarz. Mój dom i jego znajdują się przy drodze gminnej na obrzeżach małego miasta o nazwie Bon Temps i na południe od baru, w którym pracuję. Ostatnio Bill sporo podróżował. Dowiadywałam się, że wrócił, tylko wówczas, jeśli akurat wpadł do „Merlotte’a”, co praktykował co jakiś czas, aby pobyć z tubylcami i wypić trochę ciepłej krwi grupy 0 Rh+. Bill lubił Czystą Krew, najdroższą odmianę japońskiej syntetycznej. Powiedział mi, że syntetyczna niemal całkowicie zaspokaja jego pragnienie świeżej, ludzkiej. Ponieważ na własne oczy widziałam, jak Bill wpada w szał i zaczyna pałać żądzą mordu, naprawdę dziękowałam Bogu za istnienie Czystej Krwi.
Czasami strasznie za Billem tęsknię...
Zbeształam się w myślach i powiedziałam sobie, że trzeba wziąć się w garść. Koniec kryzysu! Dość zmartwień! Dość strachu! Zwarta i gotowa do pracy! Dom spłacony! Pieniądze w banku! Same dobre rzeczy, same pozytywy.
Parking przed barem był pełen. Wiedziałam, że będę dziś wieczorem bardzo zajęta. Podjechałam pod tylne wejście dla personelu. Sam Merlotte, właściciel lokalu i mój szef, mieszka tam w bardzo ładnej, dużej przyczepie, przed którą jest nawet mały dziedziniec otoczony żywopłotem, stanowiącym jego ekwiwalent białego parkanu. Zamknęłam auto i weszłam drzwiami dla personelu, które prowadziły do korytarza z toaletami męską i damską, wielkim magazynem i biurem Sama. Schowałam torebkę i kurtkę do pustej szuflady biurka, włożyłam czerwone skarpetki, potrząsnęłam głową, burząc rozpuszczone włosy, pokonałam kolejne drzwi (które niemal zawsze były otwarte) i znalazłam się w głównej sali barowo-restauracyjnej. Ta nazwa nie oznacza, że nasza kuchnia oferuje cokolwiek więcej niż najprostsze dania: hamburgery, paluszki drobiowe, frytki, smażone krążki cebuli, sałatki (latem) i chili (zimą).
Sam był równocześnie barmanem i bramkarzem, a od czasu do czasu także gotował, ostatnimi czasy jednak mieliśmy szczęście do kucharzy, szczególnie że co jakiś czas sezonowa alergia mocno doskwierała Samowi i nie do końca sprawdzał się jako żywieniowiec. Nowa kucharka pojawiła się w odpowiedzi na ogłoszenie Sama akurat tydzień temu. Kolejni szefowie kuchni, niestety, nie wytrzymywali długo w „Merlotcie”, ale miałam nadzieję, że Sweetie Des Arts trochę u nas popracuje. Zjawiała się codziennie punktual­nie, dobrze gotowała i nigdy nie sprawiła pozostałym pracownikom żadnych kłopotów. Naprawdę niczego więcej nie pragnęliśmy. Nasz ostatni kucharz, mężczyzna, dał mojej przyjaciółce Arlene nadzieję, że jest tym jedynym (w jej przypadku byłby tym jedynym czwartym lub piątym), po czym ulotnił się pewnej nocy z serwisem Arlene, sztućcami i odtwarzaczem płyt kompaktowych. Jej dzieci były zdruzgotane – nie dlatego że pokochały kucharza, tylko brakowało im odtwarzacza.
Wchodząc do pomieszczenia wypełnionego hałasem i dymem papierosowym, poczułam się jakbym wkraczała do alternatywnego wszechświata. Wszyscy palacze siedzieli wprawdzie w zachodniej części sali, ale dym najwyraźniej nie wiedział, że powinien tam pozostać. Uśmiechnęłam się, weszłam za bar i poklepałam po ramieniu Sama, który z wprawą napełnił właśnie szklankę piwem i przesunął ją po ladzie w stronę gościa, po czym wstawił pustą pod kranik i cały proces zaczął się od początku.
– Co słychać? – spytał.
Sam wiedział wszystko o problemach Jasona, ponieważ towarzyszył mi tej nocy, gdy znalazłam brata uwięzionego w Hotshot w pewnej szopie na narzędzia. Ale musieliśmy uważać na słowa; wampiry wprawdzie ujawniły się publicznie, lecz zmiennokształtni i wilkołaki wciąż woleli pozostawać w ukryciu. Podziemny świat istot nadnaturalnych czekał, pragnąc zobaczyć, jak pójdzie wampirom, zanim inni ewentualnie podążą za ich przykładem.
– Lepiej, niż sądziłam.
Posłałam mu uśmiech, unosząc wzrok, chociaż niezbyt wysoko, gdyż Sam jest mężczyzną niedużym i szczupłym. A także silnym, choć na takiego nie wygląda. Jest po trzydziestce, przynajmniej tak sądzę, i ma dość długie rudawozłote włosy. Dobry z niego człowiek i wspaniały szef. Jest też zmiennokształtnym, więc czasem przemienia się w zwierzę, najczęściej w milutkiego owczarka collie o przepięknej sierści. Czasami przychodzi do mojego domu w tej postaci i wtedy pozwalam mu spać na dywanie w salonie.
– Nic mu nie będzie – dodałam.
– Cieszę się – odparł.
Nie potrafię czytać w myślach zmiennokształtnym tak łatwo jak zwykłym ludziom, umiem jednak powiedzieć, czy ich emocje są prawdziwe. Sam cieszył się moją radością.
– Kiedy wychodzisz? – spytałam.
Miał to nieobecne spojrzenie, które mi mówiło, że w myślach Sam już pędzi przez las, tropiąc oposy.
– Natychmiast gdy zjawi się Terry.
Uśmiechnął się do mnie ponownie, lecz tym razem uśmiech był trochę wymuszony. Merlotte robił się niespokojny.
Drzwi do kuchni znajdowały się tuż za barem na zachodnim krańcu i wsunęłam głowę do środka, żeby przywitać się ze Sweetie. Sweetie była kościstą brunetką po czterdziestce, która mocno się malowała jak na osobę przebywającą przez cały wieczór w kuchni, gdzie nikt jej nie widział. Wydawała się trochę bystrzejsza czy też może lepiej wykształcona niż wszyscy poprzedni kucharze Sama.
– W porządku, Sookie?! – zawołała, podrzucając na patelni hamburgera.
Stale kręciła się po kuchni i nie lubiła, gdy ktoś wchodził jej tam w drogę. Nastolatek, który jej pomagał, panicznie się jej bał i usiłował jej unikać, szczególnie gdy przechodziła od gorącej blachy do frytkownicy. Kuchcik przygotowywał talerze, mieszał sałatki i przywoływał nas przez okienko, gdy danie było gotowe.
Holly Cleary i jej najlepsza przyjaciółka Danielle pracowały już ciężko, toteż gdy weszłam, obie spojrzały na mnie z ulgą. Danielle obsługiwała część dla palących aż do zachodniej ściany, a Holly zazwyczaj pracowała na środku przed barem, tak więc, gdy byłyśmy we trzy, mnie przypadała część wschodnia.
– Chyba od razu powinnam zakasać rękawy – rzuciłam do Sweetie.
Posłała mi szybki uśmiech i odwróciła się do blachy. Przestraszony nastolatek, którego imienia nie pamiętałam, skinął mi głową i wrócił do ładowania zmywarki.
Chciałam, żeby Sam odwołał mnie na bok, nim zacznę obsługiwać gości. Właściwie mogłam przyjść trochę wcześniej. Zresztą, Sam i tak nie był dziś właściwie sobą. Zaczęłam sprawdzać stoliki w moim rewirze, donosząc świeże drinki, zbierając koszyki z chlebem, przyjmując zapłatę i wydając resztę.
– Kelnerka! Przynieś mi Czerwoną!
Głos zamawiającego był mi nieznany, a zamówienie niezwykłe. Czerwona była najtańszą wersją krwi syntetycznej i prosiły o nią tylko wampiry o najmłodszym stażu. Wyjęłam butelkę z oszklonej lodówki i wstawiłam do kuchenki mikrofalowej. Gdy krew się podgrzewała, badawczo przyglądałam się tłumowi w poszukiwaniu wampira. Okazało się, że siedzi w towarzystwie mojej przyjaciółki Tary Thornton. Nigdy wcześniej go nie widziałam, co mnie zaniepokoiło. Tara spotykała się jeszcze niedawno ze starszym wampirem (dużo starszym: Franklin Mott, gdy został nieumarłym, był dość wiekowym mężczyzną, a jako wampir przeżył ponad trzysta lat), który dawał jej bardzo drogie prezenty, takie jak na przykład chevrolet camaro. Co zatem robiła tutaj z nowym facetem? Franklina przynajmniej cechowały dobre maniery.
Postawiłam ciepłą butelkę na tacy i zaniosłam wampirowi. W nocy światło w „Merlotcie” nie jest szczególnie mocne, bo tak lubią nasi goście, toteż dopiero gdy podeszłam bardzo blisko, mogłam ocenić towarzysza przyjaciółki. Był szczupły, miał wąskie ramiona i włosy zaczesane w tył. Jego paznokcie były długie, rysy twarzy ostre. Przypuszczam, że w jakimś sensie był atrakcyjny – jeśli ktoś lubi sporą dawkę niebezpieczeństwa podczas seksu.
Postawiłam butelkę przed nim i zerknęłam niepewnie na Tarę. Wyglądała świetnie, zresztą jak zwykle. Tara jest wysoka, smukła, ciemnowłosa i nosi piękne ubrania. Miała naprawdę straszne dzieciństwo, ale teraz prowadzi własny sklep i jest prawdziwą bizneswoman. Niestety, odkąd związała się z bogatym wampirem, Franklinem Mottem, nie widujemy się zbyt często.
– Sookie – odezwała się – chciałabym ci przedstawić przyjaciela Franklina, Mickeya.
Nie miałam wcale wrażenia, że chce nas ze sobą poznać. W jej tonie raczej wyczułam żal, że to właśnie ja przyniosłam Mickeyowi napój. I chociaż jej szklanka była prawie pusta, Tara odmówiła, kiedy spytałam, czy chce nowego drinka.
Wymieniłam ukłony z wampirem. Wampiry nie ściskają sobie dłoni, przynajmniej niezbyt często. Mickey obserwował mnie, popijając krew z butelki. Patrzył na mnie nieprzyjaźnie niczym wąż. Jeśli był przyjacielem superwytwornego Franklina, to ja jestem Miss Luizjany. Pewnie jakiś pracownik, mniej więcej. Może ochroniarz? Ale po co Franklin zapewniałby Tarze ochronę?
Tara najwyraźniej nie mogła mówić przy nim szczerze, więc powiedziałam tylko: „Przyjdę później” i odniosłam zapłatę Mickeya do kasy.
Przez całą noc byłam zajęta, a w wolnych chwilach myślałam o moim bracie. Już drugą noc figlował pod księżycem z innymi pumołakami. Sam wypadł jak strzała niemal w tej samej sekundzie, w której przyszedł Terry Bellefleur, a jednak kosz na śmieci w jego biurze był pełen zgniecionych papierowych chusteczek. Mięśnie twarzy przez cały wieczór mój szef napinał z niecierpliwości.
To była jedna z tych nocy, podczas których zastanawiam się, jak to możliwe, że moje otoczenie jest tak kompletnie nieświadome istnienia całego innego świata tuż obok naszego. Tylko uparty ciemniak może ignorować magię, którą wyczuwam w powietrzu. Tylko zbiorowy brak wyo­braźni może wyjaśniać fakt, że ludzie nie zadają sobie pytania, co kryje się w otaczającym ich mroku.
Chociaż, przypomniałam sobie, sama nie tak dawno byłam tak uparcie ślepa jak reszta bywalców „Merlotte’a”. Nawet kiedy wampiry wydały starannie przemyślane oświadczenie, powiadamiając świat o swoim istnieniu, jedynie nieliczni przedstawiciele władz czy pojedynczy obywatele byli skłonni zrobić kolejny krok i zadać sobie pytanie: „Skoro wampiry istnieją, co jeszcze może się czaić w ciemnościach?”.
Z ciekawości zaczęłam wsłuchiwać się w myśli otaczających mnie osób, szukając u nich lęku. Odkryłam, że większość klientów baru myśli o Mickeyu. Kobiety i niektórzy mężczyźni marzyli o bliższym kontakcie z nim. Nawet Portia Bellefleur, prawniczka-tradycjonalistka, pragnęła zająć się młodym wampirem. Zadziwiły mnie ich dumania. Mickey był przecież przerażający, więc mnie po prostu nie mógł pociągać. Ale miałam wiele dowodów, że inne osoby przebywające w barze wyznają zupełnie odmienne poglądy od moich.
Od dziecka potrafię czytać ludziom w myślach. Nie uważam tej umiejętności za przyjemny dar. Większości istot ludzkich naprawdę nie warto zaglądać do głowy. Ich myśli są nudne, odrażające, rozczarowujące i bardzo rzadko bywają zabawne. Dobrze, że Bill pomógł mi i ­nauczyłam się odcinać mentalnie od tego hałasu. Zanim udzielił mi kilku wskazówek, czułam się tak, jakbym nastawiła sto odbiorników radiowych na sto stacji równocześnie; jedne z nich słyszałam jasno i wyraźnie, inne były słabe i odległe, a jeszcze inne, na przykład myśli zmiennokształtnych, docierały z zakłóceniami i przeważnie były niezrozumiałe. Wszystkie razem tworzyły jedną wielką kakofonię. Nic dziwnego, że wielu znajomych traktowało mnie jak kretynkę.
Myśli wampirów za to w ogóle nie słyszę. Dlatego wampiry są takie wspaniałe, w każdym razie z mojego punktu widzenia. Dzieje się tak dlatego, że wampiry nie żyją, toteż ich mózgi również są martwe. Tylko raz na ruski rok wyłapię jakąś wampirzą myśl.
Shirley Hunter, szef mojego brata w okręgowym wydziale dróg, spytał mnie, gdzie jest Jason, gdy stawiałam dzban z piwem na jego stoliku. Shirleya wszyscy nazywali Sumem.
– Wiem tyle co ty – odparłam nieszczerze, a on puścił do mnie oko.
Najczęściej w takiej sytuacji pierwsza odpowiedź cisnąca się na usta brzmi „z kobietą”, a druga myśl to „z inną kobietą”. Mężczyźni siedzący przy stoliku z Sumem, wciąż ubrani w stroje robocze, roześmiali się głośniej, niż uzasadniałaby moja riposta, ale pewnie wypili już sporo piwa.
Wróciłam pospiesznie do baru, żeby odebrać trzy burbony z colą od Terry’ego Bellefleura, kuzyna Portii, który miał dziś sporo pracy. Terry, weteran wojny w Wietnamie, skąd wrócił z ranami na ciele i duszy, nieźle wytrzymywał stres tej ruchliwej nocy. Lubił proste prace, które ­wymagały skupienia. Siwiejące kasztanowe włosy związał w kucyk, a na jego twarzy malowała się koncentracja, gdy nalewał płyny z butelek. Drinki przyrządzał błyskawicznie, a kiedy stawiałam moje na tacy, uśmiechnął się do mnie. Uśmiech od Terry’ego to był rzadki prezent, toteż bardzo podniósł mnie na duchu.
Akurat gdy stawiałam tacę na prawym przedramieniu, rozpoczęły się kłopoty. Jakiś student politechniki luizjańskiej z Ruston wdał się w bójkę jeden na jednego z Jeffem LaBeffem, przedstawicielem zupełnie innej klasy społecznej, czyli, dokładnie mówiąc, konserwatywnym wsiokiem z Południa, który spłodził wiele dzieci, a na życie zarabiał, jeżdżąc śmieciarką. Możliwe zresztą, że te dwa uparciuchy po prostu o coś się pokłóciły i tak naprawdę burda nie miała wiele wspólnego z buntem intelektualisty (o ile tacy są w Ruston). W każdym razie, niezależnie od pierwotnych powodów kłótni, szybko odkryłam, że awantura zapowiada się na coś więcej niż pyskówkę.
Terry natychmiast usiłował interweniować. Wpadł szybko między Jeffa i studenta, i każdego z nich chwycił mocno za nadgarstek. Przez minutę sądziłam, że to wystarczy, lecz Bellefleur nie był już taki młody i wysportowany jak kiedyś, więc doszło do prawdziwej bitwy.
– Mógłbyś ich powstrzymać – warknęłam z wściekłością do Mickeya, gdy przebiegałam obok jego stolika w drodze do pokłóconych, których zamierzałam jakoś pogodzić.
Wampir rozsiadł się wygodnie na krześle i sączył krew.
– To nie moja robota – odrzekł bez mrugnięcia okiem.
Rozumiałam to, choć nie zaskarbił sobie tą reakcją mojej sympatii, szczególnie że student właśnie odwrócił się gwałtownie i zamierzył na mnie, ponieważ zachodziłam go od tyłu. Chybił, więc uderzyłam go w głowę pustą tacą. Zatoczył się na bok, z głowy pociekł mu strumyczek krwi, a wtedy Terry poskromił Jeffa LaBeffa, który szukał okazji do wyjścia.
Tego typu incydenty zdarzają się ostatnio coraz częściej, zwłaszcza podczas nieobecności Sama. Było dla mnie jasne, że powinniśmy zatrudnić bramkarza z prawdziwego zdarzenia, przynajmniej na weekendy i... na noce z księżycem w pełni.
Student odgrażał się, że wniesie sprawę do sądu.
– Jak się nazywasz? – spytałam.
– Mark Duffy – odparł, trzymając się za głowę.
– Skąd jesteś, Marku?
– Z Minden.
Natychmiast oceniłam jego strój, zachowanie i odczytałam myśli.
– Chętnie zadzwonię do twojej mamy i powiem jej, że zamierzyłeś się na kobietę – powiedziałam.
Chłopak zbladł i przestał mówić o pozwie, a wkrótce wyszedł wraz z kolegami. Zawsze dobrze jest znać najskuteczniejszą groźbę.
Również Jeffa zmusiliśmy do opuszczenia lokalu.
Terry wrócił na swoje miejsce za barem i zaczął przyrządzać kolejne drinki, ale nieznacznie utykał i wyglądał na zmęczonego, co mnie zmartwiło. Doświadczenia wojenne wciąż go nie opuszczały. A ja miałam dość kłopotów jak na jedną noc.
Tyle że noc była jeszcze młoda.
Jakąś godzinę po walce, do „Merlotte’a” weszła kobieta. Była zwyczajna i zwyczajnie ubrana – w stare dżinsy i ­kurtkę panterkę. Jej wysokie buty wyglądały zapewne pięknie, kiedy były nowe, ale od tamtej chwili minęło już sporo czasu. Nie miała torebki, ręce wcisnęła w kieszenie.
Był szereg wskazówek, które mnie poruszyły. Przede wszystkim, ta kobieta tu nie pasowała. Tutejsza mogłaby się tak ubrać, gdyby wyprawiała się na polowanie lub do zajęć gospodarskich, lecz nigdy by nie przyszła w takim stroju do „Merlotte’a”. Na wieczorne wyjście do pubu większość mieszkanek Bon Temps specjalnie się szykowała. Czyli że ta kobieta była w pracy, chociaż na pewno nie pracowała jako prostytutka – z tych samych powodów.
A zatem chodziło o narkotyki.
Aby chronić bar w trakcie nieobecności Sama, wsłuchałam się w myśli nowej klientki. Ludzie nie myślą oczywiście pełnymi zdaniami, lecz przez głowę kobiety przelatywały mniej więcej takie stwierdzenia: „Zostały trzy fiolki, krew starzeje się, traci działanie, muszę ją sprzedać dziś wieczorem, żebym mogła pojechać do Baton Rouge i kupić więcej. Wampir jest w barze, jeśli mnie złapie z krwią wampirzą, umrę. Bon Temps to dziura, przy pierwszej okazji muszę wrócić do Baton Rouge”.
Była zatem osuszaczką, a może jedynie pośredniczką. Wampirza krew jest najlepszym odurzającym narkotykiem na rynku, choć, ma się rozumieć, wampiry nie oddają jej dobrowolnie. Osuszanie wampira z krwi stanowi zajęcie niebezpieczne, co powoduje, że ceny zawierających ją maleńkich fiolek osiągają wprost niewiarygodnie wysokie sumy.
Co dostaje użytkownik za swoje pieniądze? To zależy od wieku krwi, to znaczy od czasu, jaki upłynął od pobrania jej od właściciela, wieku samego właściciela oraz cech użytkownika, ale bywa, że bardzo dużo – uczucie wszechmocy, wzrost siły fizycznej, doskonały wzrok i słuch. Oraz, co najważniejsze dla wszystkich Amerykanów, atrakcyjniejszy wygląd fizyczny.
A jednak wyłącznie idioci piją nabytą na czarnym rynku krew wampirzą. Po pierwsze, efekty są trudne do przewidzenia. Zresztą, zmienne są nie tylko skutki, lecz również czas ich trwania, mogą bowiem utrzymywać się przez okres od dwóch tygodni do dwóch miesięcy. Po drugie, niektóre osoby po prostu wpadają w szał, gdy krew wampira łączy się z ich krwią, a czasami jest to szał morderczy. Słyszałam o dilerach, którzy sprzedawali naiwniakom krew świńską lub skażoną ludzką. Najważniejszy jednak powód, dla którego należało unikać czarnorynkowej krwi, był taki, że wampiry nienawidziły zarówno osuszaczy, jak i ich klientów (powszechnie nazywanych krewkimi). A żaden człowiek nie chciał mieć przeciwko sobie wkurzonego wampira.
Tej nocy nie było „U Merlotte’a” żadnych policjantów, ani na, ani po służbie. Właściciel lokalu szalał gdzieś na czterech łapach. Wolałam nie zwracać się do Terry’ego, ponieważ nie wiedziałam, jak zareaguje. Coś jednak musiałam z tą babą zrobić!
Zazwyczaj próbuję nie mieszać się w żadne sytuacje, jeśli wiedzę o nich uzyskuję jedynie dzięki telepatii. Gdybym wtrącała się za każdym razem, gdy dowiem się czegoś, co ma wpływ na otaczające mnie osoby (na przykład, gdy odkryję, że urzędnik gminny sprzeniewierzył jakąś kwotę albo jeden z miejscowych detektywów bierze łapówki), nie miałabym życia w Bon Temps, a tu przecież jest mój dom. Nie mogłam jednak pozwolić tej chuderlawej na sprzedawanie trucizny w barze Sama.
Kobieta usadowiła się na pustym stołku i zamówiła piwo u Terry’ego, który przyjrzał jej się uważnie. Terry także uważał, że coś jest z nią nie tak.
Poszłam odebrać następne zamówienie i stanęłam obok niej. Powinna się wykąpać, a poza tym przebywała wcześniej w budynku ogrzewanym przez kominek, w którym palono drewnem. Zmusiłam się do dotknięcia jej, gdyż w ten sposób zawsze łatwiej czyta mi się w myślach istotom ludzkim. Gdzie była krew? W kieszeni kurtki. Świetnie.
Bez zbędnych ceregieli wylałam na nią zawartość szklanki z winem.
– Cholera! – warknęła, a potem zeskoczyła ze stołka barowego i bezskutecznie ścierała płyn z kurtki. – Jesteś najbardziej niezdarną kelnerką, jaką spotkałam w życiu!
– Przepraszam – oznajmiłam pokornie, odstawiając tacę na kontuar. Wymieniłam szybkie spojrzenia z Terrym. – Zaraz wyczyszczę plamę specjalnym środkiem.
Nie czekając na jej zgodę, zdjęłam z niej kurtkę. Zanim zrozumiała, co robię, i zaczęła się szamotać, trzymałam kurtkę w rękach. Rzuciłam ją Terry’emu.
– Proszę cię, posyp brudne miejsca sodą – powiedziałam. – I sprawdź, czy nie zamokło nic w kieszeniach.
Stosowałam już tę sztuczkę wcześniej. Miałam szczęście, że na dworze było zimno i kobieta trzymała fiolki w kurtce, a nie w kieszeni dżinsów. Wówczas musiałabym bardziej wysilić mózgownicę.
Pod kurtką kobieta nosiła bardzo stary podkoszulek z logo Dallas Cowboys. Zaczęła drżeć i zastanowiłam się, czy próbowała bardziej konwencjonalnych narkotyków. Terry posypał plamę sodą, a później, za moją radą, sięgnął do kieszeni. Popatrzył na swoją pełną dłoń z odrazą i usłyszałam brzęk, kiedy wrzucał fiolki do znajdującego się za kontuarem pojemnika na śmieci. Pozostałe przedmioty włożył do kieszeni kurtki.
Kobieta otworzyła usta, chcąc krzyknąć na Terry’ego, zdała sobie jednak sprawę, że tak naprawdę nie może tego zrobić. Bellefleur patrzył wprost na nią, prowokując ją do powiedzenia czegoś na temat utraconych fiolek z krwią. Ludzie wokół nas zerkali z zainteresowaniem. Wiedzieli, że coś się dzieje, chociaż nie mieli pojęcia co, ponieważ całe zdarzenie przebiegło bardzo szybko. Kiedy Terry był pewien, że kobieta nie zacznie krzyczeć, oddał mi kurtkę. Przytrzymałam ją, gdy jej właścicielka wsuwała ręce w rękawy, a wtedy Terry syknął:
– Nie przychodź tu więcej.
Pomyślałam, że jeśli będziemy wyrzucać gości w tym tempie, wkrótce bar opustoszeje.
– Jesteś wsiokiem i sukinsynem – odparowała.
Wszyscy otaczający nas klienci wstrzymali oddech (Terry był niemal równie nieprzewidywalny jak krewki).
– Nie obchodzi mnie, jak mnie nazwiesz – odburknął. – Ktoś taki jak ty nie może mnie obrazić. A teraz wynocha stąd.
Odetchnęłam z ulgą.
Kobieta przepchnęła się przez tłum do wyjścia. Wszyscy zgromadzeni w sali obserwowali, jak szła ku drzwiom, nawet wampir Mickey. Zauważyłam, że trzyma w rękach jakiś przedmiot, po czym uprzytomniłam sobie, że chyba zrobił jej zdjęcie telefonem komórkowym i teraz je wysyła. Byłam ciekawa do kogo. Zadałam sobie pytanie, czy kobieta dotrze dziś do domu.
Terry nie spytał, skąd wiedziałam, że ta zaniedbana kobieta ma w kieszeniach coś nielegalnego. To była kolejna niesamowita sprawa, jeśli chodzi o mieszkańców Bon Temps. Plotkowano o moich zdolnościach, odkąd pamiętam. W dzieciństwie rodzice ciągali mnie po lekarzach. A jednak, mimo naocznych dowodów, prawie wszyscy, których znałam, woleli traktować mnie jak głupią i dziwaczną młodą kobietę niż jak telepatkę. Ma się rozumieć, starałam się nie przypominać im o moich zdolnościach. I trzymałam gębę na kłódkę.
Terry zresztą musiał walczyć z własnymi demonami. Dostawał od państwa jakąś rentę, sprzątał też wcześnie rano bar oraz miał różne inne zajęcia. Zastępował Sama trzy, cztery razy w miesiącu. Nikt chyba nie wiedział, co robił z resztą czasu. Kontakty z ludźmi wyczerpywały, a takie noce jak dzisiejsza były dla niego wyjątkowo koszmarne.
Jakie to szczęście, że nie było go w „Merlotcie”, gdy naprawdę rozpętało się tu piekło.



Dodano: 2010-10-06 19:59:57
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS